To miał być zwykły urlop. Relacja z ucieczki przed wojną
Maria pochodzi z Ukrainy, ale od przeszło dziesięciu lat mieszka i pracuje w Warszawie. 21 marca wsiadła w samolot i poleciała do Kijowa spędzić z rodziną kilka dni zaplanowanego od dawna urlopu. Ale zamiast krótkich wakacji, przyszło jej zmierzyć się z wojną.
Łukasz Piątek, Interia: 21 lutego poleciała pani do Kijowa odwiedzić rodzinę...
Maria: To miał być zwykły urlop, który planowałam od dawna. Pochodzę z Kijowa, mam tam rodzinę, chciałam spędzić trochę czasu z bliskimi. Kilka dni później wybuchła wojna. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że istnieje ryzyko napaści przez Rosjan, ale Kijów żył swoim życiem. Zupełnie tak, jakby ludzie odpychali od siebie tę myśl — że swoi będą strzelać do swoich...
Jak wyglądał 24 lutego z pani perspektywy?
- O piątej rano przybiegła do nas mama i powiedziała, żebyśmy wstawali, bo strzelają. Następnie pojechała po ojca, bo rodzice nie mieszkają razem. Siostra pobiegła do bankomatu wypłacić gotówkę, ale już na krótko przed szóstą rano była ogromna kolejka ludzi.
- Gdy wypłacała pieniądze, nad jej głową przeleciał wojskowy samolot. Kilkanaście sekund później zrzucił bombę na jakiś punkt militarny, oddalony kilka kilometrów od naszego domu na przedmieściach Kijowa. Wszyscy zebraliśmy się w jednym miejscu — ja, rodzice, siostra z dziećmi.
- Już wcześniej miałam kupiony bilet powrotny do Warszawy na 25 lutego, ale wiedziałam, że nie polecę, bo lotnisko w Kijowie przestało działać. Wśród ludzi zapanowała wielka panika. Wszystkie osiedlowe drogi od razu się zakorkowały. Ludzie wyjeżdżali w pośpiechu.
- O godzinie dziesiątej rozeszła się informacja, że za kilka minut zacznie się bombardowanie na przedmieściach Kijowa. Wzięliśmy ze sobą sąsiadów i zgromadziliśmy się wszyscy w małym schowku przy domu. Były nas w sumie cztery rodziny. Jednak przez następne dwie godziny nic się nie działo. Były przy nas małe dzieci mojej siostry, a w schowku było bardzo zimno, więc wróciliśmy do domu zrobić herbatę. W tym momencie zaczął się ostrzał kilka kilometrów od nas.
Zastanawialiście się, co dalej robić?
- Po ostrzale zdecydowaliśmy, że wyjeżdżamy. Ruszyliśmy o godzinie osiemnastej, ale próba opuszczenia Kijowa była koszmarem. Wszystkie ulice były zapchane samochodami, więc tempo było bardzo powolne. Cała ta podróż była ogromnym stresem. Kierowcy zjeżdżali na przeciwległe pasy i na światłach awaryjnych jechali pod prąd. Każdy chciał dotrzeć jak najszybciej do granicy. Cała podróż zajęła nam 24 godziny. Nie zatrzymywaliśmy się w ogóle w obawie przed Rosjanami. Miałam wrażenie, że jestem na planie jakiegoś filmu o apokalipsie. Na stacjach benzynowych ogromne kolejki, puste półki, przerażeni ludzie. Pomyślałam sobie wtedy, że brakuje tylko zombie.
Kto z panią jechał?
- Rodzice, siostra i siostrzeńcy. Wiedzieliśmy już, że nie wypuszczają z Ukrainy mężczyzn, ale tata jest po ciężkim wypadku, ma dokumenty na niepełnosprawność ruchową, więc koniec końców przekroczył granicę. Odbyło się to z dużymi problemami, bo pierwotnie kazano mu zawracać.
Podróż przebiegła bez komplikacji?
- Bez komplikacji, ale w wielkim strachu. W jakiejś małej miejscowości zatrzymało nas ukraińskie wojsko i zapytało, gdzie jedziemy. Wytłumaczyliśmy, że kierujemy się do granicy z Polską. Powiedzieli, żebyśmy uważali, bo kilka kilometrów dalej, w jakiejś wsi, są już dwa rosyjskie czołgi, a my przez tę wieś musieliśmy przejechać. I faktycznie, kilkadziesiąt minut później te czołgi jechały wprost na nas. Chyba wtedy właśnie poczułam największy strach.
Długo czekaliście już na samej granicy?
- Korek do przejścia granicznego miał wtedy około 10 kilometrów. Nie myśli się o niczym innym, jak tylko o najszybszym dostaniu się w bezpieczne miejsce. Ojciec zjechał z drogi w pola i zaczął omijać tę kolejkę. Co zrozumiałe - wiele wzburzonych osób zaczęło podbiegać do naszego samochodu z pretensjami. Ojciec powiedział tylko, że zrobi wszystko, by wnuki były bezpieczne.
Co się działo już po przekroczeniu granicy?
- Polacy oferowali nam pomoc, byli bardzo mili. Wiedzieliśmy, że jedziemy do mnie do Warszawy, więc po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej w drogę.
Zostawiła pani w Kijowie jakichś przyjaciół?
- Wszyscy uciekli. Jedni wyjeżdżali do znajomych i rodzin w Polsce, inni jechali zupełnie w ciemno, bo nikogo tutaj nie mają.
Jak wygląda teraz życie pani rodziny w Warszawie?
- Dziesięcioletni syn mojej siostry poszedł już do szkoły. Bardzo dobrze przyjęli go nowi koledzy. Otrzymał plecak i wszystkie niezbędne przybory. W szkole dostaje też wyżywienie.
Co o całej sytuacji myślą pani rodzice?
- Lubią swoje życie na przedmieściach Kijowa. Swoją pracę, przyjaciół, dom. Kiedy skończy się wojna, będą chcieli wrócić. Pytanie tylko, czy będą mieli do czego.
***
Zobacz także: