Robert Rient: Samotność nie boli, a mam jej pod dostatkiem
- Jestem w kontakcie z tymi, których kocham (...). Nie neguję relacji, bardzo lubię bliskość, czułość, przyjaźń – neguję pomysł na życie, które zostanie uznane za wartościowe, jeśli będą w nim zrealizowane określone warunki. Zazwyczaj sami nigdy ich nie wybraliśmy, nie sprawdziliśmy, uznaliśmy je za oczywiste - mówi Robert Rient, pisarz i dziennikarz, który jest w trakcie podróży dookoła świata.
Katarzyna Pruszkowska: Wyruszyłeś w podróż dookoła świata, choć w lutym zaczynałeś ją z zupełnie innym zamiarem - celem była Syberia. Dlaczego chciałeś tam jechać?
Robert Rient: - Żeby spotkać się z moim dziadkiem, symbolicznie. Nie lubiłem go przez prawie całe moje życie, a nawet były takie dni, kiedy czułem do niego nienawiść. Tak silne, negatywne emocje przeżywałem tylko w relacji z nim. A kiedy umierał, nie tak dawno temu, udało nam się na chwilę spotkać.
- Leżał w łóżku przerażony. Od wielu lat chorował na Alzheimera, nie odnajdywał się w teraźniejszości. Próbowałem go uspokoić, wytłumaczyć lęk albo opowiedzieć o lęku, o tym, że nic mu nie grozi. Trzymałem go za rękę, pierwszy raz w życiu z czułością, i on mnie trzymał, mocno. Patrzyłem w jego oczy, nie oceniając go, nie osądzając. Czułem się tak, jakbym widział go pierwszy raz w życiu. Przez kilka sekund udało nam się być razem. Zrozumiałem wtedy, że przegapiłem w życiu coś ważnego, kolejny raz.
- Gdy dziadek był dzieckiem, został deportowany na Syberię. Rozmawialiśmy o tym tylko jeden raz, to było długie, ważne spotkanie, a raczej słuchanie. Dziadek opowiadał o zesłaniu, o tym, że musiał wszystko zostawić - dom, ukochanego psa, bezpieczeństwo. I nagle mówi, że w lutym 1940 roku, w nocy, było minus 40 stopni. A w mojej głowie od razu taka myśl: "No dobrze dziadek, masz alzheimera, opowiadaj dalej, ale właśnie zacząłeś koloryzować".
- Wysłuchałem go do końca, spisałem rozmowę i zacząłem sprawdzać. Okazało się, że naprawdę w noc zesłania dziadka temperatura spadła do 40 stopni.
Mam wrażenie, że był dla ciebie kimś ważnym, mimo tych wszystkich negatywnych uczuć.
- Nienawiść i miłość są do siebie bardzo podobne, prowadzą do obsesyjnego myślenia o kimś, analizowania tego, co ten ktoś zrobił, powiedział. Wywołują skrajne emocje, zabierają spokojny sen. Przecież jak ktoś jest bardzo nieważny, na tyle, by o tym opowiadać, by to ciągle czuć, to najpewniej jest bardzo ważny.
- Dziadek zrobił w życiu wiele złego, złościłem się na niego za to, jak traktował swoją rodzinę, za jego agresję, za to, że kolekcjonował wszystko, co znalazł, i za to, że kolekcjonował prawdę, którą potem głosił. Szczegóły nie są ważne. Dzięki mojej relacji z dziadkiem zobaczyłem pełniejszy obraz wszystkich innych relacji, w których pozostaję. Tego, jak łatwo mi wiedzieć za kogoś, oceniać, nie wnikać w historię i przeszłość, a skupiać się na tym, jak ja się czuję, jak ja cierpię, czego ja oczekuję. To egocentryczne ja staje się okropnie ważne i okropnie irytujące.
Powiedziałeś, że nie lubiłeś, może nawet nienawidziłeś dziadka. Ale wybrałeś się w podróż jego śladami. Dlaczego?
- Poznałem dziadka jako dorosłego, ukształtowanego mężczyznę. Chciałem dotrzeć na Syberię, tam gdzie spędził ponad sześć lat życia. Prawdopodobnie najtrudniejszych lat, które miały swoje odbicie w całym jego życiu. Dziadek, jego określona rola, jaką pełnił w życiu, zasłoniła mi człowieka, którym był.
- Chciałem się dowiedzieć więcej o lęku. Był dzieckiem, jednej nocy stracił cały świat, wsadzili go na sanie, a potem do wagonu bydlęcego, zawieźli do nieznanego, zimnego kraju. Przerażające. Został wyrwany z tego, co znane i bezpieczne, więc w dorosłym życiu gromadził przedmioty, żeby się uspokoić, by zasypać rzeczami tę niemożliwą do zasypania wyrwę czy też pustkę, którą zrobiono mu w noc deportacji.
- Myślę, że doświadczenie pustki jest uniwersalne, zmieniają się tylko sposoby jej wypełnienia - to mogą być związki, używki, praca czy podróż dookoła świata.
Kiedy dziadek został zesłany?
- 9 lutego, a dokładnie nocą z 9 na 10 lutego 1940 roku.
Kiedy zaczęła się twoja podróż?
- 9 lutego 2016 roku. On podróżował wagonem bydlęcym, ja koleją transsyberyjską. Opowieść dziadka o Syberii była opowieścią o cierpieniu. Tylko wtedy, gdy mówił o rzece Jenisej, mówił o pięknie, o czymś dobrym. W Krasnojarsku, po tym, jak wyrzucili ich z pociągu, wsadzili na barkę i posłali dalej, rzeką, w głąb Tajgi. Dziadkowi, małemu chłopcu, podobały się widoki. Po wyjściu z tłocznego, cuchnącego wagonu zyskał na chwilę wolność, a raczej jej pozory.
- Mnie też zachwyciła Jenisej - to najpiękniejsza rzeka, którą do tej pory widziałem. 9 lutego ruszyłem pociągiem do Moskwy, przez Białoruś, a potem na Syberię, ale moja podróż rozpoczęła się 1 lutego. Wyprowadziłem się wtedy z Warszawy, rzeczy zostawiłem w piwnicach u dwóch przyjaciółek i po raz pierwszy nigdzie się nie wprowadziłem.
Czy podróż śladami dziadka była jedynym celem tamtej podróży?
- Nie, pracuję również nad książką, powieścią. Dostałem na nią stypendium resortu kultury. Jedną z postaci buduję w oparciu o przeżycia dziadka i trudną relację, która nas połączyła. Stąd kolej transsyberyjska. Miałem sporo oczekiwań dotyczących tej podróży, opartych na wysłuchanych i przeczytanych opowieściach.
Któreś z tych oczekiwań się spełniło?
- Zgubiłem czas. Niekiedy czułem się jak w transie, ale poza tym żadne. Wokół podróży koleją transsyberyjską narosło sporo mitów. Było sporo takich momentów, kiedy chciałem uciec z pociągu. Opisałem to szczegółowo na blogu. Jechałem otoczony rosyjskimi wojskowymi, którzy 20 razy dziennie częstowali mnie wódką, a kiedy odmawiałem, posądzali o to, że nie szanuję Matki Rosji. Ktoś chrapał, ktoś stękał, ktoś pierdział, ktoś mamrotał po pijaku. Nic mistycznego.
- Jechałem, czytałem "Gułag" Anny Applebaum, patrzyłem przez okno na śnieg i brzozy, śnieg i brzozy, śnieg i brzozy... Uciekałem z przedziału wypełnionego oparami alkoholu na korytarz. Ale przecież nie można porównać tych drobnych niewygód z podróżą wagonem bydlęcym, w którym, mieści się 50 osób, a wycięta w podłodze dziura służy za toaletę.
Co ci się spodobało na Syberii?
- Poza Jenisejem i drewnianymi domkami w Krasnojarsku, cudownie było słuchać skrzypienia śniegu pod stopami. Takie same dźwięki towarzyszyły mojemu dzieciństwu w Szklarskiej Porębie - do tego mróz, który czerwieni i szczypie policzki. Do czasu. Potwornie zmarzłem, temperatura spada tam czasami poniżej 30 stopni. Kalesony, trzy pary skarpet, wysokie buty, a w końcu plastry na stopach.
Co dała ci ta podróż?
- Trochę bardziej rozumiem dziadka, poza tym cały czas obserwuję, jak to jest bać się. Lęk okazał się pomostem, sporo go we mnie, we wszystkich, których znam. Boimy się różnych rzeczy, ale mam wrażenie, że boimy się wszyscy. O wojnę, utratę pracy, o zdrowie swoje i bliskich, o to, czy mnie polubią, o to, jak wypadnę, o to, co o mnie pomyślą.
Kiedy pojawiła się myśl, że ta podróż nie musi się skończyć na Syberii?
- Mogłem wracać do Polski, wynająć jakąś kawalerkę, prawdopodobnie za ponad 1000 zł miesięcznie, i pracować nad książką. Ale pomyślałem sobie, że przecież nie mam własnego mieszkania, samochodu, kredytu, a pisać mogę z każdego miejsca. I ruszyłem dalej.
Jaki miałeś plan?
- Na początku chciałem ogrzać kości. Z Krasnojarska poleciałem do Bangkoku. Trochę ponad sześć godzin, a temperatura wyższa o 60 stopni Celsjusza. Magia! Później ruszyłem na południe. Na wyspie Koh Samui wynająłem mieszkanie z ogromnym tarasem, pięć minut spacerem do morza, za 900 zł miesięcznie, w cenę wliczone śniadanie. To właśnie tam wymyśliłem, że będę podróżował tylko w jedną stronę, żeby rzeczywiście odbyć podróż dookoła świata. Mam kilka miejsc, które chcę odwiedzić.
Coś je łączy?
- To, że marzyłem o nich od dawna. Malezja i Kuala Lumpur czy Nowa Zelandia, której natura jest zdumiewająca. Poza tym to właśnie tam fan "Władcy pierścieni" może zwiedzić Shire, czyli część Tolkienowskigo Śródziemia zamieszkaną przez Hobbitów.
O swojej podróży piszesz bloga. Niedawno napisałeś o lęku: budzisz się z koszmaru, chcesz zamykać dom, ale orientujesz się, że zagrożenie jest tylko w twojej głowie. I nie zamykasz tych drzwi. Dużo lęków wybrało się w podróż razem z tobą?
- Pozostaję z nimi w coraz przyjaźniejszym dialogu. Prawie cały czas podróżuję sam, mam sporo czasu na przyglądanie się swoim lękom. Umysł lubi się bać, chociaż udaje, że musi. Jak nie ma realnego zagrożenia to je wymyśla. Podróżując przez różne kultury, miejsca, smaki, domy, szybko można dostrzec jak bardzo zdeterminowani jesteśmy przez wychowanie, kraj urodzenia, socjalizację. Jesteśmy uczeni tego, że trzeba się zabezpieczać, sprawdzać, nie ufać, spodziewać najgorszego, w końcu sami rodzimy wiele strachów. Stworzyłem, zupełnie nieświadomie, wiele irracjonalnych lęków.
Jakich?
- Tego, że wartość mojego życia musi zostać potwierdzone przez osiągnięcia, sukcesy zawodowe, opinie i oceny innych ludzi. Tego, że życie jest pełniejsze i lepsze, gdy jest się w związku. Długo się mnie trzymał ten powtarzany jak mantra lęk przed samotnością.
- Byłem przekonany, że moje życie byłoby o wiele lepsze, gdybym był w związku. Płynąłem raz łódką. Stoję na rufie, zachód słońca, wiatr na twarzy, coś pięknego. Rozglądam się, jakaś para się przytula, obok rodzina robi sobie zdjęcia, ktoś z kimś trzyma się za ręce. Mój umysł lubi porównywać, od razu podrzucił mi kilka myśli takich jak: podróż byłaby znacznie lepsza gdybyś mógł ją z kimś dzielić, jesteś niepełny, mijają najlepsze lata twojego życia, gdzie twoja druga połówka?
- Zwróciłem się z powrotem w kierunku horyzontu, niczego mi nie brakowało, krople słonej wody na mojej twarzy, obłędne widoki. Ta absurdalna myśl, że powinno mi brakować tego, czego nie mam, zabiera z teraźniejszości. Skupiając się na niej, cały jestem w oczekiwaniach, przyszłości, nadziejach na to co mogłoby być, wtedy tak łatwo przeoczyć to co teraz. Podróżuję trzeci miesiąc, samotność jest ze mną, nie boli.
Naprawdę nie czujesz się samotny?
- Nie. Szymborska to tak ładnie oddziela, pisząc o samotności i osamotnieniu. Można byś samotnym i czuć się z tym spokojnie, a nawet świetnie, można też czuć się osamotnionym i cierpieć. Nie cierpię z powodu samotności, przeciwnie, lubię ją.
- Samotna podróż nie jest lepsza czy gorsza od tej w parze albo grupie. Kwestia wyboru. Cenię sobie wolność. Uwielbiam dzikie, odludne plaże, mogę godzinami podglądać kraby, ptaki. Lubię wpatrywać się w korony drzew i niebo, tak samo lubię nurkować i patrzeć na kolory nieznanych mi ryb, leżeć na piasku czy spacerować wzdłuż klifów. Podglądanie dzikich zwierząt wywołuje we mnie takie same emocje, jak te, które przeżywam w pełnych miłości relacjach. Wędrując lasami w Nowej Zelandii łapałem się na tym, że mam otwartą buzię, jak dzieciak, nie mogłem oderwać oczu od gigantycznych drzew, prawdziwych Entów, porośniętych mchem, paprociami, absolutnie żywych.
Nie tęsknisz za bliskimi?
- Jestem w kontakcie z tymi, których kocham, ograniczonym, ale czasami nawet udaje się spotkać na Skype. Nie neguję relacji, bardzo lubię bliskość, czułość, przyjaźń - neguję pomysł na życie, które zostanie uznane za wartościowe jeśli zostaną w nim zrealizowane określone warunki. Zazwyczaj sami nigdy ich nie wybraliśmy, nie sprawdziliśmy, uznaliśmy je za oczywiste. Wyruszając w podróż założyłem, że jak poczuję smutek, pustkę i tęsknotę to wrócę. Samotność nie boli, a mam jej pod dostatkiem.
Jak radzisz sobie z lękiem bliskich o ciebie, z tymi wszystkimi: "uważaj na siebie"?
- Dobre pytanie. Przed podróżą słyszałem to tak często, że napisałem o tym na blogu. Wiem, że ludzie mówią "uważaj na siebie" z troski, ale po 20. razie zacząłem zastanawiać się, o co właściwie chodzi? Komu ma służyć to ostrzeżenie powszechnie brane za dobre życzenia? Czy wypowiadający te słowa zakładają, że nie będę na siebie uważał? Czy może zależy im na mnie i boją się, ale wolą powiedzieć mi co mam lub czego mam nie robić, zamiast powiedzieć co czują?
Dużo w tej naszej rozmowie lęków.
- W podróży odklejają się ode mnie różne iluzje i przekonania na swój temat. Wiedza, którą noszę na temat siebie i świata, często okazuje się już nieaktualna. Wcześniej myślałem, że będę szczęśliwy, kiedy będę z związku, będę sławny, będę miał określoną ilość pieniędzy, kupię mieszkanie. A nagle okazało się, że 16 kilogramów w plecaku, które mam ze sobą, wystarcza.
- W Nowej Zelandii rozpoczęła się właśnie jesień. Wstaję, gdy moi ukochani chodzą spać. W niedzielę lecę z Auckland do Limy. Wylatuję o 20:00, lecę ponad 11 godzin i ląduję w Buenos Aires o 16:45 w niedzielę. Czekam ponad dwie godziny i o 19:00 tego samego dnia lecę 5 godzin do Limy w Peru. Na miejscu jestem o 21:56 tego samego dnia. Niedziela, która trwa prawie dwie doby.
- Wiara, uprzedzenia i wartości często są niczym więcej niż nawykami. Czas - o czym wszyscy wiemy - jest zupełnie umowny. Po prostu dobrze tego doświadczyć, malutkiego siebie w tym absolutnie niemożliwym do poznania i zwiedzenia świecie. Mówi się, że rewersem miłości jest nienawiść, to nieprawda, po drugiej stronie jest lęk, bez niego miłość jest czysta. I właśnie to jest wewnętrznym celem tej podróży.
"To", czyli co?
- Życie bez lęku - nie mam na myśli strachu przed wyskakującym zza rogu bandytą - mówię o życiu bez każdego, wewnętrznego lęku. To możliwe. Wyobrażasz sobie?
Całą podróż Roberta możecie śledzić na jego blogu ERIENT