"Ufam intuicji"
Mogłaby grać w hollywoodzkich superprodukcjach, ale woli kameralne i ambitne kino. Wciąż zjawiskowo piękna Juliette Binoche przyznaje, że po przekroczeniu pięćdziesiątki nabrała dystansu do siebie i świata. Już nie chce być podziwiana, nie ma potrzeby uchodzić za autorytet. Ale o aktorstwie mówi: „Prędko mi się nie znudzi”.
W tym roku minęło już 20 lat od śmierci Krzysztofa Kieślowskiego. Jak wspomina pani współpracę z nim?
Juliette Binoche: - Staram się nie rozmyślać zbyt wiele o przeszłości, bo i tak nie mamy szans, by ją zmienić. Jest mi jednak przykro, że Krzysztof odszedł tak wcześnie. Za wcześnie. Gdy wybierał się na operację, to sprawiał wrażenie, jakby przeczuwał, jak to się wszystko skończy. Ale nie mówmy o tym, jestem pewna, że on sam nie chciałby takiego roztrząsania swojej śmierci. Wolałby, żebym nosiła go w sercu i korzystała z naszych wspólnych doświadczeń w swojej dalszej karierze.
Jakie znaczenie miała dla pani rola w "Trzech kolorach: Niebieskim"?
- Zostałam rzucona na głęboką wodę. Nie miałam jeszcze 30 lat, a zagrałam kobietę, która traci męża i córeczkę. Co ciekawe, pokazanie na ekranie smutku i żałoby w taki sposób, by wyglądało to przekonująco, wciąż wydaje mi się niełatwym zadaniem. Pewnie dlatego przyjęłam niedawno propozycję wcielenia się w rolę matki rozpaczającej po śmierci nastoletniego syna we włoskim filmie "L’attesa" (Piera Messiny - red.). W pewnym sensie czułam, jakbym wracała do "Niebieskiego", ale bogatsza o 20 lat doświadczenia zawodowego i życiowego.
Jaki jest pani sposób na to, by tak wymagające role nie wywierały negatywnego wpływu na życie prywatne?
- To kwestia podejścia do zawodu. W przeciwieństwie do niektórych aktorek nie staram się za wszelką cenę podkreślać podobieńst w między bohaterką, w którą się wcielam, a mną. Przygotowując się do roli, nie sięgam do własnych wspomnień ani głęboko intymnych emocji. Od czego w końcu mam wyobraźnię.
Od czasu do czasu występuje pani w lżejszych produkcjach. To forma odpoczynku?
- Tak, i do wielu z nich wciąż mam duży sentyment. Niedawno na festiwalu w Wenecji, po latach przerwy, spotkałam się ponownie z Johnnym Deppem. Przyznał się, że praca na planie "Czekolady" Lassego Hallströma była dla niego udręką, bo w tamtym czasie wprost nienawidził słodyczy. W żaden sposób nie dał jednak poznać po sobie, że ma z tym filmem jakikolwiek problem. W ogóle mnie wtedy zaskoczył, bo jak na bożyszcze nastolatek, którym był, ujmował skromnością.
Pani koleżanki po fachu coraz częściej stają po drugiej stronie kamery. Pani nie ma takich ambicji?
- Odpowiedzialność za samą siebie to już wystarczająco duże wyzwanie (śmiech). Poza tym nie mam reżyserskiego instynktu. Ostatnio dobitnie się o tym przekonałam. W pewnym filmie miałam problem ze sceną, w której moja bohaterka wychodziła na manipulatorkę. Prosiłam reżysera, żeby ją zmienił, nachodziłam go najpierw na planie, potem w montażowni. On jednak twardo obstawał przy swoim. I ostatecznie okazało się, że miał rację.
Współpracuje pani z największymi mistrzami, ale coraz częściej poświęca też czas debiutantom.
- W każdym przypadku realizuję inne potrzeby. Praca z uznanymi reżyserami daje poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Tyle że człowiek od czasu do czasu potrzebuje wyjść poza swoją strefę komfortu. Młodzi twórcy mają w sobie ogień. Brak doświadczenia nadrabiają entuzjazmem, który - po tylu latach w branży - wciąż jest w stanie udzielić mi się na planie. Poza tym czasem są tak zdeterminowani, żeby mieć mnie w obsadzie, że nie umiałabym im odmówić (śmiech).
Czy istnieje jakieś kryterium, wedle którego dobiera pani role?
- Niezależnie od statusu reżysera interesuje mnie zawarta w jego filmie prawda. Gdy przeczytało się w życiu setki scenariuszy, naprawdę łatwo odkryć, który z nich jest wykalkulowany, powstał ze względu na modny temat albo by odnieść festiwalowy sukces. Odrzucam takie role, nawet jeśli gwarantują uznanie i nagrody. Aby film mógł okazać się naprawdę wartościowy, musi wyzwalać u reżysera determinację, wynikać z potrzeby serca, nie dawać mu spokoju. Starzy mistrzowie też odczuwają takie emocje, choć potrafią maskować je lepiej niż debiutanci. Ale ja już dawno ich przejrzałam (śmiech).
Ma pani swój ulubiony typ reżysera?
- Lubię twórców z charyzmą. I takich, którzy nie zważają na to, że jestem znaną aktorką, i mówią otwarcie, żebym zagrała jakąś scenę inaczej. Jednym z takich filmowców jest Michael Haneke, z którym pracowałam już dwa razy ("Kod nieznany" i "Ukryte" - red.) i zawsze czerpałam z tego ogromną satysfakcję. Do tych samych reżyserów wracam tylko wtedy, gdy wiem, że będą w stanie czymś mnie zaskoczyć. Na przykład niedawno znowu zagrałam u Brunona Dumonta ("Ma loute" - red.), który jest specem od mrocznych dramatów psychologicznych, a teraz postanowił zrealizować komedię. Sama jestem ciekawa, co z tego wyniknie.
Pamięta pani, co właściwie sprawiło, że postanowiła zostać aktorką?
- To złożona sprawa, jednak coraz częściej myślę, że miały z tym coś wspólnego moje specyficzne doświadczenia z dzieciństwa. Byłam wychowywana na komunistkę, feministkę i ekolożkę, a jednocześnie chodziłam do katolickich szkół. To prawdziwa mieszanka wybuchowa, która musiała popchnąć mnie do dalszego eksplorowania ludzkiej natury.
Pracuje pani jako aktorka od wczesnych lat 80. Co jeszcze pociąga panią w tym zawodzie?
- Określiłabym to jako jedyne w swoim rodzaju napięcie między regułą a konkretem. Wszystkie wyrażane przez nas uczucia, takie jak miłość czy przyjaźń, są do siebie podobne, mają tę samą strukturę. Z drugiej jednak strony w każdym przypadku odrobinę ten schemat przetwarzamy, nasycamy go własną wrażliwością. Jako aktorka muszę być jednocześnie subiektywna i uniwersalna, a to na tyle ciekawe wyzwanie, że na pewno prędko mi się nie znudzi.
Upływ czasu nie stanowi dla pani problemu?
- Niedawno przekroczyłam pięćdziesiątkę, ale na szczęście nie jest tak, że telefon od tego czasu przestał dzwonić. Wręcz przeciwnie, w zeszłym roku zagrałam aż w czterech filmach. Nie czuję zatem potrzeby, by udawać młodszą, niż jestem. To samo tyczy się życia prywatnego. Mój syn rozpoczął już własne dorosłe życie i nie starałam się na siłę zatrzymywać go w domu. Nie zamierzam też walczyć o uwagę z jego partnerką, którą traktuję jako pełnoprawną członkinię rodziny.
Naprawdę nie ma między wami napięć?
- Absolutnie nie, ona też jest aktorką, więc mamy wiele wspólnych tematów. Ostatnio, tylko we dwie, pojechałyśmy na festiwal teatralny do Awinionu, oglądałyśmy spektakle, dyskutowałyśmy o nich i świetnie się razem bawiłyśmy. Nie zdziwię się, jeśli to mój syn zrobi się zazdrosny.
Czy młodsze aktorki proszą panią o rady dotyczące zawodu?
- Nawet jeśli tak jest, to staram się zbytnio nie wymądrzać. Jeszcze kilka lat temu schlebiało mi, że te wszystkie ładne, młode aktorki traktują mnie jak autorytet i uważają, że moje sugestie mogą pomóc im w karierze. Tak naprawdę każda z nas musi zaufać własnej intuicji. Bez tego nie ma szans na zrobienie kariery, nawet jeśli będziemy miały wokół siebie całą masę życzliwych ludzi.
Jest pani laureatką wielu nagród, a w 1997 roku otrzymała Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej za rolę w "Angielskim pacjencie" Anthony’ego Minghelli. Gdy wyczytano pani nazwisko, wydawała się pani bardzo zaskoczona.
- Zaręczam, że nie było w tym ani grama kokieterii. Po prostu wszystkie byłyśmy przekonane, że nagroda przypadnie Lauren Bacall (za film "Miłość ma dwie twarze" Barbry Streisand - red.). Nie miałabym zresztą nic przeciwko temu, bo to wielka aktorka. Gdy zeszłam ze sceny, planowałam ją odszukać i powiedzieć, że tak naprawdę to właśnie ona zasłużyła na Oscara. Skoro jednak nie znalazłam Lauren, uznałam, że go zatrzymam (śmiech). Nawet jeśli będę musiała potem do znudzenia odpowiadać dziennikarzom na pytanie: "A gdzie właściwie trzyma pani swojego Oscara?".
No właśnie, gdzie?
- Mówię: "Mmm... Używam go!".
Rozmawiał Piotr Czerkawski
6/2016 PANI