Pierwsze: Nie kłamać
Metr dziewięćdziesiąt wzrostu, numer buta 45, trzy tatuaże i głos faceta, który sporo w życiu przeszedł. Ale aktor Janusz Chabior mówi, że dla niego prawdziwy mężczyzna to ktoś, kto stara się być dobrym człowiekiem. Ustąpi starszej pani miejsca w tramwaju, przygarnie bezpańskiego psa. Po prostu jest przyzwoity.
Chciał być oficerem na statku, kierowcą gokartów, ale został aktorem. Długo zresztą bez aktorskich papierów. Kiedy w końcu zdał egzamin, do dyplomu wkleił zdjęcie sprzed lat, z zaczesanymi do tyłu na brylantynę długimi włosami, na którym wygląda jak Eugeniusz Bodo. Role amantów jednak do niego nie trafiają. Reżyserzy wolą go obsadzać jako typów spod ciemnej gwiazdy, grywa meneli, morderców, w najlepszym wypadku patologa. Długo czekał na popularność. Może dlatego nie zachłysnął się sławą. Przyszła wraz z rolą w "Służbach specjalnych" Patryka Vegi. W pamięci zapadają też kreacje w "Chce się żyć", "Drogówce", "Pitbullu", "Wołyniu". Mówią o nim: mistrz drugiego planu. Ostatnio można go zobaczyć w spektaklu "Ożenek" w Teatrze 6. piętro, gdzie jest jednym z kandydatów do ręki kapryśnej panny.
Charakterystyczny głos dostałeś od natury czy go wyćwiczyłeś?
Janusz Chabior: - Długo nad nim pracowałem. To jest związane z odpowiednim trybem życia - trzeba pić, palić i uprawiać seks.
Pierwsze i drugie rozumiem, ale seks?
- Seks dodałem, żeby lepiej brzmiało. Tak odpowiedziałem pewnemu młodemu akustykowi, który obsługiwał spektakl "Sprzedawcy gumek" Hanocha Levina, gdy mnie zapytał: "Panie Januszu, jak pan to robi, że ma głos, na który lecą wszystkie kobiety?".
I co? Lecą?
- Tak, ale nie wiem w jakiej kolejności: czy bardziej na głos, czy na urodę.
Na urodę?
- Mam ją po tatusiu - te same oczy, usta, uszy, ten sam zarys szczęki. A po mamusi mam uśmiech i poczucie humoru.
Co jeszcze zawdzięczasz ojcu?
- Nauczył mnie przetrwania w każdych warunkach. Był społecznikiem, działał w PTTK. W czasie wakacji organizował rajdy i obozy. Na Pojezierzu Pomorskim znajdował miejsce w głuszy, gdzie trzeba było odkryć nawet źródło pitnej wody. Żadnych wygód - zbudowana w lesie latryna, kąpiel w jeziorze. Prawdziwa szkoła męstwa. I wolności.
Jako syn organizatora też ją miałeś?
- Tata nie pisał regulaminów i nie kazał klęczeć na grochu za ciekawość świata. "Jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz", mówił. Wywracałem się często. Poobijałem się mocno, ale zawsze czułem, że ojciec jest gdzieś obok, że jego twarda koścista ręka wyciągnie mnie za włosy z każdego bagna. Jako 17-latek byłem więc gotowy, gdy tata miał wylew w podróży do Wenecji, przejąć stery w rodzinie i zaopiekować się mamą i młodszym bratem.
A Legnica, w której się urodziłeś i wychowałeś, miała na ciebie wpływ? To były czasy, kiedy stacjonował tam radziecki garnizon. Pokazał to Waldemar Krzystek w "Małej Moskwie".
- Ciekawe miasto. Za Niemca był to Gurkenstadt, czyli miasto ogórka. Pełne ogrodów i parków, otoczone lasem. Po przetasowaniach wojennych kolor zielony zastąpił czerwony. Urodziłem się w centrum "małej Moskwy". Początkowo Rosjanie zajmowali pół miasta, Polacy mieszkali tylko za rzeką Kaczawą, na tzw. Zakaczawiu. Potem Ruscy zostawili sobie kwadrat, czyli dzielnicę pięknych willi, w których mieszkali generałowie, oficerowie. W środku miasta były koszary, w których stacjonowali żołnierze. Gdyby nie one, do szkoły miałbym pięć minut, a tak szedłem dookoła pół godziny. Czasem zza muru ktoś prosił, żeby jakąś "fotku diewuszki" przynieść. "U tiebia siestra jest? Miacz tiebie dam za fotku siestry" - próbowali handlować. Ale te ich piłki były byle jakie, wiązane na sznurówki. Kiedyś wyciąłem jakąś "cycatą" z "Panoramy" czy z "Żołnierza Wolności" i rzuciłem za mur. Tych prostych żołnierzy - trzy lata bez przepustki, tysiące kilometrów od rodziny i dziewczyny - żal było. Gdyby ktoś powiedział wtedy, że pewnego dnia Rosjanie wyjadą, byłby uważany za wariata.
To były czasy, kiedy Rosjan traktowało się jak okupantów. Nawet ich język był znienawidzony.
- Dziś żałuję, że się nie uczyłem rosyjskiego. Miałem wspaniałą nauczycielkę, wciąż utrzymujemy kontakty. Robiła wszystko, żeby nas nauczyć rosyjskiego języka i kultury. Kiedyś zorganizowała wieczorek, na który zaproszone zostały radzieckie koleżanki. A w naszej klasie, jak to w samochodówce, sami chłopcy, więc to była atrakcja. Po kolacji, którą przygotowała pani Raisa, przygasiliśmy światło, z magnetofonu szpulowego sączyła się włoska muzyka, czuć było wypukłości i było super. Tak nam się spodobało, że postanowiliśmy sami urządzić podobny wieczór. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy przyszło 30 chłopaków. Okazało się, że dziewczyny mogły przyjść tylko raz, żeby uniknąć zażyłości. Po latach wyszło, że Rosjanie mieli zakaz utrzymywania kontaktów z Polakami. Tak wyglądała przyjaźń polsko-radziecka.
To trudne, gdy się żyje obok siebie?
- No właśnie. Trzeba więc było wyładować szczenięcą frustrację. Biliśmy się z młodymi ruskimi często, bo ich szkoła była na naszym osiedlu. Charakterne były chłopaki. Palec się złamało, guz wyrósł, a i oko komuś wypłynęło. Po jakimś czasie przyjeżdżała na sygnale milicja i to ich GRU czy jak to się tam nazywało. Milicja naszych chłopaków puszczała wolno. Czasami jakiś sztabowy burknął pod nosem, że dobrze ruskim wpier... spuścić i pod wąsem polskim szczeciniastym się uśmiechnął. Rosjanie mieli gorzej. Im groziła deportacja do Sojuza. To był koniec świata. Bo dla chłopaków ze Wschodu Legnica była ziemią obiecaną. Pracowałem już w teatrze, gdy rosyjskie wojska opuszczały Polskę. Wyjechała połowa miasta, z pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Pamiętam pośpiech, pakowanie, miliony fruwających papierów, załadowane ciężarówki i pociągi. Robiliśmy wtedy spektakl "Ballada o Zakaczawiu", szukaliśmy radzieckich mundurów. Skontaktowano nas z oficerem, który proponował sprzedaż praktycznie wszystkiego. Nawet samolot by nam sprzedał, gdybyśmy mieli pieniądze. Byli, byli i się zmyli.
Jako chłopak myślałeś o Legnicy, że to fajne miasto czy raczej, że trzeba stamtąd wiać?
- Wieje się wtedy, kiedy ziemia pali się pod stopami. Czy jako szczyl, który w czarno-białym telewizorze marki Neptun nie przepuścił ani jednego odcinka "Stawki większej niż życie", przypuszczałem, że kiedyś z Hansem Klossem stanę przed kamerą? Czy zakładałem, że Rosjanie wyjadą z Polski? W tamtych czasach chciałem ścigać się gokartem. Specjalnie z tego powodu poszedłem do technikum samochodowego - tam była sekcja gokartowa. Jakie było moje rozczarowanie, gdy trener powiedział: "Jesteś za długi, nie zmieścisz się".
I wtedy postanowiłeś zostać aktorem?
- Nie, to opowieść zupełnie z innej beczki. Będąc kuratorem w Biurze Wystaw Artystycznych, niespecjalnie zastanawiając się w wieku 26 lat, kto będzie opłacał mi ZUS, włos mając falujący do ramion, udzielając się z powodzeniem w kabarecie, dostałem od dyrektora Teatru Dramatycznego w Legnicy propozycję roli. Nie była to rola amanta, więc przyjąłem.
A jak przyjął cię zespół? Byłeś po samochodówce, nie miałeś aktorskich papierów!
- Od razu napotkałem opór. "Panie Januszu, my do pana nic nie mamy, ale po co to panu? Zagra pan w spektaklu, a przecież pana nazwiska nie będzie na afiszu", mówili. Bo kiedyś tak było. Adept mógł zagrać, ale na plakacie zamiast nazwiska zostawiano trzy kropki. Dziś wystarczy, że ktoś wystąpi w reklamie tamponów czy środków na hemoroidy, i już nazywany jest aktorem. Ale mnie nie zależało, żeby znaleźć się na plakacie. Dla mnie to była przygoda. A jak mi włosy wypadły, a wypadły szybko, przed szacowną komisją egzamin na aktora dramatycznego w Warszawie zdałem.
Dla aktora, który dużo gra, był ważny?
- Miałem zdjęcie, zrobione jeszcze u fotografa w Legnicy, na którym wyglądam jak młody Eugeniusz Bodo: włosy - jak wcześniej wspomniałem - do ramion, zaczesane na brylantynę do tyłu. Pomyślałem, że to zdjęcie chciałbym wkleić do dyplomu. Fajnie by wyglądało. Pojechałem do Warszawy i w ZASP-ie przed surową komisją egzamin zdałem. I zdjęcie jest wklejone na pierwszej stronie, przybite czerwoną pieczęcią: aktor dramatu. A na poważnie, szewc, który łata moje ulubione buty z miłością i czułością od lat, też ma cechowy dyplom.
Potrafisz powiedzieć, kiedy Legnica zrobiła się dla ciebie za mała?
- Pracowałem w tym samym zespole 16 lat. Długo. Graliśmy spektakle dla dorosłych i dzieci, siedem dni w tygodniu od rana do nocy. Potrzebowałem nabrać świeżego powietrza. Spakowałem więc plecak i pojechałem.
Nie bałeś się zaczynać kolejny raz i to po czterdziestce?
- Pewnie, że się bałem. Ja tylko na horrorach się nie boję. Sprawdziłem się w legnickim teatrze, ale w Warszawie to nie miało znaczenia.
Wysiadasz na Dworcu Centralnym i co?
- Widzę Pałac Kultury. A potem idę do klitki z kratami przy teatrze, w której mieszkałem przez półtora roku. Przypominała celę jednoosobową, ale nie miałem pieniędzy, żeby wynająć kawalerkę. Trzeba było sobie poradzić. I dałem radę, nie prosząc nikogo o pomoc. Z czasem zaczęły przychodzić propozycje. Mogłem je przyjmować. Kiedy mieszkałem w Legnicy, to było niemożliwe. Pamiętam, jak kilka razy pojechałem na casting do stolicy. Wsiadałem do pociągu po spektaklu o 22.40, na Centralnym byłem o 6 rano i biegłem półprzytomny do wytwórni na Chełmską. A o 10 musiałam wsiadać do pociągu powrotnego, żeby zdążyć na wieczorny spektakl.
Szybko oswoiłeś Warszawę?
- Wolno, bo wtedy była tylko jedna linia metra. Po spektaklu koledzy wracali do domów, bo chcieli jak najszybciej znaleźć się z rodziną. A ja do celi na fasolkę po bretońsku. Czułem się trochę jak Leonid Teliga. No to się trochę wygłupiałem nie na żarty. Były sztormy, porty i zamtuzy, ale dopłynąłem jakoś. Orkiestra żadna mnie nie witała w porcie, ale zacumowałem. A teraz... kocham to miasto. I cieszę się, że mam wolność, która polega też na tym, że mogę wybierać projekty. Nie muszę grać we wszystkim.
Nie jesteś rozczarowany, że popularność przyszła późno?
- Coś ty, cieszę się, że jest. A czasem w nocy na stacji benzynowej ktoś uściśnie mi rękę i powie: "Dziękuję. Lubię, jak pan gra".
Mówią o tobie: mistrz drugiego planu.
- Zawsze jakiś mistrz.
Reżyserzy zatrudniają cię "po warunkach". Nie chciałbyś zagrać amanta?
- Ja cały czas gram amanta, tylko nie wszyscy to dostrzegają. Nawet mój patolog w "Komisarzu Alexie" jest amantem. Amant to ktoś, kto wchodzi do pomieszczenia, łapie kontakt wzrokowy z kobietą i zaczyna między nimi iskrzyć. No to ja tak mam. Amant nie może być bawidamkiem, musi mieć swój kodeks honorowy.
Masz go?
- Staram się. Ale nie zawsze da się przejść przez życie suchą stopą. Tak sobie myślę, że można wymienić wiele zasad, które sprawią, że jesteś prawdziwym mężczyzną, ale najważniejsza to: starać się.
Co to znaczy? Na przykład przygarnąć psa? Bo przygarnąłeś.
- A jak miałem tego nie zrobić? Musiałem, choć nie miałem takiego planu. Wychowywałem się z psem, którego trzeba było uśpić. Wtedy postanowiłem, że więcej nie przywiążę się do żadnego zwierzaka, bo potem rozstania są zbyt trudne. Ale życie tak pisze scenariusze, że lepiej byś nie wymyślił. Kiedyś grałem w Przemyślu w filmie z psem. Był agresywny, a ja miałem z nim trzy dni siedzieć na dachu - tak było w scenariuszu - i gadać. Wkurzyłem się. "Ale to pies producentki", usłyszałem. "No i co z tego?" Wsiadłem do taksówki i pojechałem do najbliższego schroniska. Popatrzyliśmy sobie z Batmanem w oczy i pomyślałem: "Ten to zagra". I rzeczywiście. Miał tak wielką potrzebę znalezienia domu, że robił wszystko, o co go poprosiłem.
Co jeszcze jest męskie? Tatuaże? Podobno masz ich kilka.
- Autoryzując ten wywiad, uświadomiłem sobie, że o tatuażach się nie rozmawia. Mam trzy i w przeciwieństwie do kodu Enigmy, który został złamany, z kodem Chabiora nie ma szans. Na przedramieniu jest syrenka i napis "Forget me not".
Dlaczego syrenka?
- Ojciec dostał talon na syrenę, model luksusowy 105L. Tydzień po egzaminie na prawo jazdy zapakował całą rodzinę do samochodu i pojechaliśmy do Stambułu przez Karpaty. Myślę, że kobieta z rybim ogonem towarzyszy mężczyźnie przez całe życie, nawołuje w nocy i chce go sprowadzić na manowce. Walczymy scyzorykiem i kompasem, ale jesteśmy na straconej pozycji, więc warto pamiętać. Mam też jedenastkę. Numerologiczną. To moja liczba, często pojawia się w moich okolicach. Mam ją w NIP-ie, PESEL-u, na tablicy rejestracyjnej i ramieniu.
To akurat chyba mało męskie - taka wiara w magię.
- A gdybym teraz za pomocą magicznej różdżki porwał cię na Kanary albo, powiedzmy, do Sochaczewa? Magia jest romantyczna, a szacunek do kobiet jeszcze bardziej.
Facet, który prasuje i pierze, jest męski?
- Wyprać skarpety i wyprasować koszulę to podstawa.
I napiszesz wiersz. Kiedyś przecież pisałeś.
- Kiedyś przecież chciałem być marynarzem. Szymborska powiedziała wszystko. Czasem sobie pobazgrolę.
Wiesz, jak być dobrym ojcem? W końcu masz dorosłego syna.
- Nie. Myślę, że w ojcostwie ważne jest, by pamiętać siebie z młodości. Często wymagamy od dzieci, a zapominamy, jakimi sami byliśmy gamoniami i jakie błędy popełnialiśmy. Dzieci powielają błędy rodziców, to geny. Jak wobec tego można się wkurzać? Sam nie umiałeś wystukać rytmu na bębenku, a chcesz, żeby syn albo córka zostali drugim Paganinim?
Skończyłeś 50 lat. Dopadł cię kryzys wieku dojrzałego?
- Jeżdżę tym samym samochodem od siedmiu lat, mam tego samego psa...
A może pięćdziesiątka oznacza pewny grunt pod nogami? Już wiesz, co dobre, a co złe, w co warto wejść, a czego unikać?
- Wiem, niestety, wiem więcej, niż chciałbym wiedzieć. Ma to dobre i bardzo niedobre strony.
Miewasz dni, kiedy nie wstajesz z łóżka, zasuwasz rolety i udajesz, że noc się nie skończyła?
- Wiadomo, i rybki w akwarium mają swoje humory. Glonojad, jak czasem się schowa, to przez trzy dni nie wyjdzie. Ale przecież w końcu wychodzi, żeby coś zjeść. Dobrze, że jest praca. Gdy po raz szósty dzwoni budzik, mówię sobie: "Jak nie dojadę na zdjęcia, trzydzieści osób będzie bez pracy, a ja będę musiał za to zapłacić".
Więcej straciłeś w aktorstwie czy może w miłości?
- Tak sobie myślę, że w miłości podobnie jest jak w aktorstwie - trzeba być dobrym, żeby przetrwać.
Małżeństwo się rozpadło, potem byłeś w kilku związkach. Ile razy się nie udało?
- Ja bym raczej powiedział, ile razy się udało. Już sam fakt zakochania jest sukcesem. A mnie kilka razy się udało.
Na jakie kobiety zwracasz uwagę?
- Podobają mi się te, z którymi chciałbym zostać w łóżku dłużej niż godzinę.
To już chyba znalazłeś? Od pewnego czasu jesteś z jedną kobietą, charakteryzatorką.
- Tak. Z tą, która w "Wołyniu" Wojtka Smarzowskiego zrobiła mój odlew w silikonie - grałem księdza Józefa - a potem na potrzeby filmu piłą elektryczną wyharatała mu jajka. W życiu bym nie pomyślał, że kiedyś razem będziemy jeść śniadanie.
O co jesteś mądrzejszy w tym związku?
- Już wiem, że lepiej nie mieć oczekiwań wobec drugiej osoby. Bo czasem budujemy fałszywe wyobrażenie. Chcemy, żeby ktoś zachowywał się tak, jak wymyśliliśmy. Po pięćdziesiątce odkryłem, że miłość polega na akceptacji. I choć oboje mamy trudne charaktery, chciałbym, żeby to była miłość ostatnia.
Dopada cię czasem lęk: co będzie, gdy stracę popularność? Boisz się utraty aktorskich propozycji?
- Nie. W końcu kto powiedział, że muszę być artystą? Mogę malować pokoje albo układać płytki na podłodze.
Masz oszczędności, które pozwoliłyby ci żyć bez filmu?
- Mam żelazny zapasik, pieniądze odłożone na trumnę, buty i stypę.
I wykupione miejsce na cmentarzu?
- Skąd. Chcę zostać skremowany, prochy można wsypać do pudełka po czekoladkach, a potem rozsypać nad morzem. W końcu miałem być marynarzem. To pożeglowałbym po śmierci.
Wiesz, co jest w życiu ważne?
- Nie. Może przyzwoitość.
Przyzwoitość, czyli...
- Starać się nie kłamać.
Chyba nie kłamałeś w czasie naszej rozmowy?
- Podczas pracy na planie Służb specjalnych spec od wykrywacza kłamstw zdradził mi sekret, jak oszukać tę maszynę.
I jak?
- A myślisz, że dlaczego podczas naszej rozmowy cały czas miałem pinezkę pod dużym palcem? (śmiech)
Beata Biały
Twój Styl 4/2017