Skąd się biorą błędy językowe

- Jeśli ktoś zna słabo rodzimy język, będzie robił błędy - mówi językoznawca prof. dr hab. Mirosław Skarżyński z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Skoro część Polaków mówi i pisze "wziąść", to ta forma może upowszechnić się w ciągu najbliższych 50, 70, 100 lat. Wtedy być może ówcześni specjaliści od poprawności językowej napiszą, należy uznać, że jest już normą.

Błędy biorą się z niedostatecznej znajomości języka literackiego, ale także z pośpiechu, z braku zastanowienia się w danej chwili
Błędy biorą się z niedostatecznej znajomości języka literackiego, ale także z pośpiechu, z braku zastanowienia się w danej chwili123RF/PICSEL

Agnieszka Łopatowska, Styl.pl: Skąd się biorą błędy językowe?

Prof. dr hab. Mirosław Skarżyński: - Zacznijmy od tego, że w każdej epoce, w każdym społeczeństwie istnieje pewien dosyć stały zespół zwyczajów takiego a nie innego posługiwania się językiem. A więc używania wyrazów w takim a nie innym znaczeniu, łączenia ich w taki a nie inny sposób w zdania, takiej a nie innej wymowy głosek i ich połączeń itd. Otóż ten ten zbiór, zachowywany przez tzw. wykształcone warstwy społeczeństwa w mowie i piśmie, możemy nazwać w językiem literackim lub literacką polszczyzną i ta odmiana języka podlega opisom w gramatykach i słownikach poprawnościowych.

- Na takim tle możemy mówić o błędzie językowym, czyli odstępstwie od przyjętego zwyczaju, tu już rozumianego jako norma poprawnościowa. Ów zbiór zwyczajów posługiwania się językiem można by porównać do zwyczajów innego rodzaju, np. zwyczaju podawania ręki na powitanie i pożegnanie, mówienia w stosownych sytuacjach "proszę", "dziękuję", "przepraszam", jedzenia łyżką, nożem, widelcem, nie zaś palcami. Jeśli ktoś tego nie robi, to narusza pewną normę w danym czasie obowiązującą i uważany jest za człowieka niekulturalnego. Taki jest model kultury.

- A skąd się biorą błędy? Najogólniej można powiedzieć, że z niedostatecznej znajomości owego języka literackiego, ale także z pośpiechu, z braku zastanowienia się w danej chwili, jak należy powiedzieć lub napisać. Tu oczywiście trzeba odróżnić ową niedostateczną znajomość polszczyzny literackiej od "wypadku przy pracy", czyli mimowolnej pomyłki, przejęzyczenia, a obie te rzeczy trzeba odróżnić od celowego lekceważenia i naruszania zasad.

- Kiedy niedawno pani Pawłowicz napisała "wziąść", w Internecie zaczęto się z niej śmiać, bo zrobiła błąd, dość zresztą pospolity. Ale ponieważ jest ona osobą publiczną, a ponadto mającą stopień naukowy, więc tym większe było poruszenie. Bo większe są zazwyczaj oczekiwania w stosunku osób publicznych. Ona użyła niewłaściwej formy bezokolicznika, czyli takiej, która nie jest w powszechnym zwyczaju i nie jest zaaprobowana jako poprawna.

Co nie oznacza, że ludzie jej nie używają...

- Używają, i to wcale nie tak rzadko w potocznym języku. Ale skoro część Polaków mówi i pisze "wziąść", to ta forma może upowszechnić się w ciągu najbliższych 50, 70, 100 lat. Co się stanie? Zmieni się zwyczaj. Wtedy być może ówcześni specjaliści od poprawności językowej napiszą, że ponieważ jest to powszechnie używane w środowiskach uważanych za kulturalne, należy uznać, że jest już normą. Albo i nie, ponieważ głoska "ś" we "wziąść" nie da się w żaden sposób uzasadnić.

Podobnie jak plotka, która powtarzana 100 razy staje się prawdą?

- Więcej niż 100 razy, bo musi się upowszechnić w możliwie dużej części społeczeństwa posługującego się językiem literackim. Nieco paradoksalnie i w sporym uproszczeniu można powiedzieć, że rozwój języka to powtarzająca się społeczna akceptacja tego, co pierwotnie można kwalifikować jako błędy językowe.

- Z drugiej strony zobaczmy, że od ponad stu lat poprawnościowcy sztucznie utrzymują biernik "tę", uznając za niepoprawną wersję "tą", choć "tę" jest wyjątkiem, w dodatku niefunkcjonalnym, którego z czystym sumieniem nie potrafiłbym obronić. Dlaczego "tĘ książkę" ale "tamtĄ"? Dopiero kilkanaście lat temu z trudem dopuszczono w potocznej (ale nie w starannej) polszczyźnie wariant "tą".

Czy era obrazkowa, era wideo nie zmusza nas do wytwarzania słownych emotikonów - słów, które w skrócie oddadzą nasze uczucia?

- Bogata treść w nędznej formie?

Coś w tym rodzaju.

- Forma nie musi być barokowa. Emotikony w korespondencji SMS-owej lub mailowej są bardzo pożyteczne. Mają tę samą funkcję co mimika i gesty w komunikacji mówionej, w rozmowie twarzą w twarz. Są może uboższe, bo to w końcu schematyczne obrazki, ale wspomagają komunikację. W jakimś stopniu zaspokajając niedosyt, jaki odczuwamy, gdy rozmawiamy za pośrednictwem SMS-u lub e-maili, ale nie widzimy naszego rozmówcy, a więc nie widzimy jego reakcji na naszą wypowiedź, wyrazu twarzy, gestów. Przy okazji możemy się przekonać, jak ważną rolę w porozumiewaniu się odgrywają zachowania niejęzykowe, właśnie mimiczne i gestyczne. Gdy ich brakuje, tworzymy sobie namiastkę, właśnie emotikony. Też ich chętnie używam.

Czy wielokrotnie powtarzane już publicznie, nawet bez "wypikania" w telewizji czy radiu słowo "zajebi**ie" jest już normą?

- Nadal jest wulgaryzmem, i to z grupy tych najgorszych. Może być używane przez pewien rodzaj ludzi, jak wiele wyrazów tego typu, ale nie powinno być używane publicznie. Tymczasem niektórzy używają tego wyrazu w mediach. Wulgaryzmy są co prawda przydatne, ale nadużywanie niszczy je, a używanie publiczne sprzyja zdziczeniu obyczajów.

Nadużywanie osłabia ekspresywność?

- Oczywiście. O ile teraz nie uważamy za wulgaryzm słowa "cholera", to jako dziecko strasznie za nie oberwałem od ojca. Dla jego pokolenia to był wyraz wulgarny. Kilkadziesiąt lat później uznajemy go jedynie za nieelegancki.

Jest traktowany jak wentylek emocji.

- I to raczej lekkiego kalibru. "Psiakrew", które służyło wcześniej jako taki wentylek, teraz jest prawie nieużywane, może poza ludźmi starszego pokolenia. Cała jego otoczka emocjonalna została zneutralizowana na skutek nadużywania. Wytarło się.

Sama wpadłam w pułapkę, o której chciałam porozmawiać, używając słowa "wentylek". Coraz częściej w języku polskim pojawiają się "zdrobnionka". W Krakowie płacimy "pieniążkami", kucharze w programie kulinarnym kroją "rzodkieweczki"...

- Pieniążki to jeszcze nic! W polskich mediach widzę coś lepszego. Już nie mówi się i nie pisze: "matka", "ojciec", tylko: "mama", "tato". Co to jest? Spieszczenia, które należą do języka domowego, używane w komunikacji dziecko - rodzice, wchodzą do tekstów publicznych, oficjalnych, w których są nie na miejscu, stylistycznie rażą! W nagłówkach wiadomości czytamy, że mama udusiła swoje dziecko. W tym kontekście w ogóle nie ma prawa się to słowo pojawić.

Była też piętnowana "matka Madzi".

- Z określeniem "mama Madzi" też się spotkałem. Ale w ogóle obie wersje używane była dla podgrzewania nastrojów (matka - a tu: zabiła). Wracając do zdrobnień: one są coraz szerzej stosowane, bo zdaje się, jakaś część ludzi nie ma wyczucia stylistycznego. Innym z kolei wydaje się, że jeśli użyją zdrobnień, będzie to bardziej eleganckie, stworzy miłą atmosferę, posłuży wykreowaniu lepszego obrazu mówiącego. Nie będzie, nie stworzy, nie posłuży, natomiast stylistycznie robi wrażenie zgrzytu, a często zwykłej tandety.

- Pisarz i reporter Melchior Wańkowicz pisał kiedyś tym zjawisku, nazywając je grzecznością kelnerskiej czy fryzjerską - jak widać, zjawisko znane nie od dzisiaj. Okazuje się, że "grzeczność kelnersko-fryzjerska" zaczyna być obecnie grzecznością powszechniejszą.

- I jeszcze jedno - nadużywanie zdrobnień czy spieszczeń prowadzi do ich zneutralizowania, stają się z czasem "normalnymi", czyli wypranymi z ekspresji wyrazami. Wspomnę tylko, że bardzo dawno temu słowo "matka" było spieszczeniem. Z czasem stało się wyrazem neutralnym.

Od kilku lat nadużywamy wielkich liter...

- Proszę zobaczyć niektóre napisy dialogowe filmów, poczytać niektóre teksty w Internecie, a także posty. O ulotkach i hasłach wypisywanych z różnych okazji to już w ogóle nie ma co mówić. Ogólnie jest to wpływ pisownianego zwyczaju anglosaskiego. Tylko dlaczego mamy go przejmować? Do czego to potrzebne? Oto bardzo dobre i liczące się wydawnictwo daje ogłoszenie, że zatrudni: "Redaktora Książek Historycznych". Ale owe wielkie "k" i "h" są zwykłym naruszeniem zasad pisowni polskiej. Wrażenie - jeśli wziąć pod uwagę rangę owego wydawnictwa - jest fatalne. Ktoś w dziale marketingu ma kłopoty z pisownią?

Podkreślamy też swoją wartość używając zwrotów: "moja osoba".

- Złośliwie powiedziałbym, że jeśli ktoś tak mówi o sobie, to cierpi na schizofrenię (tu "ja" - a tam "moja osoba"). Być może, w mniemaniu niektórych służy to podwyższeniu ich pozycji wobec słuchacza, a może dowartościowaniu siebie samego? A brzmi karykaturalnie. To czemu od razu nie "my, z bożej łaski"? Podobnie w przekonaniu wielu polityków lepiej (dostojniej? uroczyściej?) jest: "nie mam (nie posiadam) wiedzy na ten temat" niż po prostu: "nie wiem". Czyli - zwykły Kowalski to może sobie nie wiedzieć, ale ja, polityk, działacz, osoba publiczna, to już "nie posiadam, nie mam wiedzy". To teraz wyobraźmy sobie coś takiego: "Moja osoba nie posiada wiedzy na ten temat". Czysty kabaret. Lepiej już doprawdy, by taki polityk pomylił końcówki przypadka. To się da jeszcze wybaczyć. Trudniej wybaczyć megalomanię.

Z kolei znaczenie słów podkreślane jest też za pomocą przedrostków mega-, ultra-. Sama się łapię na nadużywaniu słów "strasznie" i "masakra".

- Ja ich nie używam, bo nie potrzebuję. Mój syn używa, ponieważ jest mu to potrzebne do szczęścia, ale to z czasem mu przejdzie. To wyrazy ze slangu młodzieżowego, który był zawsze i będzie zawsze, i jest to zupełnie naturalne. Nienaturalne jest co najwyżej silenie się na młodzieżowość przez osoby hmm - w pewnym wieku, które albo chcą przypodobać się młodym, albo chcą się na siłę odmłodzić. Ciekawe, że młodzież na ogół nie akceptuje takich zabiegów, czując ich sztuczność.

- "Masakra" w slangu młodzieżowym niedługo skończy swój żywot, tak jak wiele innych słów, bo pojawi się coś nowego, co będzie miało większą siłę ekspresji. I spodoba się bardziej. Jeśli się mocno wysilimy - przypomnimy sobie podobne wyrażenia, których używaliśmy w szkole czy na studiach. Dwa, trzy lata młodsza generacja miała zupełnie inne określenia na te same rzeczy. Mówiła swoim slangiem. A potem też wyrastała z niego.

Wczoraj słyszałam w tramwaju, że studenci jadą na mieszkanie.

- To usłyszałem właśnie od mojego syna, który studiuje i wynajmuje mieszkanie. Kiedy zaczął studia, zaczęły się u niego pojawiać różne dziwne dla mnie wyrażenia, jak "pojechać na akademiki", później "na mieszkanie". Nigdy o tym miejscu nie powie, że to dom. Na początku myślałem, że to jakieś głupstwo. A potem doszedłem do wniosku, że to sygnalizowanie tymczasowości, "nieswojości" tego mieszkania. Jego dom jest tam, gdzie mieszkają jego rodzice. Takie mówienie jest więc znaczące, być może też temu samemu służy ów przyimek "na" zamiast "do". To oczywiście przypuszczenie.

Czy slang młodzieżowy ma swoją kontynuację w korpomowie?

- Nie wiem czy korpomowa ma coś wspólnego ze slangiem młodzieżowym, trzeba by porównać słownictwo. Ale wcale nie musi mieć. Żaden język nie jest jednolity, nawet literacki ma swoje różnice regionalne. Mówimy także o językach lekarzy, górników, rybaków, rzemieślników, także przestępców. Zróżnicowania dotyczy słownictwa, które służy do porozumiewania się we własnym środowisku na tematy zawodowe. Korpomowę można zaliczyć do języków środowiskowych.

- W korpomowie pojawiło się dużo skrótowców. Moje ulubione drwiące z tego zjawiska to zasłyszane: "ASAP, ASAP, tylko się nie zasap".

- Środowiskowe języki nie podlegają ocenom normatywnym, bo niby z jakiej racji? Normie podlega tylko język literacki. Środowiska wytwarzają sobie takie języki, jakie są im potrzebne. Jeśli w codziennej komunikacji w danej grupie potrzeba zwięzłości, to pojawią się różnego rodzaju skrótowce, które temu sprzyjają.

Czyli pracując w korporacji mogę iść na lancz do pubu na kornerze?

- Może pani. Oczywiście w tym zdaniu nie ma skrótowców. No i w ten sposób zbliży się pani językowo do polskich imigrantów w Ameryce. Jak w pewnym dialogu kanadyjskiej Polonii w "Tworzywie" Wańkowicza, w którym postaci posługują się swoistym koktajlem językowym polsko-angielskim. Zresztą wspomniana przez panią korpomowa charakteryzuje się właśnie taką koktajlowością - udział anglicyzmów jest na ogół wysoki.

- W kontekście syryjskich uchodźców pojawiło się wielokrotnie powtarzane słowo "kwota", które w poprawnej polszczyźnie powinno dotyczyć tylko sum pieniędzy.

- Owszem, to się dzieje na naszych oczach, można więc obserwować, jak do języka polityczno-medialnego wchodzi następny anglicyzm, bo rzecz dotyczy angielskiego wyrazu "quote". Ale przecież mamy "liczbę", więc używanie naszej kwoty w angielskim znaczeniu jest zupełnie zbyteczne. To jest przykład zupełnie niepotrzebnej pożyczki, bezmyślnie przejętej zapewne z anglojęzycznych serwisów agencyjnych. Ciekawe, czy i jak szybko wejdzie do powszechniejszego użytku. Inny przykład to pojawiający się często "język macierzysty" w miejsce polskiego terminu "język ojczysty". To znów dosłowne przełożenie angielskiego mother tongue, zbędne wobec istnienia utrwalonego od zawsze, można by powiedzieć, polskiego określenia.

- Media to główne źródło przepływu anglicyzmów do polszczyzny ogólnej. I tych słownikowych, i kalek semantycznych, i do pewnego stopnia frazeologii, a wreszcie konstrukcji składniowych, jak " okazał się być (kimś)". To zabawna historia, bo w tej chwili jest to zapożyczenie angielskiego schematu składniowego. Ale można je spotkać w polskich tekstach XIX-wiecznych i wcześniejszych. Tylko, że tam jest to zapożyczenie najpierw z łaciny, a potem z francuskiego. Teraz mamy powrót, tyle że z innego języka.

Coś ginie, a później wraca?

- I tak też się zdarza. Jak się poszuka w historii języka, to można spotkać takie wielokrotne pożyczki, których źródłem był język modny w danej epoce lub dominujący, np. z powodów politycznych, nad polskim.

Czy czym bardziej się staramy być milsi, mądrzejsi, tym więcej popełniamy błędów?

- Nie, nie bardzo wiem, skąd miałaby się wziąć taka zależność. Jeśli ktoś zna słabo rodzimy język - myślę tu o gramatyce, będzie robił błędy w odmianie wyrazów i błędy składniowe. Można nie mieć wiedzy stylistycznej, wtedy do wypowiedzi oficjalnej będzie się np. wstawiać wyrazy z potocznej polszczyzny (ministerstwo dogadało się z pielęgniarkami w sprawie podwyżek - zamiast porozumiało się, zawarło porozumienie) lub odwrotnie, w potocznej rozmowie będzie się używać wyrazów z języka oficjalnego (No, wiesz, ja preferuję "Bossa" - zamiast wolę). Można też używać wyrazów, których znaczenia nie zna się dostatecznie. Jak na przykład poseł Bury, o którego wypowiedź zapytał mnie ostatnio jeden ze słuchaczy Radia Kraków. Otóż poseł, zapytany przez dziennikarzy w wiadomej sprawie, powiedział, że czuje się "trałowany". Na pewno nie użył tego przymiotnika zgodnie z jego właściwym znaczeniem, bo chyba nie czuje się jak toń morska, którą przecina kuter ciągnący sieć lub jak ziemia, po której jedzie czołg mający przed sobą trał do detonowania min. O co więc mu chodziło? Doprawdy nie wiem.

- Obserwuję u wielu studentów niski stan sprawności językowych, nawet na poziomie pisownianym. Wydaje się, że jest to efekt dwóch rzeczy: reformy szkolnictwa, która doprowadziła do uczenia "pod testy", a dalej ogólnego spadku czytelnictwa. Wspominam o czytelnictwie, bo najłatwiejszym sposobem opanowania ortografii jest czytanie - kształty literowe bezboleśnie utrwalają się w pamięci. Ale zaniedbań kilkunastu lat nauki szkolnej studia nie naprawią, nie ma co robić sobie złudzeń.

Który z błędów językowych pana razi?

- Mnie już chyba nic nie razi, bo po tylu latach zajmowania się językiem polskim trudno się jeszcze oburzać. Zresztą emocje nic tu nie pomogą. Mechanizmy powstawania błędów językowych są zawsze takie same, zmienia się natężenie poszczególnych zjawisk, ich zasięg. Nie oznacza to oczywiście akceptacji wszystkiego z czym się stykam. Język jest składnikiem i to bardzo ważnym naszej kultury narodowej, więc trzeba mieć do niego stosunek taki, jak do narodowego dobra. Trudno więc spokojnie czytać taki oto nagłówek w internetowym wydaniu jednej z największych polskich gazet "Koniec płacenia tantiemów od jednej z najpopularniejszych piosenek". Czy autor tego nagłówka mówi też "kobietów", "szafów", "ścianów"? A może korekta zaspała?

***

Prof. dr hab. Mirosław Skarżyński - pracownik naukowy Katedry Współczesnego Języka Polskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jest członkiem Polskiego Towarzystwa Językoznawczego i Towarzystwa Miłośników Języka Polskiego, a także członkiem Rady Redakcyjnej "Poznańskich Spotkań Językoznawczych" (pisma Komisji Językoznawczej Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk). Wśród jego zainteresowań badawczych są: historia polskiego językoznawstwa, słowotwórstwo współczesnej polszczyzny, kultura języka polskiego. W Radiu Kraków prowadzi audycję "Podglądanie języka".

Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas