Smaczny kąsek dla głodnego kota
W dawnym Londynie ludzie tak chętnie dokarmiali koty, że spora grupa ludzi była w stanie utrzymać się z handlu przysmakami dla dachowców.
Ważną profesją w tętniącym życiem londyńskim świecie handlu był w pierwszej połowie XIX wieku zawód handlarza mięsem dla kotów. Jego reprezentanci rywalizowali o uwagę przechodniów ze sprzedawcami pieczonych kasztanów lub francuskiej cebuli, z chłopcami od gazet codziennych oraz tłumem innych, którzy w centrum tego wspaniałego miasta usiłowali zarobić na przeróżnych produktach. W biedniejszych dzielnicach los kotów zależał wyłącznie od handlarza. Większość jego klientów, kupując pokarm dla kota, nie mogła sobie pozwolić na wydatek większy niż półpensówka dziennie.
Gdy dostawy przestawały docierać albo ceny szły znacznie w górę, bieda stawała się tak dojmująca, że nawet za pensa lub dwa na dzień koty i tak przymierały głodem. Handlarze szczycili się tym, że to wyłącznie dzięki ich wielkiej łaskawości i usilnym staraniom okoliczne dachowce jako tako dawały sobie radę.
Najczęściej koty otrzymywały koninę odbieraną przez handlarzy prosto z ubojni. O poranku sprzedawca kupował od rzeźnika najtańsze skrawki mięsa za 2,5 pensa za pół kilograma, albo nieco droższe (warte nawet pensa) małe kawałeczki nabijane na szpikulec.
Już przed wynalezieniem samochodu korki uliczne były w Londynie tak powszechne, że dzisiejsze zatory są przy nich niczym. Hałas był tak straszliwy, że za każdym razem, gdy ktoś chorował, członkowie jego rodziny na ulicy przed domem rozkładali słomę, która miała zneutralizować dźwięk kół na bruku. Wielką dynamikę transportu konnego dało się utrzymać przede wszystkim dzięki ulokowanym w różnych częściach miasta stajniom.
Konie, jak wszystkie inne istoty, prędzej czy później muszą jednak zakończyć żywot. Po śmierci stawały się pokarmem dla kotów i psów. Wokół każdej stajni - niezależnie od tego, czy mówimy o zwyczajnej szopie, w której stacjonował osioł straganiarza, czy o wyposażonych w wygodne boksy stajniach z prawdziwego zdarzenia przylegających do najświetniejszych domów West Endu, zawsze można było natknąć się na koty.
Handlarz mięsem dla kotów wiedział dobrze, gdzie zwierzęta się podziewają, kto się nimi zajmuje i kto będzie gotów wydać na nie trochę pieniędzy. Same koty rozpoznawały zarówno dźwięk wózka, na którym sprzedawca woził towary, jak i godziny, w jakich zjawiał się w okolicy. Nie wiedziały być może, że sprzedawcy, podobnie jak przedstawiciele innych zawodów, nosili specjalne, wyróżniające ich ubrania. Jak wspomina Henry Mayhew (1812-1887), tę grupę zawodową wyróżniał lśniący kapelusz, czarna kamizelka z pluszu lub taka sama kurtka, niebieski fartuch, sztruksowe spodnie oraz niebiesko-biała chusta zawiązana na szyi. Co bardziej ekscentryczni nosili po kilka chust naraz - według mody zapoczątkowanej przez starego pana Brontë, który zwykł mieć na sobie po kilka fularów jednocześnie.
We wczesnowiktoriańskim Londynie pewna stara panna słynęła w swojej dzielnicy ze szczodrej opieki, jaką roztaczała nad tamtejszą populacją kotów. Była to dama z Afryki (ludności afrykańskiego pochodzenia już od czasów elżbietańskich było w Londynie więcej, niż zwykło się dziś przypuszczać). Codziennie kupowała dla kotów mięso za cztery pensy, co było sumą dość znaczną - w tamtych czasach student medycyny musiał przetrwać dzień za około dziewięć pensów. Dokonawszy zakupu, dama wchodziła na szczyt swojego domu i rozdzielała jedzenie między koty, które zbiegały się z dachów okolicznych budynków, aby pobrać swoją rację.
Kobiecie bardzo zależało, by zwierzęta nie zaczynały dnia głodne. Jeśli sprzedawca nie dotarł na miejsce przed dziesiątą rano, kobieta szukała go w baraku, w którym mieścił się jego niewielki biznes. Codziennie między dziesiątą a jedenastą miauczenie setek bezpańskich kotów zwabionych perspektywą posiłku stawało się tak ogłuszające, że skargi składane przez sąsiadów nie były rzadkością. Podobnie jest dzisiaj w przypadku osób dokarmiających gołębie.
Fragment pochodzi z książki "Historia kotów" Madeline Swan