Reklama

Uśmiechnij się, jesteś w Polsce!

Mimo że jesteśmy zadowoleni z życia, nie najlepiej wychodzi nam okazywanie tego innym. Czy lekcja „hygge”, czyli duńskiej filozofii szczęścia, może nas czegoś nauczyć?

Piątkowy wieczór. Warszawskie Koszyki, modne centrum kulinarne. Spotykamy się z przyjaciółmi na kolacji. Pijemy wino i rozmawiamy o tym, co się ostatnio wydarzyło. Przy sąsiednich stolikach też tłoczno i gwarno. Wszyscy z zapałem opowiadają jakieś historie i od czasu do czasu wybuchają śmiechem. W ten sposób, nawet o tym nie wiedząc, praktykujemy coś, co Duńczycy nazwaliby hygge. Prawie. Bo należałoby się spotkać w domu i usiąść przy kominku, a za oknem powinna jeszcze szaleć burza śnieżna - wtedy byłoby po duńsku. Ale jest blisko - jesteśmy zadowoleni i dzielimy się dobrym nastrojem z innymi, dzięki czemu mamy poczucie, że nie jesteśmy sami, że ktoś nas rozumie, że fajnie być razem. I w ogóle, że życie jest w porządku. 

Reklama

Duńska koncepcja szczęścia fascynuje ludzi na całym świecie, chociaż nie ma w niej nic odkrywczego. A odpowiedniki słowa "hygge" można znaleźć w innych językach. Norwegowie mają swoje "koselig", Holendrzy - "gezelligheid", Kanadyjczycy - "hominess", a Niemcy - "Gemütlichkeit". 

Ale to życiu Duńczyków wszyscy przyglądają się uważnie. Tamtejsze społeczeństwo od kilkudziesięciu lat we wszystkich badaniach okazuje się najszczęśliwsze na świecie. Popularnych ostatnio książek o "hygge" nie da się czytać bez ukłucia zazdrości. Opowieści o tym, jak Duńczykom udaje się stwarzać przyjazną atmosferę we własnych domach i w miejscach publicznych, zaskakują prostotą i oczywistością. 

Niby wszystko to wiemy, ale jako społeczeństwo w sondażach odczuwania szczęścia nie wypadamy najlepiej. W ogólnoświatowym badaniu Instytutu Gallupa "World Happiness Report" (opublikowanym w 2015 r.), które bierze pod uwagę: stabilność finansową, stosunki społeczne, poczucie bezpieczeństwa, sprawność fizyczną oraz posiadanie celu, Polska znajduje się daleko. Na 150 państw zajmujemy 60. miejsce. Jesteśmy szczęśliwsi od Rosjan, Słowaków i Japończyków, ale daleko nam do zadowolenia Duńczyków, Szwedów, Norwegów, Islandczyków, Brytyjczyków czy Niemców. A to oznacza, że w dziedzinie satysfakcji z życia, która decyduje o jego jakości, nie jesteśmy mistrzami. 

Jednak Polacy nie byliby sobą, gdyby w ich portrecie nie znalazł się jakiś paradoks. Z jednej strony nie sprawiamy wrażenia specjalnie szczęśliwych - nie uśmiechamy się do siebie, nie jesteśmy wobec siebie życzliwi, nie ufamy sobie nawzajem i narzekamy, a z drugiej największe w naszym kraju regularne badanie nastrojów ("Diagnoza społeczna" prof. Janusza Czapińskiego) pokazuje, że nasz dobrostan, jak nazywają zadowolenie socjologowie, cały czas rośnie. W 2015 r. już ponad 80 proc. Polaków deklarowało zadowolenie. 

Tego obrazu dopełnia podobna liczba usatysfakcjonowanych ze swojego życia seksualnego, co wynika z najnowszego raportu prof. Zbigniewa Izdebskiego "Życie seksualne Polaków". Jak to więc z nami jest? I dlaczego nasze deklarowane zadowolenie osobiste nie daje podobnych efektów w życiu społecznym?

Atmosfera końca świata

- Szanuję próby oszacowania temperatury naszej radości z życia, ale mogą one nie być do końca miarodajne. Nie można być szczęśliwym w pojedynkę, bo to kategoria społeczna. Szczęście odczuwamy z innymi, a z tym mamy kłopot. Nie trzeba specjalistycznych analiz, by każdy z nas zobaczył i poczuł to, co dzieje się wokół. Jak działa ulotna materia między nami - mówi pisarka Paulina Wilk, autorka książki "Znaki szczególne" o dorastaniu w PRL-u. 

I daje przykład wprost z Kopenhagi, w której spędziła trochę czasu: - Na wąskiej uliczce, między starymi budynkami, z łatwością mieszczą się samochody, matka rowerzystka z dziećmi w przyczepce i przechodnie. Wszyscy się zatrzymują, przepuszczają i uśmiechają. Znajdują dla siebie i innych miejsce w tym małym świecie i są przy tym serdeczni. Takiej życzliwej współpracy nie ma zbyt wiele na polskich ulicach, gdzie za często słychać klaksony, którymi wyrażamy frustrację i niezadowolenie. - W autobusach i tramwajach w poniedziałkowy ranek panuje atmosfera końca świata. Mamy poczucie, że nawzajem zabieramy sobie przestrzeń. I dajemy to odczuć innym - stwierdza Paulina Wilk. 

To niby drobny element życia społecznego, ale właśnie z takich drobiazgów się ono składa - chcemy czy nie, wpływa na nas niezadowolenie kioskarki, nieżyczliwość kierowcy autobusu, wysłuchiwanie cudzych rozmów telefonicznych w komunikacji miejskiej czy wrogie spojrzenia. Duńska sztuka odczuwania szczęścia uczy doceniać niewielkie życzliwe gesty, które czynią codzienność łatwiejszą. 

- Brakuje nam uważności wobec innych. Jako społeczeństwo nie żyjemy tym, co tu i teraz, ale przeszłością, martyrologią. Głównie w otoczeniu spraw ważnych i doniosłych. We włoskiej telewizji można zobaczyć dwugodzinną debatę na temat nowego modelu krawata. A u nas nieustannie wielka polityka - ubolewa prof. Zbigniew Lew-Starowicz, autor jednego z rozdziałów właśnie wydanej książki o naszych narodowych problemach emocjonalnych "Polska na kozetce...". 

Nie doceniamy wspólnej codzienności, a tymczasem harmonijne życie społeczne i poczucie jedności mają wiele pozytywnych skutków, także mniej doraźnych. - Ciekawym przykładem jest Islandia, w której tak jak w krajach skandynawskich jest bardzo silne poczucie wspólnoty. Gdy mieszkańcy tej wyspy doświadczyli głębokiego kryzysu gospodarczego w 2008 r., przetrwali go i wyszli z niego wzmocnieni. Zmotywował ich, nauczył, jak ważne jest to, aby trzymać się razem. Jeśli ma się silną bazę społeczną, można wyjść z każdego dołka - podkreśla Dorota Jasielska, psycholożka z Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, konsultantka z dziedziny umiejętności społecznych.

I znowu, choć Polacy deklarują, że więzi społeczne są dla nich ważne, to ich zaangażowanie kończy się na najbliższych. - W społeczeństwach, w których zadowolenie z życia jest największe, istnieje wysoki poziom zaufania. My nadal mamy niewielki. Jesteśmy przekonani, że wszyscy oszukują, i patrzymy na siebie podejrzliwie. Takie nastawienie ma swoje źródła w naszej historii - przede wszystkim w PRL-u i trochę w czasach zaborów. Ograniczone zaufanie i akceptacja przeróżnych form kombinowania stały się naturalnym sposobem radzenia sobie w sytuacji, w której własne państwo było wrogiem. 

To wciąż pokutuje, co pokazuje "Diagnoza społeczna" prof. Czapińskiego: od lat jesteśmy z niego bardzo niezadowoleni. Bez względu na sytuację polityczną - mówi Dorota Jasińska. To spostrzeżenie podziela Paulina Wilk: - Widać, że jesteśmy niepewni, że boimy się siebie nawzajem. Opuściliśmy przestrzeń wspólną, więc stała się niczyja, zapomniana, nieprzyjazna. Nie okazujemy tam uczuć ani zainteresowania innymi. Zaczęliśmy się zachowywać tak, jakby nie było w niej innych ludzi. A kiedy już się zauważamy, nawiązujemy kontakt raczej przez wspólne dostrzeganie negatywnych stron rzeczywistości. 

- Polacy dużo narzekają, co bardzo wyraźnie widzę, gdy tu wracam. Na północy Norwegii, gdzie mieszkam, ludzie skupiają się na dobrych stronach życia codziennego. Nawet jeśli jest ich niewiele, bo ciemno, zimno i wszędzie daleko. W Polsce, kiedy wszystko jest super i tylko jedna rzecz nie działa, to właśnie ta niedziałająca będzie najważniejsza - zauważa pisarka Ilona Wiśniewska, autorka książek "Białe..." o życiu na Spitsbergenie i "Hen..." o północnej Norwegii. 

Potwierdzają to badania psychologów Bogdana Wojciszke ze Szkoły Wyższej Psychologii Spo- łecznej i Wiesława Baryły z Uniwersytetu Gdańskiego - według nich rozmawiamy głównie o tym, jak jest źle: 61 proc. Polaków o zbyt wysokich cenach, 56 proc. o chamstwie, a 47 proc. o nieudolności polityków. 

Choć, paradoksalnie, narzekanie ma też swoje zalety: pomaga pozbyć się nieprzyjemnych emocji, stanowi napęd do wprowadzenia zmian, porządkuje świat. Pozwala także zachować dobrą opinię o sobie, przenosimy w ten sposób winę za nasze niepowodzenia na innych, zdejmując z siebie odpowiedzialność. Jest też elementem tworzącym naszą tożsamość i poczucie wspólnoty. 

"Narzekacz może być pewien, że jego zachowanie zostanie ocenione jako adekwatne i stosowne, a co więcej, będzie uchodził za mądrzejszego od tych, którzy mówią dobrze o świecie", piszą Wojciszke i Baryła w książce "Jak Polacy przegrywają, jak Polacy wygrywają". Jedną z cech, które utrudniają nam wspólne doświadczanie zadowolenia, jest potrzeba "skasowania" cudzego powodzenia. - Towarzyszenie komuś w problemach okazuje się łatwiejsze. Szczególnie dla ego. A kibicowanie sukcesowi trudne. Kiedy nasi sportowcy biją rekordy, mamy poczucie, że to my rzuciliśmy kulą i strzeliliśmy kolejnego gola. Zagarniamy ich sukces. Ale mamy kłopot, gdy film polskiego reżysera jest chwalony za granicą. W tym przypadku nie można poczuć się współautorem. Dlatego nie umiemy już tak łatwo tego zaakceptować. Tak było kiedyś z sukcesem Krzysztofa Kieślowskiego - mówi Paulina Wilk.

I dodaje, że przecież my, Polacy, cieszymy się na świecie dobrą opinią. Uważa się, że jesteśmy pracowici, solidni, mamy fantastyczną kulturę. To powinno wzmacniać poczucie pewności i przekonanie, że się nam udaje także jako społeczności. A od takiego myślenia już tylko krok do bycia wrażliwym na innych, co w protestanckiej Danii jest podstawą wzajemnych stosunków. 

- Tam wartościami są skromność, pracowitość i poczucie równości. Nie wolno manifestować wyższości czy bogactwa. Domy są podobne i nie da się na pierwszy rzut oka ocenić, czy mieszka tam ktoś mniej zamożny, czy bardzo bogaty. Są różnice, ale nikt ich nie podkreśla - relacjonuje Paulina Wilk.

I wspomina historię z własnego dzieciństwa: - Gdy chodziłam do szkoły, nauczycielka na widok banana, którego przyniosłam, powiedziała: "Albo podziel się nim z koleżankami i kolegami, którzy takich owoców nie mają, albo po prostu zjedz go w domu". To był wyraz wrażliwości na różnice społeczne i próba uświadomienia, że nie warto się z takimi rzeczami obnosić. Rzeczywiście, dzisiaj trudno o takie myślenie zarówno w procesie wychowywania, jak i w naszym stosunku do innych.

Darmowe lekcje szczęścia

Większość Polaków jest dziś jednak zadowolona ze swojego życia i to zadowolenie z roku na rok rośnie. Ma to zapewne wiele wspólnego z faktem, że od prawie 30 lat budujemy na nowo swoją tożsamość jako społeczeństwo. Jak twierdzi Paulina Wilk, po transformacji wybuchła w nas chęć życia i cieszenia się nim. W polskich domach ujawniła się kreatywność. 

- Polacy ocieplali swoje szare mieszkania, upodobali sobie kolorowe, czasami kiczowate ozdoby, wymyślne meble. Jednak skupiliśmy się też na sobie: na nowych szansach, karierze, zdobywaniu tego, co wcześniej było niedostępne - mówi pisarka. Dorota Jasińska przyznaje, że nadal jesteśmy skupieni głównie nahedonistycznym wymiarze szczęścia. - Zadowolenie z życia czerpiemy z tego, że się bogacimy, że na coraz więcej nas stać, że podróżujemy - podkreśla. Ale taki stosunek do rzeczywistości nie daje głębszej satysfakcji, która mogłaby rozwijać nasze umiejętności społeczne. 

- Często ludzie mają dużo, a i tak nieustannie chcą więcej, bo nie potrafią się zatrzymać i docenić tego, co w ich życiu jest wartościowe. Też czasami mam z tym kłopot - wyznaje aktorka Katarzyna Dąbrowska. I przekonuje: - Jeszcze brakuje nam tej umiejętności cieszenia się z życia, pełnego odczuwania szczęścia i dzielenia się nim. Ale wydaje mi się, że to się powoli zmienia. Dostrzegam wokół siebie coraz więcej uśmiechniętych, a więc może i szczęśliwszych osób. 


Ilona Wiśniewska, która wyjechała z Wrocławia, najcieplejszego miasta w Polsce, na Spitsbergen, uważa, że poczucie szczęścia można odnaleźć w nieoczekiwanych miejscach. - Ostatnio odwiedziłam norweskie miasto Vardø, skąd wyjechała połowa mieszkańców. Wiał lodowaty wiatr, na morzu szalał sztorm, a większość mijanych po drodze budynków była pusta i miała powybijane szyby. Jednak dla mnie dzień, który tam spędziłam, był jednym z najszczęśliwszych w życiu - i dodaje, że dla niej źródłem zadowolenia są spotkania z ludźmi. 

- Pierwsze lata w Norwegii nie były łatwe, nie rozumiałam tego kraju, trudno mi było nawiązać z kimś kontakt. A teraz, gdy tam wracam, jestem przyjmowana z otwartymi ramionami. Akceptacja to też forma szczęścia - twierdzi pisarka i zaznacza, że wszystko ma swoją cenę. - Czasem słyszę, że mam fajnie, bo podróżuję, piszę książki. To prawda. Ale za to nie mam innych rzeczy. Na przykład dzieci. I nie jest tak, że to, co robię, rekompensuje mi to, czego nie mam. Po prostu nie skupiam się na brakach. Mówi, że właśnie na Północy nauczyła się autoironii, dystansu do siebie i ufności do innych. I tego, żeby nie chcieć za wiele. 

Co sprawia, że w Polsce nie "dorobiliśmy się" własnego słowa określającego zadowolenie z życia i bycia razem? Prof. Zbigniew Lew-Starowicz wyjaśnia: - Co innego czuć się dobrze, a co innego umieć to okazywać. Można być zadowolonym z życia, a jednocześnie jechać tramwajem ze skwaszoną miną. Myślę, że kluczem do zrozumienia tego, jak się zachowujemy, jest nasza emocjonalność. Nie jesteśmy wylewnymi mieszkańcami basenu Morza Śródziemnego. 

Paulina Wilk uważa, że nie powinniśmy się tłumaczyć ani pogodą, ani religią, ani historią czy sytuacją ekonomiczną. Istnieją na świecie kraje, które więcej wycierpiały i są biedniejsze, jak choćby Indie, a jednak jest tam dużo więcej ludzi uśmiechniętych i wyglądających na zadowolonych z życia. Najważniejsze jest uświadomienie sobie, że Duńczycy są szczęśliwi nie dlatego, że się tacy urodzili. 

- Nie zawsze byli zamożni i mają nieprzyjazny klimat, ale wypracowali dobre, pełne zaufania relacje - podsumowuje pisarka. - Mieliśmy momenty w historii, kiedy Polacy spontanicznie się łączyli: zmiana ustroju, śmierć papieża, wygrany ważny mecz. Ale można też kreować sytuacje społeczne, które będą sprzyjały poczuciu wspólnoty. My tego nie robimy. Panuje nieustanna wojna polsko-polska. A kto by się uśmiechał na froncie? - zauważa prof. Lew-Starowicz. 

Dorota Jasińska zachęca do indywidualnego zaangażowania w poprawę stosunków między Polakami. - Każdy z nas może budować zadowolenie z drobnych rzeczy. Zacznijmy od wdzięczności za to, że nie było korków, udało mi się coś załatwić, ktoś się do mnie uśmiechnął. Dzięki temu staniemy się pogodniejsi. A jeśli ma się lepsze samopoczucie, łatwiej być życzliwym dla obcych. Trzeba tylko ćwiczyć.

Ania Rusowicz (33 l.), piosenkarka, swój ostatni album zatytułowała "RetroNarodzenie":

Ludzie często mówią o pogoni za szczęściem. Dążymy do przyjemności i do ograniczenia cierpienia. Jesteśmy wiecznie nienasyceni. Ale nie ma szansy, żebyśmy to pragnienie mogli zaspokoić. Wybieramy sobie cele, staramy się je realizować, a gdy nam się udaje, okazuje się, że nadal nie znaleźliśmy pełni szczęścia. 

Kiedy więc już zyskamy świadomość, że tego szczęścia nie osiągniemy, goniąc za nim, spróbujmy cieszyć się drobnymi rzeczami i zacząć je doceniać. Po moich ostatnich doświadczeniach wiem, jak ważne jest zdrowie. Znam mnóstwo osób, które go nie szanują. A przecież dobra kondycja to ważny element zadowolenia z życia. Ludziom daje też szczęście samorealizacja. 

Gdy nasza wolność nie jest ograniczona, kiedy robimy to, co nas interesuje, mamy poczucie, że możemy się spełniać. A to nadaje życiu sens. I może właśnie bardziej chodzi o niego niż o permanentne szczęście? Często żyjemy też w przekonaniu, że odnajdziemy szczęście, gdy spotkamy ukochaną osobę. Zwykle jednak jest to chwilowe uniesienie, bo jeśli nie mamy zadowolenia w sobie, nikt nam go nie da. 

Lepiej nie uzależniać swojego szczęścia od innych ludzi ani od warunków, na które nie mamy wpływu. To nigdy nie jest dobre.


Marcin Prokop (39 l.), dziennikarz telewizyjny, felietonista, prowadzący programy "Dzień dobry TVN", "Mam talent!", autor książek, jak np. "Jego Wysokość Longin"

Lubię, kiedy powstaje coś z niczego, materia z idei. Dlatego wielką satysfakcję sprawia mi pisanie książek. To, że z poziomu pustej kartki dochodzi się do momentu, gdy obcy ludzie zaczepiają cię na ulicy, mówiąc, że pozytywnie wpłynąłeś na ich życie, uszczęśliwiłeś ich słowem, w którym oni lub ich dzieci mogli się jakoś przejrzeć, odnaleźć.

Jednak źródłem największej radości są dla mnie rodzina, przyjaciele i czas, który mogę im poświęcić. To jedyna waluta, na którą nie da się wymienić w żadnym kantorze franków, dolarów ani złota. Poza tym szczęście nie jest dla mnie punktem docelowym, tylko drogą, podczas której zbiera się również negatywne doświadczenia. Ale jeśli umie się je przerobić na pozytywne wnioski, to także daje poczucie zadowolenia. 

Staram się żyć tak, żeby nawet z porażek czerpać lekcje o szczęściu. Najlepsze wydaje się w tym młode pokolenie, dzisiejsze dwudziestoparolatki. Szczęścia szukają w realizacji osobistych aspiracji i pasji, a nie w wyścigu szczurów, w którym miernikiem szczęścia jest stan konta. Najcenniejszą walutą jest dla nich czas, który mogą poświęcić na to, co ich naprawdę interesuje, a nie na spełnianie cudzych oczekiwań. 

Wbrew temu, co próbują nam wmawiać demagodzy i polityczni podżegacze, żyje nam się teraz najlepiej od kilku dekad. Oczywiście, nie wszyscy mają po równo i nie wszystko wszystkim się udaje, ale powodów do narzekań mamy relatywnie niewiele w porównaniu z pokoleniami naszych rodziców czy dziadków. Choćby dlatego, że wojnę znamy tylko z telewizji. Nie traktujmy naszej obecnej sytuacji jako oczywistej i danej raz na zawsze. Celebrujmy ją.

PANI 3/2017

ANITA ZUCHORA

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy