Siedź cicho i oglądaj

Był nietuzinkowym reżyserem i ekscentrykiem. Andrzej Żuławski lubił opowiadać barwne anegdoty ze swojego życia, ale często zmieniał wersje. Ile w tym wszystkim prawdy, a ile wyobraźni? Mówi nam jego syn, Xawery Żuławski.

Andrzej Żuławski i Xawery Żuławski na premierze filmu "Wojna polsko-ruska"
Andrzej Żuławski i Xawery Żuławski na premierze filmu "Wojna polsko-ruska"MWMedia

PANI: Scenariusz do "Mowy ptaków" - filmu, który opiera się na historii twojej rodziny i który będzie miał premierę na festiwalu Nowe Horyzonty - dostałeś od ojca na kilka dni przed jego śmiercią. Powiedział, że możesz z nim zrobić, co chcesz. Co zrobiłeś?

Xawery Żuławski: - Wrzuciłem go na tylne siedzenie samochodu i o nim zapomniałem. Ojciec był w ciężkim stanie i tylko to mnie wtedy obchodziło. Nie miałem w głowie przestrzeni na to, żeby cokolwiek czytać. Ale trzy miesiące po jego śmierci zadzwonił do mnie Marcin Wierzchosławski, producent, i powiedział, że ma scenariusz Andrzeja Żuławskiego, który nazywa się "Mowa ptaków", i zapytał, czy nie chciałbym tego zrobić. W pierwszym odruchu odpowiedziałem, że nie, bo nie chciałem wchodzić w jego buty. Nie da się odtworzyć jego stylu, jego osobowości. Nie chciałem się narażać na śmieszność. Ale potem pomyślałem, że skoro ojciec dał scenariusz Marcinowi i mnie, to może taki był jego cichy plan. Przeczytałem tekst i doszedłem do wniosku, że mogę w ten sposób oddać hołd jemu i jego sztuce filmowej. Ale wolałem nie porywać się na to sam i zaprosiłem do współpracy kolegów.

Kogo?

- Jacka Borcucha, Janka Komasę i Piotra Kielara. Każdy z nas miał wziąć kawałek tej historii i nakręcić ją po swojemu, ale z tą samą obsadą aktorską. Chłopaki wnieśli inne spojrzenie, bo ja filtrowałem scenariusz przez losy mojej rodziny. Ale kiedy zaczynaliśmy zdjęcia, Jacek i Janek dostali pieniądze na własne filmy i wycofali się z tego projektu. Wyszło na to, że "Mowę ptaków" muszę zrobić ja. Poprosiłem o współpracę Andrzeja Jaroszewicza, operatora i przyjaciela mojego ojca, i już po kilku dniach zrozumiałem, że właśnie tak miało być.

Jedna z recenzentek zauważyła, że filmowi ojciec i syn, czyli Daniel Olbrychski i Sebastian Fabijański, przypominają ciebie i twojego ojca. Przypadek czy świadomy zabieg?

- Przypadki nie istnieją. Od początku wiedziałem, że to Daniel zagra mojego ojca. Byli przyjaciółmi i on na pogrzebie powiedział, że ma do siebie żal, że nigdy nie zagrał u ojca, chociaż wielokrotnie o tym rozmawiali. Fabijańskiego wymyśliła Marta Kownacka, reżyser castingu. Jest podobny do mnie, ale jeszcze bardziej przypomina młodego Olbrychskiego - który z kolei w kadrze wygląda jak mój dziadek, Mirosław Żuławski. Ten film jest lustrem, ale nie odbija rzeczywistości 1:1. To krzywe zwierciadło.

W książce "Żuławski. Wywiad rzeka" twój ojciec powiedział, że jednym z jego trzech największych zaskoczeń było to, że postanowiłeś pójść na reżyserię, a nie na "jakąś buddystykę".

- Myślę, że to kokieteria. A jeśli rzeczywiście był zaskoczony, to znaczy, że nigdy nie zastanowił się nad tym, co mam dalej w życiu robić. Nie widziałem dla siebie żadnej innej drogi. Ze wszystkich trzech synów ojca to ja spędziłem w jego domu najwięcej czasu, bo jeden mój brat mieszka w Stanach, a drugiemu dzieciństwo upłynęło w szkole z internatem pod Londynem. Kiedy dorastałem, ojciec miał 40 lat i był w szczytowym momencie, kręcił dużo filmów. Obserwowałem go i zawód reżysera wydawał mi się czymś niesamowicie pasjonującym. Myślę, że mój wybór wynikał też z pogoni za nim, bo ojciec nie chciał zabierać mnie na plan, nie miałem wstępu do tego świata. Nigdy też nie oglądał ze mną swoich filmów, musiałem to robić w sekrecie. Dopiero te ostatnie, które nakręcił, gdy byłem dorosłym mężczyzną, zobaczyliśmy wspólnie. Robiąc własne rzeczy, gdzieś z tyłu głowy miałem myśl, że nie chcę przynieść ojcu wstydu, nie chcę stać się drugorzędnym reżyserem noszącym to samo nazwisko. Dzisiaj mam już poczucie, że nie muszę nic nikomu udowadniać.

Ojciec dawał ci rady, wspierał cię?

- Nie dawał żadnych, bo uważał, że sam muszę znaleźć swoją drogę. Milcząc, dawał mi przestrzeń do samodzielnego działania. Powiedział tylko, że mam przed sobą wysoki mur do przeskoczenia albo przebicia głową. I że mogę sobie tę głowę rozbić. Pierwszy film robiłem przez pięć lat, bo nazwisko okazało się przeszkodą, mur był wyjątkowo wysoki. Ale po premierze "Chaosu" moje rozmowy z ojcem o kinie stały się inne, zaczął mnie traktować po partnersku. Po tym, jak usłyszał, że robię "Wojnę polsko-ruską", bardzo mi kibicował, bo był fanem Doroty Masłowskiej. Kiedy kręcił swój ostatni film, "Kosmos", pokazywał mi go na różnych etapach, ale nie chciał słyszeć żadnych komentarzy. A kiedy wyrwała mi się jakaś uwaga, wkurzył się strasznie i wrzeszczał: "Ty mi tu nie pier..., nic nie wiesz, więc siedź cicho i oglądaj!".

Kolejne zaskoczenie przeżył, kiedy w jednym z wywiadów przeczytał, że postanowiłeś robić filmy, żeby lepiej go zrozumieć. Zrozumiałeś?

- Na pewno dotarło do mnie, czemu był nieobecny. Bo filmowcy są głównie nieobecni.

Trzecie zaskoczenie to kiedy zrobiłeś pierwszy film i przyszedłeś do niego, mówiąc, że to jest łańcuch. Skomentował to potem: "Xawery prawdopodobnie poczuł to, co ja czuję w stosunku do swojego ojca. Te łańcuchy przyczynowe to jest coś, nad czym będę głowił się do końca". Mirosław Żuławski był jedną z centralnych postaci w jego życiu. Twój ojciec zawsze powtarzał, że dziadek był fascynującą osobą. W czasie okupacji we Lwowie pracował w Instytucie Weigla, gdzie produkowano szczepionkę na tyfus, hodował wszy na własnym ciele. Znasz tę historię?

- Znam tyle jej wersji, ile jest osób w rodzinie, więc przestałem przywiązywać wagę do tego, co jest prawdą, a co nie. Słyszałem, że relacje ojca i dziadka nie zawsze były kolorowe. Podobno kiedy ojciec napisał książkę "Lity bór", dziadek się obraził, nie odzywał się do ojca przez kilka lat. Nie było mnie przy tym, więc nie wiem. (Andrzej Żuławski mówił, że miał pretensję do ojca o to, że on, żołnierz AK, który przeżył koszmar okupacji, związał się potem z socjalistyczną władzą - red.). Dla mnie Mirosław Żuławski był jedynym prawdziwym dziadkiem. Świetnie spełniał się w tej roli, czego o swoim ojcu powiedzieć nie mogę, bo był nieobecny w życiu wnuków. Dzieci nigdy go nie interesowały, również własne. Lubił je, dopóki były maleńkie i niewinne, wtedy obdarzał je wielką miłością, a kiedy dorastały i stawały się trudniejsze, tracił jakiekolwiek zainteresowanie.

Byłeś dzieckiem, kiedy wyjechałeś do dziadków do Afryki, gdzie Mirosław Żuławski był ambasadorem w senegalskim Dakarze. Spędziłeś tam prawie dwa lata.

- Rodzice wysłali mnie tam ze względu na swoje burzliwe rozstanie. Dziadek chodził ze mną na spacery, uczył nazw drzew, zwierząt i ryb, opowiadał o wschodach i zachodach słońca. Nie sadzał mnie na kolanie i nie mówił: "A teraz opowiem ci, wnusiu, jak w czasie wojny byłem w AK, a potem karmiłem wszy na szczepionki dla hitlerowców". Tę historię mój ojciec wykorzystał w swoim debiucie kinowym "Trzecia część nocy". Ponoć dziadek napisał scenariusz wspólnie z nim, ale kiedy ojciec dostał już zgodę na zrobienie filmu, to dzień przed rozpoczęciem zdjęć dał ekipie nowy, zupełnie inny scenariusz.

W twojej rodzinie nie rozmawiało się o przeszłości?

- Dużo było kontrowersyjnych i trudnych momentów, zdrady i cierpienie kobiet, więc raczej się o tym nie dyskutowało. Jeśli siadaliśmy wszyscy razem do stołu, to rozmawialiśmy o dniu dzisiejszym, a nie o tym, co było kiedyś. Ja historię rodu Żuławskich poznawałem, czytając listy Juliusza Żuławskiego "Z domu". Więcej się w ten sposób dowiedziałem niż przez całe życie od ojca i dziadka. 

W wywiadach Andrzej Żuławski bardzo szczegółowo opowiadał historię swoją i swojej rodziny. Opisywał traumę okupacji, którą przeżył we Lwowie jako dziecko. Mówił o tym, jak wybuch bomby sprawił, że przestał widzieć na jedno oko, jak zmarła jego malutka siostra. Czytałeś?

- Ile z tego jest prawdą? Niedługo ukaże się książka biograficzna Aleksandry Szarłat o moim ojcu, gdzie autorka stara się sprawdzić autentyczność tych wszystkich legend. Ponoć na Lwów nie spadła żadna bomba w czasie, kiedy mój ojciec rzekomo stracił oko. Historię o śmierci jego siostry też słyszałem w różnych wersjach. Jedna mówiła o tym, że rosyjski żołnierz uderzył babcię kolbą karabinu w brzuch i urodziła martwe dziecko, inna - że panował straszny głód i dziewczynka zmarła z niedożywienia.

Po wojnie twój ojciec wyjechał z rodzicami do Paryża, dziadek dostał tam pracę w ambasadzie. Miał wtedy pięć lat i wspominał to jako okres wielkiej samotności. Nie znał języka, był szykanowany przez dzieci w szkole. Do końca pozostał samotnikiem?

- To naturalne, że artysta jego kalibru wycofuje się i odsuwa w cień. Ojciec zawsze miał wysokie wymagania wobec rzeczywistości i ludzi, a ci zazwyczaj nie potrafili ich spełnić. Im był starszy, tym chętniej wybierał samotność. Mnie zresztą też zafundował we Francji taki okres, bo uważał, że skoro on w dzieciństwie dał sobie radę, to i ja mogę. Kiedy w Polsce wybuchł stan wojenny, zamieszkałem u niego w Paryżu, a on potrafił zostawić mnie na trzy miesiące i wyjechać na plan. Miałem 13 czy 14 lat, wracałem ze szkoły i siedziałem w 200-metrowym mieszkaniu zupełnie sam.

Mogłem jeździć po nim rowerem, takie było wielkie, ale nie miałem do kogo się odezwać.  I nie było możliwości, żeby zadzwonić do mamy czy kolegów, którzy zostali w Polsce, bo była żelazna kurtyna. A list z Warszawy do Paryża szedł 14 dni. To był czas, kiedy doświadczyłem samotności absolutnej.

Andrzej Żuławski poszedł na studia reżyserskie we Francji, kiedy miał 17 lat – był najmłodszy na roku. To nie za trudny kierunek w tym wieku?

- Ja słyszałem nawet, że 16. Ale moim zdaniem to też element legendy, którą ojciec wokół siebie stworzył. Na pewno był młody, ponoć dziadkowie wysłali go do szkoły podstawowej rok wcześniej, kiedy miał pięć lat. Nie mieli innego pomysłu, co z nim w tym Paryżu zrobić. Już po studiach ojciec przyjechał do Polski, żeby asystować u Andrzeja Wajdy, którego poznał w Paryżu dzięki Romanowi Polańskiemu. Uważał, że tutaj robi się ciekawsze filmy niż we Francji. Znowu, czy tak było? Nie wiem. O Andrzeju Wajdzie zawsze mówił, że wiele się od niego nauczył i uważa go za przyjaciela, ale kiedy skrytykował jego ostatnie filmy, środowisko filmowe rzuciło mu się do gardła. Bo o Wajdzie nie wypadało powiedzieć złego słowa, a mój ojciec miał gdzieś wszelkie konwenanse. Kiedy przyjechał do Polski na początku lat 60. i pracował z nim przy „Samsonie”, „Miłości dwudziestolatków” i „Popiołach”, chyba się kolegowali. To od niego ojciec uczył się zawodu, bo mógł obserwować reżysera podczas pracy na planie. Ale do swoich filmów on i Wajda mieli potem różny stosunek, raz lepszy, raz gorszy. 

To dzięki Andrzejowi Wajdzie ojciec poznał twoją mamę, Małgorzatę Braunek.

- Tej historii też znam kilka wersji.

Ja tylko jedną, Andrzej Żuławski opowiadał ją wiele razy.

- Którą?

Twoja mama pojawiła się w paryskim mieszkaniu ojca, kiedy wracała z Rio de Janeiro, gdzie na festiwalu pokazywano „Polowanie na muchy”. Tam podczas pokazu brazylijskiego wudu wpadła w trans, dostała sinicy, lekarz kazał jej natychmiast wracać do Polski. Miała przesiadkę w Paryżu, samolot do Warszawy odlatywał dopiero następnego dnia, więc Wajda dał jej adres twojego ojca. Andrzej Żuławski odwiózł ją rano na lotnisko i nic więcej się nie wydarzyło, bo oboje byli w innych związkach. Ale potem wsiadł do swojego sportowego porsche i przyjechał  do Polski, uczucie wzięło górę.

- Brzmi jak bujda. (śmiech) Ale poczekaj, sprawdzę, kiedy Wajda kręcił „Polowanie na muchy”. (Xawery wyjmuje telefon i wyszukuje w internecie daty). Premiera
 w 1969 roku, więc potencjalnie istnieje taka możliwość. Mama nigdy nie opowiadała mi o tym, że brała udział w jakimś seansie, po którym poczuła się gorzej i musiała wracać do Polski. W Rio ponoć zachwyciła się nie wudu, tylko sambą, bo festiwal filmowy odbywał się podczas karnawału. Ja słyszałem, że z ojcem spotkali się na planie filmu Kazimierza Kutza, w którym mama grała. Mniej romantyczna wersja.

Małgorzata Braunek zagrała w pierwszym pełnometrażowym filmie Andrzeja Żuławskiego, „Trzeciej części nocy”, a potem w „Diable”.  W książce „Ostatnie słowo” twój ojciec mówił, że w tym drugim pojawiła się przez przypadek, bo była w zaawansowanej ciąży, kiedy zaczęły się zdjęcia. Jednak aktorka grająca główną rolę miała wypadek, a pana mama urodziła przed terminem, więc prosto ze szpitala pojechała na plan.

- Słyszałem też legendę, że zostałem poczęty podczas zdjęć do „Trzeciej części nocy”, a urodziłem się na planie „Diabła”, nie w szpitalu. Ja nie wiem, jak było naprawdę. To dla mnie bez znaczenia, bo rodzice rozstali się, jak miałem trzy lata, nie pamiętam ich razem. A silna niechęć, którą ojciec jawnie okazywał mojej mamie, sprawiła, że nigdy jej nie pytałem, jak się z ojcem poznali. Za dużo było złych emocji. Ja tych dwoje ludzi przez 40 lat mojego życia tylko raz widziałem siedzących przy stole naprzeciwko siebie. I to było bardzo niezręczne.

Twój ojciec nie pogodził się z tym, że mama odeszła do innego mężczyzny.

- Urażone ego? Zresztą z odejściem żadnej ze swoich partnerek nigdy się nie pogodził i efekt jest taki, że wszyscy są rozproszeni po całym świecie, te kobiety się nie lubią i nie możemy się spotkać wszyscy razem. A można było inaczej…

Po tym, jak „Diabeł” został zatrzymany przez cenzurę, Andrzej Żuławski nie mógł kręcić filmów w Polsce. W połowie lat 70. wrócił do Francji, już ze swoją drugą żoną, malarką  Hanną Wolską, i twoim bratem Ignacym. Odwiedzałeś ich tam?

- Ojciec wyjechał, gdy zatrzymano zdjęcia do jego filmu "Na srebrnym globie". Jeździłem tam, a potem zamieszkałem z nim. To była moja własna decyzja, bo rzeczywistość stanu wojennego była koszmarna. Szybko jednak okazało się, że mieszkanie tam na stałe nie jest tak atrakcyjne jak okazjonalne wizyty. Bo wtedy tata spędzał ze mną czas i kupował mi ubrania, żebym miał fajne ciuchy w Polsce, było miło. A po przeprowadzce wszystko się skończyło. Dostałem niezły wpier... emocjonalny. Siedzenie w pustym domu było szczególnie trudne, gdy przychodziła jesień i w Paryżu zaczynało robić się szaro i deszczowo.

A co z twoim bratem? Nie było go?

- Najpierw mieszkaliśmy razem, ale potem on wyjechał z matką do Stanów, bo doszło do dramatycznego rozstania ojca z Hanką.

Czemu po trzech latach postanowiłeś wrócić do Polski?

- Podczas stanu wojennego w ogóle nie mogłem odwiedzać kraju. Dopiero po półtora roku mamie udało się przyjechać do Paryża i później zabrała mnie na wakacje do Polski. Kiedy spotkałem wszystkich ziomków z podwórka, od razu poczułem się jak w domu. Wróciłem do Paryża i tęskniłem. Potem przyjazdy stały się łatwiejsze, w Warszawie spędzałem coraz więcej czasu, poznałem moją pierwszą dziewczynę. Zakochałem się i zrozumiałem, że nie chcę już żyć we Francji. Miałem wtedy 16 lat.

Jak zareagował twój ojciec?

- Wydarł się na mnie, że jestem skończonym idiotą, bo w Polsce nie czeka mnie żadna przyszłość, że będę nikim. Poczuł się urażony, więc spakował moje rzeczy i tydzień później byłem już w Warszawie. Przez trzy lata nie odezwał się do mnie nawet słowem. Ale kiedy zmieniła się rzeczywistość, komuna padła i znów mógł kręcić w Polsce, to też postanowił wrócić. I odnowił ze mną kontakt.

We Francji był cenionym filmowcem, dostawał nagrody. A w Polsce nigdy nie był rozumiany, jego filmy uważano za zbyt ekscentryczne. Dlaczego wrócił i tutaj zrobił "Szamankę"?

- Myślę, że tęsknił. Są ludzie, którzy potrafią odciąć się od korzeni, ale mój ojciec tego nie umiał. On myślał po polsku, był Polakiem.

Andrzej Żuławski był już wtedy mężem Sophie Marceau, z którą nakręcił "Narwaną miłość" i "Moje noce są piękniejsze niż wasze dni". Wielka gwiazda zamieszkała z nim na Ursynowie, w bloku z wielkiej płyty, a francuskie ekipy telewizyjne przyjeżdżały tu i kręciły, jak słynna aktorka chodzi z siatami do osiedlowego warzywniaka.

- Francuzów to fascynowało - dla nich to była abstrakcja, coś kompletnie innego. Ale Polska okazała się dla Sophie za trudna, bo to był zaścianek. Ojcu marzył się domek w lesie pod Warszawą, a ją wzywał wielki świat.

Mimo to długo byli ze sobą, 18 lat. Andrzej Żuławski mówił potem, że ona - młodsza o 26 lat - dawała mu energię, a on jej wiedzę. Lubił być mentorem?

- Sophie miała 19 lat, kiedy związała się z moim ojcem, była zaledwie pięć lat starsza ode mnie, więc wiadomo było, że to ona będzie się uczyła od 40-letniego faceta, a nie odwrotnie. To on podsuwał jej książki do czytania, filmy do obejrzenia. Na pewno była dla taty "najwygodniejszą" z jego partnerek, bo nie miała jeszcze własnego zdania i mógł ją kształtować na swoją modłę. Jednak kiedy już się ukształtowała, to powiedziała: "Do widzenia, teraz idę żyć nie twoim życiem, tylko swoim". To było nieuchronne. Ale to tylko moje domysły i moja interpretacja.

Twój ojciec twierdził, że po ich rozstaniu dalej przyjaźniłeś się z Sophie.

- To za duże słowo, ale nie mieliśmy żadnego powodu, żeby nagle zacząć się nie lubić. Utrzymywaliśmy minimalny, poprawny kontakt ze względu na mojego przyrodniego brata, Vincenta. Nigdy nie było tak, że spotykaliśmy się za plecami mojego ojca, jego opowieści o naszej rzekomej przyjaźni to kolejna mistyfikacja.

Mówiłeś, że nigdy nie utrzymywał dobrych relacji z byłymi żonami, a mimo to Sophie Marceau przyjechała do Polski na jego pogrzeb.

- Myślę, że zrobiła to ze względu na syna i pamięć o ojcu, bo 18 lat to kawał życia. Po prostu zachowała się przyzwoicie. Mój brat Vincent często przyjeżdża do Polski, widujemy się co najmniej raz w roku. Po śmierci ojca to się nie zmieniło.

A twój drugi brat, Ignacy?

- Mieszka w San Francisco, w Dolinie Krzemowej, gdzie założył firmę IT. Jest statecznym mężczyzną, mężem i tatą dwójki dzieci. Nasz ojciec odciął go od siebie, więc on też przestał się nim interesować. Nie mieli ze sobą kontaktu, ale ja staram się go podtrzymywać. Stany są daleko, ciężko jest nam się regularnie spotykać, ale dzięki technologii wiemy, co się u nas dzieje. I chociaż Ignacy nie miał żadnej relacji z ojcem, to należy do klanu Żuławskich i ma dobre stosunki z pozostałymi członkami rodziny, wujami i stryjami.

Dlaczego ojciec odciął się od syna? Rozumiem, że nie chciał podtrzymywać kontaktu z jego matką, ale cenę zapłaciło dziecko.

- Nie wiem... Może nie czuł wewnętrznej odpowiedzialności za syna. Nikt nie był w stanie czegokolwiek mu przetłumaczyć.

Po tym, jak w 1999 roku Andrzej Żuławski nakręcił "Wierność" - swój ostatni film z Sophie Marceau - milczał przez 15 lat, aż do premiery "Kosmosu". Długo.

- Moim zdaniem nie kręcił, bo nie chciał. A może irytowali go ludzie z branży, może nie mógł się z nimi dogadać. Przez te lata napisał kilkanaście scenariuszy, które nigdy nie zostały zrealizowane. Bo jemu nie chciało się już tłumaczyć, o co w nich chodzi. Pan producent nie rozumie? Trudno, nie robimy filmu. Wybierał wyraziste milczenie.

A jednak "Kosmos" został zrealizowany.

- Bo do ojca zadzwonił producent z Portugalii, jego kolega Paulo Branco, i powiedział: "Andrzejku, ja tu mam Gombrowicza i pomyślałem, że ty powinieneś to zrobić". Z Polski nikt nie dzwonił z propozycjami. A gdy ojciec przychodził z własnymi rzeczami, to słyszał: "Przecież nie będziemy robić drugiej »Szamanki«, tego nikt nie oglądał. No i ta biedna Petry, coś ty z nią zrobił? Nie chcemy, żeby kolejna aktorka nie poradziła sobie w życiu". W Polsce jak raz przypną ci łatkę, to bardzo trudno ją odpiąć. Poza tym świat się zmienia, filmy już nie są takie ważne. Kiedyś pół Paryża szło do kina, jeśli Andrzej Żuławski zrobił kolejny dziwny film, bo to było okno na świat. A teraz liczy się to, żeby wieczorem usiąść na kanapie i "łyknąć" coś przyjemnego na platformie streamingowej.

Premiera "Kosmosu" na festiwalu w Locarno, gdzie twój ojciec zdobył Srebrnego Lamparta za reżyserię, nie była wydarzeniem?

- Nie, film dostał nagrodę, ale kompletnie nie zaistniał. Ani w Polsce, ani we Francji.

Twój ojciec był bezkompromisowy w tym, co mówił, nigdy się nie cenzurował. Potrafił głośno stwierdzić, że Agnieszka Holland czy Krzysztof Zanussi nie potrafią robić filmów. Twierdził, że prawda jest dla niego najważniejsza.

- Nie wiem, czy prawda, ale na pewno własne zdanie. Czyli jego własna prawda. Żeby przyjąć krytykę, trzeba mieć jaja, odwagę i poczucie humoru, a tego niektórym brakuje. Ale ojciec też tego nie umiał, nie można było go skrytykować. Ginął od własnej broni.

Ceną, jaką płacił za szczerość w wyrażaniu opinii, była samotność. Mówił, że jest trudny, więc ma mało przyjaciół. "W ostatnich latach, o dziwo, przyjacielem staje się mój syn Xawery. To jest naprawdę przyjaźń. Taka, że można sobie powiedzieć wszystko, choć z maleńkim dystansem" - to jego słowa.

- Czy to była przyjaźń? Nie wiem, ja bym to nazwał dojrzałą relacją między ojcem a synem. Nareszcie przestała być wyboista, napiętnowana złością, agresją, strachem i różnymi innymi ekstremalnymi emocjami, które towarzyszyły mi w dzieciństwie. W końcu obdarzyliśmy się obopólnym szacunkiem i mogliśmy prowadzić ciekawe rozmowy. Ale nie na każdy temat, bez przesady, nie byliśmy kumplami. On mógł mi powiedzieć, co według niego powinienem w danej sytuacji zrobić, ale w drugą stronę to tak nie działało. To było jak relacja z mistrzem, który z racji wieku więcej widział, więcej wie. Jeśli miałem problemy sercowe, to przychodziłem do niego po radę, ale on mi o swoich kobietach nie opowiadał. To była granica, której nie przekraczał. Przecież ojciec nie będzie z synem rozmawiał o swoich kochankach.

A kiedy sąd zatrzymał mu publikację książki "Nocnik", mógł do ciebie zadzwonić i się wyżalić?

- Mógł, ale ja się nie chciałem do tego wszystkiego mieszać. W sądzie ojca bronił mój kolega, jednak ja musiałem to wszystko rozgraniczyć i nie pozwolić, żeby tatuś wciągnął mnie w swoje życie i sprzątanie własnych brudów. Różni ludzie, którzy piszą książki czy artykuły o ojcu, dzwonią do mnie i pytają, czy to, co tam jest opisane, to prawda. A co ja mogę wiedzieć? Nie mam zamiaru być adwokatem ojca ani kustoszem jego twórczości. Ja na to, co się wydarzyło z "Nocnikiem", patrzę w ten sposób, że wróciła do niego karma. Przywalił wielu osobom w swoich książkach, w tym mojej mamie i mnie, i w końcu to się odbiło rykoszetem. Na procesie z Weroniką stracił grube pieniądze, ale jeśli wierzyć tybetańskim naukom, to spłacił w ten sposób symbolicznie swój dług różnym osobom, które psychicznie skrzywdził. I potem umarł.

"Ja się nie boję śmierci, tak jak się nie bałem żyć". Tak mówił pięć lat przed odejściem. To się zmieniło, kiedy usłyszał, że ma raka?

- Myślę, że musiał odczuwać wielki lęk. Buntował się przeciw temu, że śmierć jest poza jego kontrolą. Bo jeśli był w stanie panować nad całym swoim życiem i robić filmy, co też jest formą kontroli, to potem trudno odpuścić. I przyjąć do wiadomości fakt, że zostało się pozbawionym jakiejkolwiek władzy nad samym sobą. Ojciec zawsze uważał się za człowieka wolnego, więc nie mógł się z tym pogodzić. Ale i tak umarł po swojemu, na własnych zasadach. Nie poddał się leczeniu, nie walczył. Pozostał sobie wierny, bo zawsze uważał, że lekarze nie znają się na niczym poza tym, jak uśmierzyć ból. I że wyroku "rak" nikt nie przeżywa. Więc stwierdził: "To koniec? No dobra, no to cześć".

Nie buntowałeś się przeciwko tej jego decyzji?

- Szanowałem ją. Przedstawiłem mu różne opcje leczenia, nie chciał, więc jedyne, co mogłem zrobić, to jeździć do niego codziennie i wykorzystać czas, który nam jeszcze pozostał. W domu ojca był przy nim jego brat, stryjek Mateusz, jego obecność wiele ułatwiała. Moja mama walczyła z rakiem przez dwa lata i to był koszmar. Ona była tym zmęczona, my wszyscy byliśmy wyczerpani. Do końca wierzyła, że z tego wyjdzie, więc nie mogliśmy się pożegnać w sensowny sposób. A mój ojciec zadzwonił do mnie
 i powiedział: "Słuchaj, wygląda na to, że za cztery miesiące umrę. Ale spokojnie, to sporo czasu, zdążymy jeszcze się nagadać". Więc rozmawialiśmy o różnych rzeczach: głupich, strasznych, śmiesznych. On wziął swoją śmierć na klatę.

Rozmawiała Iga Nyc

Andrzej Żuławski (1940-2016). Reżyser, autor scenariuszy, pisarz  i aktor. Urodził się we Lwowie. Po wojnie wyjechał z rodziną do Francji, szkołę filmową ukończył w Paryżu. W kinie jako reżyser zadebiutował "Trzecią częścią nocy". Jest autorem m.in. "Na srebrnym globie", "Opętania", "Szamanki", "Kobiety publicznej". Jego ostatni film to "Kosmos" z 2015 r. Ojciec trzech synów: Xawerego z małżeństwa z Małgorzatą Braunek, Ignacego ze związku z Hanną Wolską i Vincenta ze związku z Sophie Marceau.

Xawery Żuławski. Syn Małgorzaty Braunek i Andrzeja Żuławskiego. Absolwent reżyserii na PWSFTviT w Łodzi. Debiutował filmem "Chaos" w 2006 r. Jego druga fabuła, "Wojna polsko-ruska" (2009), przyniosła mu m.in. Paszport "Polityki". Ojciec dwójki dzieci, Kaja i Jagny. Ma 47 lat.

PANI 8/2019

Artystki z pustyniInteria.tv
PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas