W kobietach siła

Jest prawdziwą kobietą sukcesu i nigdy nie spoczywa na laurach. Została nominowana do tytułu Businesswoman Roku 2013, ale postanowiła porzucić biznes i w pełni oddać się pisaniu. Jej książki - jedna za drugą - trafiają na listy bestsellerów. Magdalena Witkiewicz opowiada o swojej najnowszej książce i sile kobiecej przyjaźni.

Magdalena Witkiewicz /fot. patrziczuj.pl
Magdalena Witkiewicz /fot. patrziczuj.plmateriały prasowe

Styl.pl: Porzuciła pani karierę w biznesie dla pisania. Jak do tego doszło i czy tęskni pani czasem za światem biznesu?

Magdalena Witkiewicz: - Oj, zupełnie nie tęsknię. Naprawdę czuję, że teraz jestem we właściwych butach. Chociaż powinnam powiedzieć kapciach. Bo faktycznie zamieniłam szpilki na wygodne kapcie, fotel i kota.

- Najpierw pracowałam w bankowości, potem w ubezpieczeniach, prowadziłam też firmę marketingową. Może sama nie byłabym w stanie podjąć decyzji rozwiązania firmy, ale los sprzyja marzycielom. Mój wspólnik miał chyba serdecznie dość wspólniczki pisarki (i wcale mu się nie dziwię) i zdecydowaliśmy rozwiązać firmę.

- Myślę, że los mi sprzyja. Podjął za mnie decyzję, której bym się sama bała podjąć. Za światem biznesu nie tęsknię. Podziwiam wszystkie kobiety - biznesmenki, które dają radę. Ja jestem zbyt miękka, marzycielska, zbyt sentymentalna. Dlatego cieszę się, że mogę być tu i teraz. Jestem przekonana, że jestem na właściwej drodze. Świetnie się czuję, realizując swoje marzenia.

 Bohaterkę pani ostatniej książki "Pierwsza na liście" trudno uznać za sympatyczną osobę. Czy postaci z pani książek mają swoje pierwowzory w prawdziwym życiu?

- Ina faktycznie nie była miła. Ale czerpałam olbrzymią przyjemność z tworzenia tej postaci, jakże innej od dotychczasowych! Tak, czasem podglądam ludzi i potem moi bohaterowie zachowują się dokładnie tak, jak ci ludzie. Ale Ina jest wymyślona zupełnie. Chyba bym jej nie polubiła!

 Została już pani zaszufladkowana jako autorka literatury kobiecej, ale choroba, śmierć to nie są typowe tematy dla tego gatunku. Jak to się stało, że podjęła pani  taki temat?

- Wydaje mi się, że trochę błędne jest założenie, że w kobiecej literaturze nie może być trudnych tematów. Kobieca moc ujawnia się właśnie w obliczu trudnych momentów, w moich książkach była zdrada, poronienie, niepłodność... Śmierć też już była. Staram się poruszać trudne tematy, żeby pokazać, że kobiety tak naprawdę w obliczu wyzwania stają się bardzo silne. Jednocześnie daję czytelniczkom pełną gamę uczuć i emocji, wciągającą historię.

- I wiem, że moje czytelniczki bardzo lubią się wzruszać. Ale też wiem, że lubią szczęśliwe zakończenia. I staram się im dać to, o czym marzą.

Małgorzata Kalicińska przyznaje, że celowo włącza do swoich powieści element dydaktyczny. Chce edukować czytelniczki, pisząc o problemach zdrowotnych, które mogą ich dotyczyć. Czy pani też chce "uczyć przez rozrywkę"?

- Gdy zaczynałam pisać książkę "Pierwsza na liście" nie miałam zamiaru edukować. To wyszło chyba przez przypadek. Ta książka powstawała bardzo długo i w trakcie jej pisania i myślenia o niej napotykałam na swojej drodze wielu dobrych ludzi. Napotykałam też ludzi, którzy boją się być dobrymi. Myślą, że to zawsze wiąże się z ryzykiem. Pisząc tę książkę chciałam trochę odczarować procedurę pobierania szpiku. Chciałam, by moje czytelniczki, wśród których są bardzo różne kobiety, bo i lekarki, sprzedawczynie, nauczycielki -  w zasadzie przedstawicielki wszystkich zawodów - poznały tę procedurę i zdały sobie sprawę, że pobranie szpiku to nie bolesna wielka igła wbijana w kręgosłup, a procedura przypominająca pobranie krwi.

- Powiedziałam sobie, że odniosę ogromny sukces, gdy dzięki mojej książce chociaż trzy osoby zdecydują się zarejestrować do bazy dawców szpiku. Już w dzień premiery otrzymałam wieczorem wiadomość, że jedna czytelniczka długo się wahała. Dopiero gdy przeczytała książkę "Pierwsza na liście", dopełniła wszystkich formalności. Później dołączyła druga czytelniczka. Trzecia jeszcze się zastanawia. Mam nadzieję, że będzie takich więcej!

Skąd czerpała pani wiedzę o przeszczepach szpiku?

- Wiedzę czerpałam z kilku źródeł. Przede wszystkim współpracowałam z Urszulą Jaworską, kobietą prowadzącą fundację, która zresztą też jest po przeszczepie. Rozmawiałam z lekarzami, czytałam blogi chorych osób. Przekopałam internet, ale wszystkie wiadomości weryfikowałam z profesjonalistami.

Wiem, że odwiedziła pani hospicjum. Proszę opowiedzieć o tym doświadczeniu.

- Tak naprawdę moje odczucia podczas wizyty w hospicjum opisałam w książce. Są dokładnie takie same jak odczucia jednej z bohaterek, Grażyny. Najpierw strach, strach zupełnie irracjonalny, bo dotyczący tego, że gdy przejdę próg hospicjum, to natychmiast się stanie coś złego mojej rodzinie, albo ja będę chora. Potem zdziwienie. Zdziwienie, że w takim miejscu można ładować swoje akumulatory. Ładować tym bezinteresownym dobrem, którym atmosfera jest tam przesiąknięta. Gdy tam jesteś, po prostu chcesz być lepszym człowiekiem. Po prostu czujesz, że chcesz pomóc. Pracują tam niesamowici ludzie. Bardzo ich podziwiam i staram się wesprzeć gdańskie hospicjum w taki sposób, jaki umiem.

- Wizyta w hospicjum wydawała się być trudnym doświadczeniem, ale naprawdę wyniosłam stamtąd wiarę w ludzi i ludzkie dobro.

 

Jest pani orędowniczką kobiecej przyjaźni. Dlaczego kobiety nie powinny wątpić w jej wartość?

- Tak, uważam, że w kobietach siła. Prawdziwa przyjaźń nigdy nie gaśnie. Ta książka też mnie nauczyła, by chować dawne urazy i żyć w zgodzie z sobą samą i innymi. Kobiety jednak czasem są też zawistne. Życie nauczyło mnie jednego. Przyjaciół nie poznajesz w biedzie, ale wtedy, gdy odnosisz sukces. Ci, którzy zostają wtedy z tobą są prawdziwymi przyjaciółmi.

Pani książki cieszą się duża popularnością także w Wietnamie. Może pani opowiedzieć o swojej podróży do tego kraju?

Pusio stał się Puszysławem /fot. Kamila Wyroślak
Pusio stał się Puszysławem /fot. Kamila Wyroślakmateriały prasowe

- Oj, to byłaby historia na całą powieść! W czerwcu ubiegłego roku byłam w Wietnamie, bo moja Szkoła żon reprezentowała Polskę na Festiwalu Literatury Europejskiej w Hanoi. Czułam się tam trochę jak Kopciuszek, który nagle dostał od dobrej wróżki piękną suknię i wyruszył na bal. Ja tam byłam królową. Zupełnie inny świat. Przecudowne widoki, przesympatyczni ludzie i tak naprawdę bardzo podobni do nas. Oczywiście przywiozłam stamtąd jedną historię. Ale nie będę o niej jeszcze mówić, bo trochę czasu upłynie, nim ją napiszę.

Nie mogę się powstrzymać, aby o to nie zapytać. Ma pani pięknego kota. Jak ma na imię i czy pomaga pani w pisaniu?

- Kot się nazywa Puszysław Witkiewicz. Gdy był jeszcze zupełnie malutki, moja córka chciała, by nazywał się Pusio. Tłumaczę jej, że on kiedyś będzie dużym kocurem. Na to córka mówi, że jak będzie większy to będzie Puszkiem, a jak będzie całkiem duży, będzie Puszysławem. Teraz będzie miał trzy lata i już jest całkiem dużym Puszysławem. Oczywiście, że pomaga mi w pisaniu. Zwykle gdy wszyscy śpią, siada obok mnie na fotelu i piszemy. Ja piszę, a on czasem wymownie na mnie spogląda. Wtedy muszę zrobić przerwę i go trochę pogłaskać. To chyba nie pomaga, a przeszkadza? :)

Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas