Trudno uwierzyć w obraz miesiąc po powodzi. „Odechciewa się żyć”
"Najważniejsze, że przeżyliśmy wszyscy, a reszta powoli się ułoży" – pisze pani Gabriela, mieszkanka jednej z miejscowości Dolnego Śląska, którą dotknęła powódź we wrześniu 2024 roku. Minął miesiąc od tragicznych wydarzeń i choć reszta Polski żyje już normalnie, to Dolny Śląsk i Opolszczyzna wciąż układają wszystko od nowa. To, jak wygląda odbudowywanie dorobku, wiedzą tylko mieszkańcy i wolontariusze, których na południu Polski jest coraz mniej.
Spis treści:
Historia, która się powtórzyła, a której każdy się bał
W połowie września 2024 roku, południową Polskę nawiedziły obfite opady deszczu, których intensywność związana była z nadejściem niżu genueńskiego "Borys". Prognozy meteorologiczne wskazywały, że największe opady, sięgające nawet 400 mm, miały wystąpić w Sudetach Wschodnich, szczególnie w rejonie Jesioników. Wtedy w mediach zaczęto mówić także o "powtórce z 1997 roku", kiedy to głównie Dolny Śląsk i Opolszczyzna zostały zalane.
Deszcze w 2024 roku miały również dotknąć tereny na północ od Jesioników, obejmując m.in. miasta takie jak Złoty Stok, Paczków, Głuchołazy i Prudnik. Największe zagrożenie stanowiły szybkie przyrosty poziomu wód w rzekach, szczególnie w powiatach nyskim i prudnickim.
W obliczu tych prognoz, służby mundurowe oraz pracownicy sztabów kryzysowych zostali postawieni w stan najwyższej gotowości, a mieszkańcy południowej Polski z rosnącym niepokojem, ale i nadzieją, że powtórki nie będzie, obserwowali sytuację.
To oni patrzyli na niepozorne koryta rzek, a raczej rzeczek i mówili "nie będzie źle", "przetrwaliśmy 97., przetrwamy i teraz", dodając sobie sami otuchy.
Niestety, jak potoczyła się historia, wie już cała Polska. W nocy z 13 na 14 września 2024 roku intensywne opady deszczu doprowadziły do zalania kilku wsi w okolicach Prudnika, 14 września przed południem na tamie w Jarnołtówku, która odgrywa kluczową rolę w zabezpieczaniu miejscowości nad rzekami Złoty Potok, Prudnik i Osobłoga, woda zaczęła przelewać się przez górny przepust. 15 września poziom wody osiągnął kulminację, a w godzinach porannych przelał się przez wały w Głuchołazach, zalewając centrum miasta.
I tak w następnych godzinach, a następnie dniach Polska patrzyła jednak na powtórkę z 1997 roku, która w wielu punktach okazała się być nową, o wiele gorszą historią. Zalane Kłodzko i doszczętnie zniszczone chociażby Stronie Śląskie stały się już symbolami nieszczęsnego września 2024 roku.
To tylko zapisana jedna z kart historii, a co znajduje się na drugiej karcie? Ludzie. Ludzkie historie, których dramat pisze się do dnia dzisiejszego, miesiąc po powodzi.
Czas zatrzymał się w miejscu. Jakby fala przeszła wczoraj
Jest październikowy weekend, a Kacper Kardynia pochodzący z Polkowic na Dolnym Śląsku jedzie rozwozić dary tam, gdzie wciąż są one najbardziej potrzebne.
Tuż po przetoczeniu się fali powodziowej, podobnie jak w 1997 roku Polska ruszyła do pomocy. Z całego kraju na południe Polski ruszały całe transporty darów dla powodzian i można było odnieść wrażenie, że było to lepiej zorganizowane, niż w 1997 roku, a wszystko dzięki lepiej rozwiniętej technologii i większym możliwościom finansowym firm, osób prywatnych i państwa.
Na Dolny Śląsk - prócz pomocy rzeczowej - docierali także wolontariusze, którzy nie bali się trudnej pracy w zalanych domach i mieszkaniach. Czas jednak mijał, a pomocy było coraz mniej. Dziś Kacper jest jedną z tych osób, którzy wciąż jeżdżą, wciąż wożą dary i wciąż pomagają.
- To jest dramat, co tam się wciąż dzieje. Serce mi pęka, jak na to patrzę co weekend, bo wtedy mogę pomagać - mówi w rozmowie z Interią.
Na jego nagraniach i zdjęciach opublikowanych w mediach społecznościowych widać obraz, który wygląda jakby fala powodziowa przetoczyła się przez te tereny wczoraj, a nie miesiąc temu.
Połowy budynków, gruzowiska, porwane drogi, wraki aut, które porwał nurt - to wszystko jeszcze widnieje miesiąc po powodzi. Kacper odwiedza Żelazno, Stronie Śląskie, Ołdrzychowice Kłodzkie, Ścinawkę Dolną i Średnią, a także Nagodzice.
Po przejściu fali pojawiło się w wielu miejscach wojsko i policja, które dołożyły wszelkich starań, by usunąć jak najwięcej szkód, ale zniszczenia są tak duże, że pomoc wciąż jest potrzebna.
- Nagodzice są zmiecione z powierzchni ziemi, a o tym niewiele się mówi. To niewielka wieś. Ludzie tam wciąż czekają na podstawowe rzeczy. Starsza pani, którą niedawno odwiedziłem, myślałem, że mnie ozłoci, bo jej garnki przywiozłem - mówi Kacper.
To on zbiera prośby i relacje osób poszkodowanych, do których pomoc nie dotarła w takim stopniu, w jakim mogłaby dotrzeć. Dostaje prośby wciąż o najbardziej podstawowe artykuły, jak ubrania, buty, czy rękawice robocze. Prócz próśb o pomoc, zbiera także historie, które poruszają bez względu na upływający czas.
"Dla mnie najważniejsze było to, że te zwierzęta uratowaliśmy. Targałam kaczki w worku i nie przyznałam się mężowi, że nie mam już siły. Teraz jak o tym myślę, to jestem z siebie dumna, że się nie poddałam, choć przez to ucierpiała moja psychika. Ale dam radę. Muszę, bo mam trójkę dzieci" - pisze do Kacpra pani Izabela.
Dają radę dzięki wolontariuszom. To oni wciąż jeżdżą i pytają, co trzeba i jak pomóc. Tak jak Kacper. Są też jednak i tacy, którzy pomocy mówią, że nie potrzebują, choć widać, że jest inaczej.
"Ludzie są też zrezygnowani, popatrzą, głowę spuszczą i nawet gadać nie chcą. Pomocy też nie, a w oczach pustka" - mówi mieszkaniec Ołdrzychowic, którego dom został mocno dotknięty powodzią.
Największy problem teraz stanowi nadchodząca zima. Kruszejące się pod wpływem mrozu wilgotne mury, brak opału i pieniędzy na niego to koszmar, który obecnie spędza sen z powiek wielu mieszkańców.
"Najgorzej, że teraz zima idzie. Wszystko jeszcze nadal cuchnie. Jak pozdejmowaliśmy deski ze ścian, to jak z grobowca trąciło. Coraz zimniej i nic już nie schnie" - mówi mieszkanka Żelazna, której dom ucierpiał w powodzi.
„Wojsko dużo pomogło, nie możemy powiedzieć, że nie”
Kiedy medialny szum opadł, znacznie zmniejszyła się także ilość chętnych do pomocy. Spośród wolontariuszy zostali najwytrwalsi i ci, którzy mieszkają niedaleko. Trudno oczekiwać od ludzi z całej Polski, by porzucili na tak długo swoje własne życia i prace, by pomagać rodakom na południu.
Zostało także wojsko.
"Wojsko jeszcze ma zostać do końca roku. Na nich nie powiem złego słowa, dużo tu zrobili" - mówi mieszkanka Żelazna, pani Katarzyna.
Są jednak miejscowości, a raczej niewielkie wsie, gdzie pomoc dotarła w bardzo ograniczony sposób.
"Tu każdy na własną rękę robi, a wojsko było może tydzień, powynosili rzeczy i tyle ich było widać" - pisze w wiadomości do Kacpra pan Andrzej ze Ścinawki Dolnej.
Wszystko zależy od tego, gdzie służbom udało się dotrzeć i w jakim stopniu.
O postępach i pomocy ze strony wojska czy strażaków mówią także rząd i lokalne samorządy.
"Akcja prowadzona przy udziale wszystkich ochotników z naszych jednostek straży pożarnej, wspartych ochotnikami [...] z terenu całego woj. śląskiego, a przede wszystkim strażacy z PSP z odpowiednim sprzętem - to wszystko pomogło nam przezwyciężyć ten żywioł o wiele szybciej, skrócić traumę" - mówi w specjalnym wystąpieniu Burmistrz Marian Błachut.
Urząd miasta Czechowice-Dziedzice informuje także, że "zgodnie z danymi przedstawionymi przez Ośrodek Pomocy Społecznej w Czechowicach-Dziedzicach [stan na 16 października]:
- wypłacono 390 tzw. zasiłków powodziowych (do 2 tys. zł) na kwotę 775 950,00 zł,
- wypłacono 270 zasiłków celowych na pokrycie wydatków powstałych w wyniku klęski żywiołowej (do 8 tys. zł) na kwotę 2 160 000,00 zł.
Ośrodek Pomocy Społecznej przyjął już 83 wnioski o pomoc remontowo-budowlaną".
Jak z kolei podaje Samorząd Województwa opolskiego 14 października 2024 powiadomił, że Głuchołazy to gmina, która decyzją radnych województwa otrzymała najwięcej pieniędzy z puli blisko 11,5 miliona złotych z samorządu województwa opolskiego. "To wyraz solidarności i zapowiedź dalszej współpracy przy usuwaniu skutków kataklizmu".
Choć prace naprawcze trwają, usuwanie szkód trwa, to wciąż można odnieść w wielu miejscach wrażenie, jakby powódź przeszła wczoraj, zwłaszcza w małych wsiach. Ruszyły też wypłaty pomocy doraźnej dla powodzian.
Jedną z podstawowych form wsparcia jest pomoc doraźna w wysokości 10 tysięcy złotych. Ale jak to wygląda w rzeczywistości?
"2 plus 8 tysięcy dostaliśmy, to prawda. Ale patrząc na rozmiar szkód, to są grosze. Wiemy, ze to na początek, ale złożyliśmy też wniosek na te 100 tysiące. Była komisja i w ciągu miesiąca będzie decyzja, a jeżeli będzie pozytywna, to pieniądze może będą w przyszłym roku na wiosnę. I my mamy tyle czasu na to czekać? My musimy się odbudować teraz, nie za rok, jak będą ewentualne pieniądze" - mówi pan Krzysztof z Ołdrzychowic w rozmowie z Kacprem, który woził tego dnia dary.
Pytani o potrzeby poszkodowani miesiąc po katastrofie, mówią, że brakuje pieniędzy i materiałów budowlanych. Problem pojawia się nawet na poziomie dostępności materiałów w sklepach budowlanych w najbliższej okolicy.
- Wciąż tu nie ma odpowiedniego zaopatrzenia. Nawet jak ktoś ma pieniądze, żeby odremontować dom, czy mieszkanie, to nie ma gdzie kupić materiałów, a z dowozem przecież też jest problem, bo nie ma naprawionych niektórych dróg dojazdowych - zaznacza Kacper.
Minął miesiąc, a wspomnienia wciąż żywe
Problem powodzi jest wielowymiarowy. To strata zdrowia, niekiedy tragiczna strata bliskich osób, zwierząt, to także walka ze stratą domów, samochodów, dobytku, to walka z biedą, ale też walka z wykluczeniem społecznym, z samotnością, traumą, czy z PTSD, czyli z zespołem stresu pourazowego.
U wielu osób oznaki tych traum dopiero się pojawiają, a wspomnienia są wciąż jak żywe.
- Nasz pies złapał szczura. No dobrze mieszkamy w domu, na wsi, ale u nas szczur? Potem już sobie mówiłem, że jak szczury uciekają to już woda idzie. Trzy dni później dotarła do nas powódź. Zwierzęta już wcześniej wiedziały - wspomina mieszkaniec Ołdrzychowic Kłodzkich.
Dopiero taka katastrofa pokazała, jak ważne są także prozaiczne, niezwykle podstawowe rzeczy. To o nich wspomina pan Andrzej ze Ścinawki Średniej:
- Najważniejsze było po tej powodzi na drugi dzień, jak woda zeszła, można było w piecu rozpalić, a na trzeci dzień jak przyszła z darów pralka i można było nieco tych rzeczy wyprać, to już był luksus. Inny poziom.
Kacper kolejny weekend ponad miesiąc po powodzi nie przestaje zbierać rzeczy, które rozwozi po konkretnych domach. Widzi ogrom zniszczeń.
- Najbardziej nie rozumiem tego, że zawiozę tę pościel, garnki, ale gdzie ci ludzie mają to trzymać, jak w wielu przypadkach dalej ich domy nie nadają się do zamieszkania, bo rodziny wciąż czekają na decyzje, na większe pieniądze - mówi na koniec rozmowy z Interią.