Sheryl Sandberg: Wyznania supermenki

Wiceprezes Facebooka, najpopularniejszego serwisu społecznościowego, z którego korzysta ponad miliard osób, jest dziś jedną z najbardziej wpływowych kobiet świata. W książce "Włącz się do gry" opisuje swoją drogę na szczyt, pełną błędów, które jednak potrafiła w porę naprawić. W „Twoim STYLU” Sheryl Sandberg mówi o tym, jak kobiety nieświadomie sabotują swoje kariery i co mogą zrobić, by częściej odnosić sukces. Zanim zaczęła dawać dobre rady, przetestowała je na własnej skórze.

Sheryl Sandberg jest pierwszą kobietą w swojej rodzinie, która zrobiła karierę. „To dowód, że osiągania sukcesu można się nauczyć, nawet gdy było się wychowywaną tylko na dobrą żonę i matkę”, mówi.
Sheryl Sandberg jest pierwszą kobietą w swojej rodzinie, która zrobiła karierę. „To dowód, że osiągania sukcesu można się nauczyć, nawet gdy było się wychowywaną tylko na dobrą żonę i matkę”, mówi.Getty Images/Flash Press Media

Napisała pani książkę, która wywołała burzę. Najpierw w USA, potem w kolejnych krajach, w których się ukazywała. Pisząc, że kobiety wciąż nie robią tego, na co je stać, a ich sytuacja na rynku pracy jest gorsza niż przed laty, chciała pani włożyć kij w mrowisko?

Sheryl Sandberg: - Przede wszystkim chciałam zainspirować kobiety do tego, by uwierzyły, że mogą robić w życiu coś istotnego: zajmować wysokie stanowiska, kierować ważnymi projektami, wprowadzać innowacje. Wiele z nas swoje ambitne marzenia uważa za nierealne. A gdy nawet dostajemy szansę na ich spełnienie, zamiast podjąć wyzwanie, mówimy coś w stylu "Dziękuję, ale nie jestem jeszcze wystarczająco przygotowana". A drugiej szansy może nie być.

Wierzy pani, że ta książka zmieni kobiety?

- Nie chodzi mi o to, by wszystkie chciały od razu zostać prezesami banków czy szefami korporacji. Choć gdyby kilka z nich odnalazło w sobie odwagę i sięgnęło po takie posady, miałabym satysfakcję. (śmiech) Namawiam jednak moje czytelniczki, żeby wyznaczały sobie cele, również pozazawodowe, o których naprawdę marzą. I próbowały je osiągać, zamiast podcinać sobie skrzydła na starcie gdybaniem "czy to mnie aby nie przerasta?". Zbyt często pozwalamy, by to inni pisali scenariusze naszego życia i grzecznie się w nie wpasowujemy, żeby się nie narazić, niczego nie zaryzykować. A to błąd, bo postępując w ten sposób, trudno osiągnąć coś ponadprzeciętnego.

Pani jednak tego dokonała. Jest pani jedną z najbardziej wpływowych kobiet biznesu na świecie. Jak udało się pani nie popełnić błędów, o których pani wspomina?

- Popełniłam ich wiele, dzięki temu wiem, o czym mówię. Na przykład po pierwszym roku na Harvardzie zdobyłam prestiżowe stypendium Forda za wysoką średnią. Razem ze mną to stypendium dostało jeszcze sześciu kolegów. Każdy z nich nie tylko o tym trąbił na wszystkie strony, ale powoływał się na ten fakt również na zajęciach. I to działało! Ich opinie były bardziej cenione, profesorowie, nie wspominając już o studentach, odnosili się do nich z wielkim szacunkiem. Tymczasem ja powiedziałam o moim stypendium tylko jednej osobie, i to prosząc, by zachowała dyskrecję!

Dlaczego nie chciała się pani pochwalić?

- Bałam się, że etykietka "tej najmądrzejszej", która pomagała funkcjonować moim kolegom, mnie zaszkodzi. Po latach dotarłam do badań, które potwierdziły moją intuicję, że kobiety płacą za sukces utratą akceptacji. Przeprowadzono je w 2003 roku w Columbia Business School. Dwie grupy studentów czytały historię Heidi Roizen, zdolnej bizneswoman. Tyle że w materiałach dla jednej z grup zmieniono Heidi płeć, i nazwano ją Howardem. Studenci mieli opisać, jakie uczucia budzi w nich Heidi-Howard.

Historia ich karier była przedstawiona identycznie?

- Tak, w każdym szczególe. Ale efekt był taki, że Howard został oceniony pozytywnie jako równy "łebski" gość, który nam imponuje. Niemal wszyscy badani chcieli się z nim zaprzyjaźnić i współpracować. Natomiast Heidi uznana została za, owszem, ambitną, ale również za "niezbyt sympatyczną", "zarozumiałą" i "konfliktową". Większość badanych nie chciała ani z nią pracować, ani jej zatrudnić, ani się z nią przyjaźnić. Czy wobec takich faktów trudno się dziwić, że kobiety rzadko chwalą się sukcesami? Sama potrzebowałam sporo czasu, żeby to u siebie zmienić. Proszę sobie wyobrazić, że gdy moje nazwisko pojawiło się w miesięczniku "Forbes" na piątym miejscu listy najbardziej wpływowych kobiet świata, poczułam się tym skrępowana i zażenowana. Dziś trudno mi w to uwierzyć, ale tak było!

Nie umieściła pani tej informacji na swojej stronie na Facebooku?

- Nie. A gdy tylko ktoś nawiązywał do tej publikacji w rozmowie, zaczynałam się tłumaczyć albo szybko zmieniałam temat, rzucając, że "to przecież jakiś niedorzeczny ranking".

Za panią na liście była wtedy m.in. Michelle Obama.

- Tak, pamiętam. Moja matka też to wychwyciła. Ale zamiast powiedzieć: "Sheryl! Zapracowałaś na ten zaszczyt. To naprawdę zasłużone wyróżnienie", wygłosiła coś w stylu: "Co też oni wypisują?! Z całym szacunkiem, ale chyba nie jesteś bardziej wpływowa od pierwszej damy USA". Dopiero moja asystentka przywołała mnie do porządku. Wzięła mnie na stronę i powiedziała, że mam przestać się tłumaczyć i powtarzać w kółko, "że to jakiś absurd". Zamiast tego powinnam się triumfalnie uśmiechać i z satysfakcją przyjmować gratulacje. Miała rację. Przecież przyznano mi ten tytuł za to, że moja strategia biznesowa zapewniła Facebookowi globalny sukces. Wtedy też dotarło do mnie, co musi się dziać w głowach kobiet na mniej eksponowanych stanowiskach, skoro ja, numer pięć na liście "Forbesa", jestem zakłopotana własnym sukcesem.

Znalazłam się na liście najbardziej wpływowych kobiet i wpadłam w panikę.

I to wtedy wpadła pani na pomysł napisania książki pod znamiennym tytułem Włącz się do gry?

- Dojrzewałam do tego przez dłuższy czas. Dodatkową inspiracją były dla mnie słowa Warrena Buffetta (amerykański inwestor giełdowy, jeden z najbogatszych ludzi świata - red.), który powiedział kiedyś, że jedną z przyczyn jego spektakularnego sukcesu jest to, że musiał rywalizować jedynie z połową populacji. Kobiety w ogóle nie stawały na jego drodze. Bolesne, ale jest w tym sporo racji. I wciąż aktualne. Już jako prezes Facebooka pojechałam na negocjacje finansowe do Nowego Jorku. Ekskluzywne biuro wielkiej korporacji, w pewnej chwili chcę wyjść do toalety i dowiaduję się, że... na piętrze zarządu nie ma toalety dla kobiet. Nikt nie zakładał, że na "szczytach władzy" tej firmy w ogóle może się jakaś pojawić! Największym problemem nie jest jednak to, że mężczyźni nie widzą nas w roli liderek, tylko że same nie pretendujemy do tej roli.

Pani miała zadatki na liderkę?

- Tak, od najmłodszych lat uwielbiałam organizować i rządzić. Przewodziłam wszystkim dzieciom na naszej ulicy. Nie tyle się z nimi bawiłam, co organizowałam im zabawę i czuwałam nad jej przebiegiem. Tak przynajmniej wspomina tamte czasy moje rodzeństwo. Brat, przemawiając na moim ślubie, wygłosił w imieniu swoim i siostry pamiętne słowa: "Sądzicie pewnie, że jesteśmy młodszym rodzeństwem Sheryl, ale prawda jest taka, że jesteśmy jej pierwszymi pracownikami". (śmiech) Podobno kazałam Davidowi i Michelle chodzić za mną, wysłuchiwać moich pomysłów i mówić "tak jest!". Lubiłam zresztą dyrygować nie tylko dziećmi, ale i dorosłymi. Kiedy raz rodzice zostawiali mnie, brata i siostrę pod opieką dziadków, westchnęłam ciężko, mówiąc: "No tak, to teraz będę musiała się zająć całą waszą czwórką!", mając na myśli i rodzeństwo, i dziadków.

Skąd ta skłonność do przewodzenia? Miała pani jakiś wzorzec kobiety liderki w rodzinie?

- Raczej nie. W moim domu panował tradycyjny układ. Matka po ukończeniu romanistyki zaczęła wprawdzie pisać doktorat, ale przerwała go, gdy zaszła ze mną w ciążę. A potem urodziła jeszcze mojego brata i siostrę i tak już zostało. Na życie zarabiał tata. Trudno byłoby uznać mamę za wzór przebojowości. Ale muszę przyznać, że w przeciwieństwie do wielu moich koleżanek z równie tradycyjnych rodzin nie byłam przynajmniej wychowywana na księżniczkę. Często słyszałam, że w przyszłości mogę zostać, kim tylko zechcę, choć wtedy wcale nie miałam jakiegoś ambitnego planu na życie. W szkole średniej nie bardzo przykładałam się do nauki.

To jak dostała się pani na Harvard, jedną z najbardziej elitarnych amerykańskich uczelni?

- Cudem. (śmiech) Dotarło to do mnie już na pierwszych zajęciach z literatury. Gdy profesor zapytał, kto czytał "Iliadę" i "Odyseję" Homera, wszyscy poza mną podnieśli ręce. Byłam załamana. Szybko okazało się, że mam braki prawie ze wszystkich przedmiotów. Ale postanowiłam wtedy, że nie odpuszczę, i zaczęłam tak ciężko pracować, że po pierwszym roku zdobyłam wspomniane już stypendium Forda. Ale i tak moja pewność siebie na długo legła w gruzach. Choć przez resztę studiów miałam dobre wyniki, długo walczyłam z obawą, że znów okażę się nie dość przygotowana i czymś się skompromituję.

Sheryl Sandberg przyznaje się do kompleksu niższości?

- Nie będę się wypierać. Przyznam się do czegoś jeszcze. Uważałam wówczas, że powinnam jak najwcześniej wyjść za mąż, bo jak powtarzali mi wciąż rodzice, "potem wszyscy wartościowi partnerzy będą już zajęci". Moi koledzy z Harvardu planowali więc swoje kariery, podczas gdy ja rozglądałam się za odpowiednim kandydatem na męża. Każdą randkę traktowałam jak przedmałżeński test. Zepsułam sobie przez to wiele miłych chwil. (śmiech) Proszę sobie wyobrazić, że gdy ukończyłam studia i mój profesor zasugerował, żebym ubiegała się o prestiżowy staż zagraniczny, odrzuciłam tę propozycję, uznając, że w obcym kraju trudniej będzie mi znaleźć odpowiedniego kandydata na męża.

Podczas Forum Ekonomicznego w Davos w 2011 r. Sheryl przeprowadziła krótki wywiad z Bono. Okazało się, że umie rozmawiać nie tylko o interesach.
Podczas Forum Ekonomicznego w Davos w 2011 r. Sheryl przeprowadziła krótki wywiad z Bono. Okazało się, że umie rozmawiać nie tylko o interesach.Getty Images/Flash Press Media

Jak zakończyło się "polowanie na męża"?

- Po studiach przeniosłam się do Waszyngtonu, gdzie roiło się od "idealnych partii". Miałam 24 lata, gdy wyszłam za jednego ze świetnie rokujących biznesmenów. Pierwszy krok na drodze do "produktywnego i szczęśliwego życia" miałam zaliczony. Tyle że... po roku się rozwiedliśmy. Byłam zbyt niedojrzała na poważny związek. Miałam poczucie życiowej przegranej i przekonanie, że status rozwódki mnie stygmatyzuje. Dopiero dziesięć lat później związałam się z moim obecnym mężem, Dave’em Goldbergiem. Mamy świetny, partnerski związek. Dave jest facetem, który naprawdę potrafi inspirować. Zawsze mnie przekonywał, że powinnam mierzyć wysoko i walczyć o swoje z mężczyznami. Okazało się, że nie wszyscy "porządni" byli zajęci. (śmiech)

Podobno to on namówił panią na twarde negocjacje finansowe, gdy przyjmowała pani stanowisko w Facebooku?

- Tak było. Propozycja Marka Zuckerberga tak mi się podobała, że byłam gotowa po prostu przyjąć jego warunki bez żadnych dyskusji. Mąż uświadomił mi, że żaden mężczyzna nie zachowałby się w ten sposób. I miał rację. Byłam wtedy przecież wiceprezesem ds. sprzedaży w Google’u, Marc bardzo chciał mnie pozyskać, a ja mimo to bałam się czegoś zażądać, żeby go do siebie nie zrazić. Dave był jedną z osób, dzięki którym w końcu jednak usiadłam do stołu i oznajmiłam Marcowi, że jeśli mam skutecznie kierować zespołem negocjacyjnym Facebooka, musimy zacząć od przedyskutowania jego oferty. I przedstawiłam swoją. Zaakceptował ją już następnego dnia! I myślę, że opłaciło się to nam obojgu. (śmiech)

Gdy przechodziła pani z Google’a do Facebooka, lokalna gazeta opublikowała pani fotografię z pistoletem przystawionym do głowy i podpisem: dwulicowa kłamczucha.

- Pamiętam to. Płakałam dwa dni. Marc uświadomił mi wtedy, że oczekiwanie od wszystkich akceptacji jest nierealistyczne. Kobiety często popełniają ten błąd. Żaden facet na moim miejscu nie przejąłby się takim artykułem, tylko celebrowałby swój awans. Tyle że gdyby jakiś menedżer przeszedł z jednej firmy do innej, odnotowano by to jako kolejny krok w jego karierze. Ale ponieważ taki ruch zrobiła kobieta, pojawiły się oskarżenia o zdradę i nielojalność.

Nie jest pani informatykiem, ale została pani jedną z dwóch najważniejszych osób w gigantycznym koncernie internetowym. Skąd się pani w ogóle wzięła w tej branży?

- Karierę zaczynałam w Banku Światowym. Przez kilka lat pracowałam też w Departamencie Skarbu. Moja praca skończyła się wraz z kadencją Clintona. Wtedy uznałam, że skoro w Ameryce rozpoczął się boom technologiczny, pora zostawić Waszyngton i przenieść się do Doliny Krzemowej. Do tamtej chwili nie miałam nic wspólnego z informatyką, ale podjęłam ryzyko. Większość moich ówczesnych znajomych uważała, że ten krok nie ma sensu. Cieszę się, że nie uległam tym opiniom.

Okazał się genialnym posunięciem!

- Dziś wiem, że tak. Wtedy to nie było takie jasne, a początki raczej zniechęcające. Jeden z potencjalnych pracodawców, pamiętam to do dziś, powiedział mi wprost: "Masz doświadczenie w pracy administracyjnej i to wszystko. W przemyśle informatycznym do niczego się nie przydasz". Ale nie odpuściłam i do tego też namawiam kobiety. Jak czujesz, że coś jest dla ciebie dobre, nie słuchaj tych, którzy cię zniechęcają. Po paru nieudanych próbach w końcu dostałam angaż w nieznanej nikomu wówczas firmie Google. W pierwszym odruchu chciałam odrzucić tę propozycję.

Dlaczego?

- Miałam tam kierować działem biznesowym, który jeszcze w ogóle nie istniał. A w Departamencie Skarbu zarządzałam już całkiem sporym zespołem i wielomilionowym budżetem. Pamiętam, jak przed podjęciem decyzji wypisałam wszystkie za i przeciw. I uznałam, że to krok wstecz.

To czemu go pani zrobiła?

- Poszłam na rozmowę do przyjaciela, który mi to miejsce polecił, i usłyszałam od niego słowa, za które zawsze będę mu wdzięczna: "Nie bądź głupia. Jeśli zapraszają cię na pokład rakiety, to wsiadaj i nie pytaj, czy masz dobre miejsce!". No i wsiadłam. Tylko wizjoner mógł wówczas zrozumieć, że ta mała firma naprawdę jest rakietą. (śmiech) On to rozumiał.

Czy za taki sukces, jaki pani osiągnęła, płaci się jakąś cenę?

- To kolejny stereotyp, że kobieta na wysokim stanowisku ma raczej nieudane życie osobiste. A ja mam fajne małżeństwo i dwójkę dzieci, choć godzenie tych ról nie jest łatwe. Gdy w 2004 roku urodził się mój syn, umówiłam się z szefami, że przez trzy miesiące będę zajmować się sprawami firmowymi w domu. Byłam z synem sama. Mąż pracował w innym mieście i widywaliśmy się tylko w weekendy. Początkowo usiłowałam wykazać przed kolegami, że poświęcam firmie tyle samo godzin, co siedząc w biurze. Kompletny bezsens, bo sporo energii wkładałam w zostawianie dowodów mojej aktywności w "odpowiednich godzinach". Byłam zestresowana i skrajnie wyczerpana.

Nauczyłam się, że nie muszę wiedzieć wszystkiego, by się czegoś podjąć.

Na razie brzmi to jak opowieść o tym, że pewne sprawy jednak się wykluczają.

- Wszystko się zmieniło, gdy powiedziałam sobie, że dla firmy ważny jest przede wszystkim rezultat moich działań, a nie czas, który na to poświęcam. I przestałam wkładać energię w "wyrabianie godzin". Nagle okazało się, że jestem bardziej efektywna, choć jednocześnie więcej czasu poświęcam dziecku. Nigdy jednak nie posługiwałam się argumentem, że czegoś nie jestem w stanie zrobić z powodu opieki nad synem. Gdy firma naprawdę mnie potrzebowała, organizowałam sobie życie tak, by mieć dla niej czas. Korzystałam z pomocy opiekunki, ale tylko wtedy, gdy to było naprawdę niezbędne. Gdy urodziła się nam córka, było już łatwiej, bo Dave zmienił pracę i przestał wyjeżdżać. Od tamtej chwili po prostu codziennie dzielimy się rodzinnymi zadaniami. I jakoś to działa. Raz lepiej, raz gorzej.

Zdarzają się wpadki?

- Owszem. Mój syn jest czasem jedynym dzieckiem w klasie, które nie ma stroju na szkolne przedstawienie. Nie zawsze mam głowę, by zorganizować wszystko na czas. Kiedyś przeżywałam takie wpadki, dziś się z nich śmieję. Jak się jest wiceprezesem wielkiej firmy, to czasem można zapomnieć o tym, że dziecko ma przynieść do szkoły jakiś gadżet. I to jest normalne.

Część kobiet w USA uznała pani książkę za objawienie, ale było też sporo krytyki. Mówi pani o godzeniu kariery i macierzyństwa. Nie każdego stać jednak na wysoko wykwalifikowaną opiekunkę, która zadba o wszystko podczas naszej kilkudniowej delegacji.

- Jasne, że można mi zarzucić demagogię. Osiągnęłam sukces finansowy, a ośmielam się mówić kobietom, które z trudem wiążą koniec z końcem, jak mają walczyć o siebie. Ale jeśli nie zaczną walczyć o siebie, jeśli nie nauczą się cenić swoich kompetencji, zawsze będą tymi, które "z trudem wiążą koniec z końcem". Oczywiście wśród ataków pojawiły się też argumenty poniżej pasa. Ktoś napisał np. że "lubię buty Prady", na które zwykłych kobiet nie stać. I to miało dyskredytować tezy mojej książki. A tak naprawdę obrazowało kolejny stereotyp wymierzony w kobiety. Bill Gates nie jest atakowany za to, że jako najbogatszy człowiek świata doradza Afrykańczykom, jak walczyć z ubóstwem, choć sam mieszka w luksusowej rezydencji.

Myśli pani, że pani książka coś zmieni?

- Mam taką nadzieję. Chcę, żeby pokolenie mojej córki żyło w świecie, w którym kobiety i mężczyźni mają równe szanse nie tylko w teorii. W 2011 roku jedna z dużych sieci odzieżowych wypuściła serię koszulek z napisem: "Jestem zbyt ładna, by się uczyć i odrabiać zadania domowe. Robi je za mnie mój brat". Napisałam książkę m.in. po to, żeby w przyszłości żadna dziewczyna nie chciała czegoś takiego na siebie włożyć.

Elżbieta Gołębiowska/USA

TWÓJ STYL 11/2013

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas