Tata nie wraca
Nie lubił wywiadów, unikał mediów. Na rozmowę rzekę dał się namówić tylko ukochanemu synowi Marcinowi Michnikowskiemu, naukowcowi z Polskiej Akademii Nauk. I właśnie z nim o Wiesławie Michnikowskim rozmawiamy przy okazji zbliżającej się rocznicy śmierci wielkiego aktora
PANI: "W czasie wojny zostałem skierowany przez niemiecki urząd pracy do zakładów naprawczych Elektrycznej Kolejki Dojazdowej w Grodzisku Mazowieckim. Tam dostałem polecenie, żeby zreperować pantograf i kopnął mnie prąd. Zleciałem z wagonika na ziemię. Musiałem upaść na głowę, bo po wojnie zostałem aktorem...", opowiada w książce "Tani drań" pański ojciec. Jak u kresu życia udało się panu skłonić go do tak długiej rozmowy?
Marcin Michnikowski: - Tata niezbyt chętnie udzielał wywiadów. Twierdził, że wszystko, co chce przekazać innym, robi za pomocą swoich ról. Tak długo go namawiałem, aż się zgodził. Miałem już solidną bazę w postaci jego opowieści, anegdot czy wspomnień, którymi się z nami dzielił przez całe życie. Ale nie znałem szczegółów, np. z czasów drugiej wojny światowej, bo o tym z kolei opowiadał bardzo niechętnie. Za to dużą przyjemność sprawiło mi słuchanie o jego życiu przed wojną.
Dowiedział się pan o ojcu czegoś zaskakującego?
- Nie sądzę, aby jego opowieści znacząco zmieniły moją wiedzę o nim jako o człowieku. Jedynie przeżycia wojenne, o których wspomniałem, okazały się wstrząsające... Opowiedział mi o tym, jak pracował w czasie powstania warszawskiego w szpitalu. Jego doświadczenia były jednak tak drastyczne, że nie znalazły się w książce. Ojciec zrobił też w czasie wojny wiele zdjęć, w tym kolekcję fotografii powstańczych, niestety prawie wszystkie zaginęły. Na wywiady umawialiśmy się w domu taty, podczas picia kawy. Ojciec był jej smakoszem. Miał ulubiony ekspres, który liczy sobie już ze 40 lat i nadal świetnie działa. Dokonywałem w nim niewielkich napraw, ale żadnego elementu nie wymieniałem. Do rozmów zachęcała tatę jego siostrzenica Ania. Bardzo się kochali. Ania do tej pory wspomina, jak zachorowała w wieku trzech lat i nagle w drzwiach mieszkania pojawiła się wielka kolorowa piłka, w tamtych czasach rarytas. Za tą piłką stał mój tata.
Skoro mowa o prezentach, razem z bratem dostałeś gipsowe grzyby ze scenografii telewizyjnej, które po nagraniach przytargał do domu ojciec.
- Tak, piękne grzyby kapeluszowe ze styropianu. Często przynosił nam przeróżne przedmioty z radia czy telewizji. Pamiętam figurkę Plastusia, bohatera słuchowiska "Plastusiowy pamiętnik". Albo helikopter zrobiony domowym sposobem przez samego Adama Słodowego, w tamtych czasach najbardziej znanego polskiego majsterkowicza. Ten helikopter potrafił latać, nakręcało się go na gumkę do włosów. Ojciec nie był bardzo wylewny, miłość okazywał bardziej tym, że o nas pamiętał i zdobywał z trudem wyjątkowe przedmioty. W sklepie Składnica Harcerska, który znajdował się przy Marszałkowskiej w Warszawie, dowiadywał się, kiedy będzie dostawa towaru. A potem polował na upragnione zabawki. Zadbał także o to, abyśmy mieli w domu lekcje angielskiego.
Nie chciał, żeby synowie poszli w jego ślady.
- To prawda. Nie wiem, czy jestem osobą powołaną do tego, aby się mądrzyć na temat aktorstwa, bo na scenie nigdy nie występowałem. Ale pamiętam słowa ojca, który mówił, że to zawód w pewnym sensie okrutny. Ja to rozumiem w taki sposób, że aktorstwo jest marzeniem o tym, by przekazać innym coś ważnego, tyle że nie każdy ma takie szczęście i szansę.
Bywał pan na spektaklach ojca?
- Na każdej premierze. Tata sobie tego życzył. Czasem zapraszał mnie, mamę i brata na przedpremierowe przedstawienia, czyli trzecie próby generalne. Nigdy nie potrafiłem patrzeć na niego tylko jako na aktora. Jedyne, czego doświadczyłem osobiście, to była aktorska trema. Zawsze denerwowałem się za tatę, przed każdą premierą. Kiedy wchodził na scenę, przeżywałem to podwójnie. Co innego, gdy zasiadałem na widowni, kiedy ojciec nie grał. Myślałem: "No dobrze, a co ci artyści nam zaprezentują?". (uśmiech) A tutaj był stres i koniec.
Czy w domu przed ważnymi występami pana ojciec bywał trudny?
- Na pewno przeżywał je wszystkie, ale nie objawiało się to spektakularnymi zmianami zachowania. Nie pozwalał sobie na to.
Nie zawsze artyści stąpają twardo po ziemi. A pański ojciec, wielki aktor, sam postanowił opanować sztukę napraw i remontów, kiedy fachowiec wziął zbyt dużo pieniędzy za naprawę kontaktu.
- Tata od zawsze miał zdolności techniczne, to była jedna z jego pasji. Myślę, że odziedziczyłem ją po nim w jakimś stopniu. Już jako dziecko zbudował samodzielnie projektor filmowy. Potem zrobił jeszcze wiele rzeczy w domu, np. zabudował przedpokój szafkami z surowych desek. Pamiętam perfekcyjnie wykrojone drzwiczki: cztery sosnowe listwy o idealnej szerokości.
Z lektury "Taniego drania" wynika, że jego największymi przyjaciółmi byli Edward Dziewoński, Wiesław Gołas i Mieczysław Czechowicz.
- Owszem, chętnie ze sobą przebywali. Lubili robić sobie żarty, recytowali wierszyki, śpiewali. Pamiętam, jak tata popisywał się przekręconą wersją wiersza "Powrót taty" Adama Mickiewicza. Znał ją chyba jeszcze sprzed wojny, od swojego polonisty. W oryginale początek brzmi: "Tata nie wraca, ranki i wieczory"... A ojciec recytował, ku uciesze towarzystwa: "Traca nie rwaca, wianki i jeczory (...) dziatnęły krzyki, do przypa ojcadły". Ale w domu nie było ciągłych imprez. Pamiętam bardziej wspólne wyjazdy na wakacje z naszymi rodzinami. Z Agnieszką Gołas, córką Wiesława Gołasa, bawiliśmy się na plaży jako dzieci. Zachował się nawet jakiś filmik amatorsko nagrany z tamtego czasu.
Z sentymentem czytałam anegdoty o żartach, które dawniej robili sobie koledzy z teatru i telewizji: pański ojciec, Wiesław Gołas, Jeremi Przybora, Jan Kobuszewski i inni.
- Raz podczas nagrania programu do Kabaretu Starszych Panów doszło do bójki pomiędzy moim ojcem a Mieczysławem Czechowiczem. Nikt nie miał pojęcia, że ona jest na niby. Byli tak przekonywający, że sam Jeremi Przybora ich uspokajał. Tata po powrocie do domu często opowiadał nam o dowcipach, które sobie robili koledzy z garderoby. Jedną z bardziej niezwykłych anegdot jest ta, w której aktorzy po cichutku posadzili na ramieniu Wiesława Gołasa malutką myszkę. Zrobili to w chwili, gdy on... wchodził na scenę podczas spektaklu. Tata opowiadał też, jak Jan Kobuszewski kupił gdzieś plastikową dżdżownicę i wrzucił ją do szklanki z kompotem w bufecie. Chwilę potem zwrócił uwagę bufetowej, że w jego szklance jest robak. Ona się przeraziła, a wtedy on wypił duszkiem kompot. Bufetowa prawie zemdlała.
Uwielbiam historię, w której słynna piosenkarka Maria Koterbska zostawiła w garderobie pana ojca i innych artystów walizkę, bo potem gdzieś wyjeżdżała. A oni, niewiele myśląc, przebrali się w jej ubrania i wystąpili w nich na scenie Sali Kongresowej! Na koniec krzyknęli: "Kostiumy: Maria Koterbska!".
- Ale to działało też w drugą stronę, bo i tacie przecież chętnie robiono dowcipy. Kiedy dostał angaż do Teatru Współczesnego w Warszawie, razem z nim pojawiło się tam kilku młodych artystów. Z okazji premiery sztuki "Krawiec", w której tata zagrał tytułową rolę, wręczyli mu "Poradnik krawiecki" z dorysowanymi różnymi szczegółami, w tym anatomicznymi. Nie będę wnikał w szczegóły, ale płakaliśmy z bratem ze śmiechu. Nawet mama nie mogła się powstrzymać.
Małżeństwo pana rodziców trwało wiele lat. Poznali się, kiedy pańska mama oprowadzała grupę artystów po Muzeum Narodowym...
- To była wystawa obrazów Canaletta. Mama, przewodniczka, pracowała w Muzeum Narodowym od ukończenia studiów. W tej akurat grupie znalazł się też mój tata. Tę historię często słyszałem jako dziecko.
Jak mama znosiła częste nieobecności, wojaże pana taty?
- Nie sądzę, aby miała z tym wielki kłopot. Po prostu tak musiało być. Ceniła jego pracę, twórczość. Znalazłem listy, które rodzice do siebie wysyłali niedługo po ślubie. Tata wyjechał wtedy do Stanów Zjednoczonych, to była wielka podróż. Sam rejs statkiem "Batory" trwał ze dwa tygodnie. A nie było go w domu pewnie ze dwa miesiące. Z tych listów bije tęsknota, szczególnie ze strony mamy. Potem jeszcze kilka razy wyjeżdżał na występy za granicę: do Australii, Izraela, USA. Raz zapragnął kupić tam sobie używany samochód. Kiedy już znalazł odpowiedni model, szybko okazało się, że wysokość cła jest zawrotna.
Pański ojciec miał własny system pracy, dzięki któremu wnikliwie rozpracowywał każdą rolę. Miał nawet specjalny zeszyt, który nazywał brewiarzem, gdzie robił zapiski.
- W domu starał się jednak żyć zwyczajnie, nie absorbował nas swoimi przygotowaniami. Pracował w samotności. My widzieliśmy tylko efekty jego pracy: na scenie albo na ekranie. Raz tata zabrał mnie do telewizji na próbę - jak mi się wydawało. Wszedł na scenę prosto z marszu i zaśpiewał. Potem ktoś powiedział, że nagranie skończone. To był prawdziwy występ, a nie żadna próba.
Nie przepadał za piosenką "Addio, pomidory", z którą tak często był utożsamiany.
- Bywał nieco przewrażliwiony na tym punkcie. Mówił, że przecież wykonał tyle setek piosenek, a widzowie pamiętają tylko tę. No, może jeszcze "Tanie dranie" i "Wesołe jest życie staruszka". Tej ostatniej publiczność domagała się na każdym recitalu. Tatę bardzo cieszyły dowody sympatii od publiczności. Najwięcej zamieszania mieliśmy podczas prywatnych sytuacji, takich jak spacer czy wakacje. Tata zamiast być z rodziną, zmuszony był do rozdawania autografów. Raz, w Augustowie, wyszliśmy z poczty i usłyszeliśmy czyjś głos: "Patrz, jaki podobny do Michnikowskiego!". Mieliśmy spokój.
Ma pan spojrzenie taty. Co jeszcze was łączy, jakie podobieństwa?
- Cokolwiek odpowiem teraz, to będzie niezręczne. Ale myślę też o sporej tremie, jaką odczuwam przed publicznymi występami, podobnie jak on, choć nie jestem aktorem.
Naukowiec Polskiej Akademii Nauk i trema?
- Może raczej poczucie odpowiedzialności. Kiedy myślę o tym, co mam po tacie, muszę opowiedzieć o jeszcze jednej rzeczy. Najwspanialszym spadkiem, jaki mi zostawił, jest sympatia oraz pamięć ludzi. Nawet gdy ostatnio leżałem w szpitalu, pytano mnie często, czy ja i Wiesław Michnikowski to rodzina. Doceniam też wiedzę na temat dawnych losów stolicy, której dostarczał mi ojciec. Kiedy byłem mały, zabierał mnie wiele razy na przejażdżkę po Warszawie i opowiadał, co i gdzie było tutaj przed wybuchem wojny. Pamiętam dobrze, jak kiedyś ojciec z Jeremim Przyborą urządzili sobie pojedynek, kto z nich lepiej pamięta nazwy i lokalizacje przedwojennych kin. Raz jeden, raz drugi, kto lepszy! Długo to trwało, gdyż przed wojną w Warszawie działało ponad 50 kin! Znacznie więcej niż teraz. Niestety nie pamiętam, kto wygrał.
Ojciec interesował się pana pracą naukową?
- Raczej wyrażał podziw, niż się tym zajmował.
Był z pana dumny?
Ostatnie słowa, które usłyszałem od niego, to "mój kochany synku"...
Marcin Michnikowski - autor wywiadu rzeki z ojcem Wiesławem Michnikowskim "Tani drań". Absolwent Wydziału Mechaniki Precyzyjnej Politechniki Warszawskiej, specjalizuje się w inżynierii biomedycznej. Pracuje w Instytucie Biocybernetyki i Inżynierii Biomedycznej im. Macieja Nałęcza PAN w Warszawie (w 2000 r. uzyskał tytuł doktora). Zajmuje się zagadnieniami związanymi ze wspomaganiem oddychania, budową aparatury medycznej, sztuczną inteligencją. Mieszka z rodziną w Warszawie.
Rozmawiała: Magdalena Kuszewska
PANI 8/2018