Reklama

Pigułki dla zakochanych

Potrzebujesz leku na miłość? On już jest. W aptekach przybywa farmaceutyków, które wpływają na nasze emocje i uczuciowe wybory. Przeczytaj przed użyciem, gdyż lek niewłaściwie stosowany zagraża życiu lub zdrowiu twojego związku.

Dla neurobiologów to, co nazywamy zakochaniem, jest po prostu efektem podwyższenia się poziomu fenyloetyloaminy we krwi. Przeżywamy euforię i radość lub rozpacz i depresję - jeśli zakochałyśmy się nieszczęśliwie - a oni wzruszają ramionami: nic dziwnego, fenyloetyloamina należy do grupy amfetamin...

Całkiem poważnie czwórka naukowców z Oksfordu pisze na łamach "American Journal of Bioethics", że współczesna biotechnologia powinna zająć się opracowaniem leku na miłość. Bo po co nam bezsenność, obsesyjne rozmyślania o obiekcie uczuć, zaburzenia łaknienia i inne perturbacje?

Reklama

Brian D. Earp, Olga A. Wudarczyk, Anders Sandberg i Julian Savulescu uważają, że to chemiczne szaleństwo powinno się leczyć farmakologicznie. Chciałoby się spytać: i kto tu jest szalony? My - kochając, czy naukowcy - próbując nas leczyć z miłości?

Jednak szczerze mówiąc, nawoływania oksfordzkich uczonych są cokolwiek spóźnione. To już się stało. Na aptecznych półkach rzędami stoją leki, które skutecznie studzą miłość i blokują fascynację.

Odkochać się, czyli co wyciszają antydepresanty

Helen Fisher, znana antropolożka z Uniwersytetu Rutgersa, nazywa zakochanie stanem chwilowej niepoczytalności. Rzeczywiście wspomniana fenyloetyloamina, neuroprzekaźnik należący do grupy amfetamin, wydzielając się obficie w mózgu zakochanych, przyprawia ich o stan podobny do tego, jaki odczuwają narkomani.

Pod wpływem spotkań, a nawet tylko myśli o ukochanej osobie, znajdujemy się w stanie zmienionej świadomości: czujemy ekscytację i zaburzenia koncentracji. Oddech przyspiesza, serce bije szybciej, krew uderza do głowy, bo wysoki poziom fenyloetyloaminy powoduje wydzielanie noradrenaliny. Ta z kolei uruchamia wypływ dopaminy (czyli odczucie przyjemności i obsesyjne pragnienie przedłużenia kontaktu), a za chwilę do głosu dochodzą hormony płciowe i budząca czułość oksytocyna...

Jednak, jak odkryła Helen Fisher, nie zawsze tak się dzieje. Choć nie jest biochemikiem, od lat bada za pomocą rezonansu magnetycznego mózgi zakochanych. Zauważyła, że "chemia miłości" nie przebiega tak samo u osób, które zażywają leki antydepresyjne. Antropolożka nawiązała współpracę z psychiatrą J. Andersonem Thomsonem z Uniwersytetu Wirginii. Wspólnie ustalili, że leki takie jak prozac, zoloft czy paxil zmieniają chemię mózgu w sposób, który tłumi doznania miłości.

Fisher i Thomson opisali swoje odkrycie w książce "Evolutionary Cognitive Neuroscience" (Ewolucyjna neurologia poznawcza), wzbudzając sporo kontrowersji wśród kolegów po fachu, a także protestów ze strony firm farmaceutycznych. Oczywiście na ulotkach antydepresantów już wcześniej można było przeczytać informację, że leki te "mogą powodować spadek libido". Ale czy tylko?

J. Anderson Thomson od lat gromadzi dane na temat działań ubocznych leków, które przepisuje pacjentom. Najpierw zwrócił uwagę na problemy z seksem. Zapamiętał pacjenta, dwudziestolatka z nawrotem depresji, który trafił do jego gabinetu, lecz odmówił zażywania antydepresantów. "Przyjmował je już wcześniej, między 15. a 18. rokiem życia, i w tym czasie w ogóle nie był zainteresowany seksem", opisuje Thomson. Wspomina też przypadek czterdziestolatki, która przez osiem lat zażywania leków na depresję ani razu nie wyszła na randkę. "Nie odczuwała w tym czasie żadnej potrzeby spotykania się z mężczyznami", wyjaśnia Thomson i przywołuje eksperyment kanadyjskich naukowców sprzed kilku lat.

Kobiety proszone były o ocenę atrakcyjności męskich twarzy na fotografiach. Te, które zażywały leki przeciwdepresyjne, oceniały mężczyzn bardziej negatywnie i szybciej przeglądały zdjęcia niż kobiety nieprzyjmujące leków. "Antydepresanty z grupy SSRI (zawierające tzw. selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny) podwyższając poziom jednego neuroprzekaźnika w mózgu, powodują ubytek innego - tłumaczy Thomson.

- Wzrasta poziom serotoniny, ale maleje dopaminy. A to ona odgrywa ważną rolę w odczuwaniu romantycznej miłości".

Na czym dokładnie ta rola polega, wyjaśnia dr Wojciech Glac, neurobiolog z Uniwersytetu Gdańskiego: - W naszym mózgu istnieje układ neuronów, który nosi nazwę układu nagrody. Wszystko, co odczuwamy jako przyjemne, wiąże się z jego aktywacją, a kluczową substancją uaktywniającą jest dopamina. Kiedy spotykamy kogoś, kto jest dla nas atrakcyjny, to w układzie nagrody następuje wyrzut dużej ilości dopaminy. Ona informuje mózg, że bodziec, z którym się stykamy, jest korzystny dla naszego organizmu i warto dalej szukać z nim kontaktu...

Układ nagrody uaktywnia się również w trakcie następnych randek, podczas seksu i orgazmu. Chyba że bierzemy antydepresanty. One hamują wypływ dopaminy i układ nagrody pozostaje nieaktywny. Przyjemność, fascynacja, zachwyt się nie pojawiają. Innymi słowy, choć antydepresanty mogą uleczyć z miłości bez wzajemności, to jeśli ich w porę nie odstawimy, przeszkodzą w pojawieniu się nowego uczucia. Stonują emocje, lecz dodajmy, że zablokują też przeżycia miłosne. Wyrównają nastrój i przywrócą równowagę, ale równocześnie obniżą popęd seksualny i zdolność do odczuwania orgazmu. Mogą uratować życie, gdy jesteśmy w depresji, lecz także wygasić zainteresowanie partnerem.

Oczywiście ani Helen Fisher, ani J. Anderson Thomson nie negują korzyści płynących ze stosowania leków w przypadkach ciężkiej depresji. Martwią się raczej o tych z nas, którzy sięgają po nie, by przetrwać kryzys, stres, załamanie nerwowe (np. z powodu utraty pracy), a potem ich nie odstawiają. "W USA po antydepresanty sięga 31 mln osób - wyobraźcie sobie tylko ten tłum pogodnych, obojętnych, zblazowanych wobec miłości ludzi", pisze Fisher. W Polsce jest ich milion.

Pożegnanie z nieznajomym, czyli jak tabletka wybiera za ciebie

Lista środków leczniczych, które "wyciszają" libido, jest dłuższa. Oprócz antydepresantów znajdą się na niej leki antyhistaminowe (na alergię), przeciwwirusowe, obniżające ciśnienie. Jednak prawdziwą ironią losu jest to, że są na niej również pigułki antykoncepcyjne, które miały być bramą do erotycznego raju. Według statystyk ok. 40 proc. kobiet stosujących antykoncepcję hormonalną skarży się na zanik pożądania. Wiele nowoczesnych pigułek blokuje bowiem nie tylko zapłodnienie, ale też naturalny mechanizm wzrostu namiętności tuż przed owulacją, kiedy nasz organizm produkuje dodatkową dawkę hormonu pożądania - testosteronu. Po pigułce już go nie produkuje. Lekarze uspokajają jednak, że taki efekt to nie wyrok.

- Tabletki trzeba dobierać indywidualnie i jeśli mają skutki uboczne, zastąpić je innymi - radzi seksuolog, dr Andrzej Depko. - Na rynku pojawił się np. nowy farmaceutyk z octanem chlormadinonu, który nie ma negatywnego wpływu na libido. Niektórym z nas lepiej służą natomiast pigułki starszego typu, które nie blokują testosteronu. Słowem - jest w czym wybierać.

Problem z tabletkami leży zupełnie gdzie indziej. Zdiagnozowała go para naukowców z Sheffield Hallam University. W periodyku "Trends in Ecology & Evolution" Alexandra Alvergne i Virpi Lummaa piszą, że antykoncepcja hormonalna zaburza mechanizmy doboru płciowego.

O co chodzi? O to, że pigułki antykoncepcyjne zmieniają nasze uczuciowe wybory. Badacze wykazali, że w trakcie owulacji (a więc gdy nie przyjmujemy tabletek) z łatwością rozpoznajemy wśród mężczyzn tych, którzy posiadają odmienną "bibliotekę" genów kodujących białka MHC (odpowiedzialnych za wykrywanie obcych protein, co pozwala organizmowi skutecznie zwalczać bakterie, pasożyty itp.), i uznajemy ich za atrakcyjnych. Pigułki znoszą tę preferencję: kobiety stosujące antykoncepcję hormonalną wybierają mężczyzn posiadających podobny genetyczny "spis wrogów". "Jak u kuzynów", tłumaczy Alexandra Alvergne. Potomstwo z takiego związku nie zwiększy odporności, nie poszerzy swojej genetycznej "biblioteki".

Podobne zakłócenia wykazały testy symetryczności i testosteronu: w trakcie owulacji preferujemy zapach mężczyzn, których ciało jest zbudowane bardziej symetrycznie, a także tych, których wygląd wskazuje na wysoki poziom testosteronu. Innymi słowy, wybieramy mężczyzn "męskich", dobrze zbudowanych i przystojnych (mocno zarysowana szczęka, niski głos, pewność siebie w zachowaniu). Łykamy pigułki i... preferencja znika. Stawiamy na miłych chłopców w typie brata albo miłego, zamożnego wujka.

"Hormonalna antykoncepcja fizjologicznie symuluje ciążę", przypomina Alvergne. Kiedy więc ją stosujemy, dokonujemy wyborów jak kobieta, która spodziewa się dziecka. Dobór płciowy się wyłącza, a u mężczyzn szukamy łagodności, wrażliwości, opiekuńczości. Niestety "pigułkowe wybory" działają w dwie strony i wiele wskazuje na to, że używając pigułek, także same tracimy na atrakcyjności. "Badania sugerują, że mężczyźni, prawdopodobnie kierując się zapachem lub cechami wyglądu, których jeszcze nie potrafimy określić, traktują kobiety przyjmujące hormony tak jak te, które są w ciąży z kimś innym", wyjaśnia Alvergne. Nie jest to wabik. Mężczyźni (jeśli mają możliwość) wybierają kobiety, u których w naturalny sposób dochodzi do owulacji.

Niebieska tabletka, czyli jak ważny jest seks

Wśród pigułek, które czekają na nas na aptecznych półkach, znajdziemy jednak i taką, którą lekarze nazywają dobroczyńcą miłości. Abraham Morgentaler, jeden ze światowych autorytetów w dziedzinie seksu, wykładowca Harvard Medical School i szef ośrodka Men’s Health Boston, nazywa viagrę prawdziwym cudem.

Po pierwsze dlatego, że uwolniła mężczyzn od przekonania, że zaburzenia erekcji to wstydliwy problem, który ma podłoże psychiczne. "Wierzyli w to nie tylko moi koledzy po fachu. Sami pacjenci też uważali, że ich przypadłość można niemal utożsamiać z uwiądem męskiej siły woli. Opowiadali mi, że do ich kłopotów mogły się przyczynić relacje z matką, gdy mieli cztery lata. Albo to, że w dzieciństwie sikali w łóżko - tłumaczy Morgentaler.

- Zanim pojawiła się viagra, zaburzeniom erekcji towarzyszyło często przekonanie, że z mężczyzną, który ma ten problem, musi być coś nie tak, jeśli chodzi o jego poczucie męskości. Tymczasem większość problemów z erekcją ma przyczyny fizjologiczne. Najczęściej chodzi o niewielkie zmiany w naczyniach krwionośnych. Albo płynie w nich za mało krwi, albo - co zdarza się częściej - za dużo krwi przedwcześnie odpływa".

Po drugie, wartość niebieskich tabletek (takich jak viagra, cialis) polega na tym, że przynoszą orgazm, który z chemicznego punktu widzenia oznacza między innymi uwolnienie wazopresyny i oksytocyny. To hormony odpowiedzialne za budowanie więzi i zacieśnianie relacji pomiędzy partnerami. Bez nich trudno o przywiązanie, zaufanie i wzajemną akceptację.

- Oksytocyna dodatkowo pobudza układ nagrody, więc nagroda staje się jeszcze przyjemniejsza i reakcja się wzmacnia. W pewnym badaniu zakochanym podawano oksytocynę w sprayu (jak krople do nosa) i w efekcie odczuwali oni miłość głębiej i silniej - wyjaśnia dr Wojciech Glac. Uważa, że gdybyśmy chcieli stworzyć eliksir miłości, najlepsza byłaby właśnie oksytocyna.

- Im częściej dana para się przytula, dotyka, uprawia seks, tym wyższy poziom oksytocyny i silniejsza więź. Powstaje pętla dodatniego wzmocnienia, która powoduje, że istnieją szczęśliwe małżeństwa z pięćdziesięcioletnim stażem - twierdzi dr Glac. Na razie jednak naukowcy pracują nad inną pigułką. Lybrido - viagra dla kobiet - ma pojawić się w aptekach w ciągu dwóch lat. Wiadomo, że będzie zawierać testosteron, hormon pożądania, oraz sildenafil - substancję czynną viagry, która rozszerza naczynia krwionośne w okolicach narządów rodnych. Ma zwiększyć ochotę na seks, wzmocnić intensywność doznań i poczucie satysfakcji. Testy trwają...

Magdalena Jankowska

PANI 9/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy