Walentynki z owocami morza w tle
Walentynki... Walentynki... Zazwyczaj piękne i ciepłe wspomnienia im towarzyszą... Jeśli już wydarzy się dramat, to też ze szczęśliwym zakończeniem...
Pierwszego (i ostatniego) chłopaka, z którym się spotykałam, poznałam na studiach... Jakoś wcześniej nie było takich, którzy wpadliby mi w oko tak, jak ten... Wysoki, przystojny, niebieskooki Brunet... Od razu pomyślałam, że mógłby być ojcem moich dzieci, chyba też przypadłam mu do gustu, bo po pierwszym spotkaniu w dyskotece, umówił się ze mną na randkę, przypadkiem wypadało to akurat w Walentynki. Nie miała to być typowa kolacja dwojga zakochanych w sobie młodych i pięknych ludzi, bo my się jeszcze nawet dobrze nie znaliśmy…
Jako osoba mało doświadczona (wręcz zielona!!! we wszystkich sprawach, łącznie z całowaniem) pilnie wysłuchiwałam rad koleżanek, co i jak należy zrobić, aby się nie zniechęcił...no i nie obiecywał sobie za dużo od razu... Generalnie, żeby dać sygnał ,że zainteresowana jestem, ale łatwo ze mną nie będzie… Ot, taka pokręcona kobieca logika.
Przede wszystkim miałam "lubić to, co on", "słuchać tej samej muzyki", "być na luzie" (nie bardzo to kumałam, ale ok), "pozwolić mu na trochę", "nie pozwolić na za dużo" (tego w ogóle nie kumałam)... Wydawało się, że wszystko będzie ok, z "trochę" i "nie za dużo", bo zaprosił mnie do restauracji... Knajpka fajna, jeszcze w takiej nie byłam. We wsi, z której pochodziłam, o "sea food" nawet nie słyszeli, a pieniędzy wtedy nie miałam, żeby spróbować takich rarytasów... Brunet twierdził, że restauracja jest z klasą, a na pytanie, czy lubię owoce morza, oczywiście z radością przytaknęłam...
" A jakie najbardziej?" drążył temat.
"Oj, wszystkie, bez różnicy..." - szeptałam, modląc się, żeby nie było tam ślimaków (nie wiedząc jeszcze, że ślimaki to nie "sea food")...
Restauracja była piękna, piękni kelnerzy, kieliszki przy każdym nakryciu i mnóstwo sztućców... To mnie tak zestresowało, że nawet ewentualne ślimaki nie miałyby już większego znaczenia...
Danie wybrał on (zgodnie z wcześniejszą radą koleżanek, które stwierdziły, żeby "polegać na jego guście")...
Dostałam wielki talerz, pełen krewetek z ogonkami (Jezu!!! Ogonki też się je? - myślałam gorączkowo), małży (Boże !!! prawie, jak ślimaki - słabo mi się zrobiło...), małych ośmiorniczek (pomyślałam, że nie zjem niczego z czułkami !!!!)...
Dzielnie przeżuwałam gumowe kalmary, trzymałam krewetki za ich pancerzykowe ogonki i przełykałam małże wstrzymując oddech...
Pamiętałam przy tym o uśmiechu i inteligentnych (tak mi się wydaje, chociaż pewna nie jestem) odpowiedziach...
Tak się starałam, że w końcu wszystko zaczęło mnie swędzieć ze zdenerwowania... Podrapałam szyję, potem rękę, potem drugą rękę...
Brunet pyta, czy wszystko ok, a ja, że "Pewnie..." z szerokim uśmiechem, próbując podrapać dyskretnie udo...
Brunet na to: "Na pewno dobrze?... hmm, masz na szyi coś, jakby wysypkę..." - wyszeptał wpatrując się we mnie...
"Jezu !!!! Bo mnie wszystko swędzi !!!!!" - nawet nie udawałam złości, ani tego, że drapię się po udach...
"Podrap mnie po plecach" - wysyczałam...
Brunet zbaraniał, rozejrzał się w koło...
"Co???" - już nie wydawał się taki niedostępny z tym swoim "co", a nie "słucham" i "proszę"... i „ą”, „ę”…
- "Drap mnie po plecach" - powiedziałam głośno budząc zainteresowanie na sali...
Brunet myślał, że zwariowałam. Podszedł kelner z pytaniem, czy wszystko w porządku, a patrząc na moje namiętne drapanie się, zapytał, czy nie jestem uczulona na owoce morza...
Teraz ja zbaraniałam... "pewnie, że nie" - powiedziałam trochę niepewnie i czułam, jak przybieram kolor buraczany...
Tak zapewniałam Bruneta, że kocham owoce morza, że jadam tak często, jak mogę, że "och" i "ach"... a teraz UCZULENIE ??? Boże, co za porażka…
Randka skończyła się na ostrym dyżurze...
Doktor stwierdził "galopującą pokrzywkę" czyli ostrą reakcję alergiczną, najprawdopodobniej na owoce morza...
Dostałam zastrzyk w pupę. Brunet się zaparł, że nie wyjdzie i nie zostawi mnie samej (prawdziwy macho, spodobał mi się jeszcze bardziej :-)) , tak więc na pierwszej randce widział mój tyłek...
Od lekarki dostałam pouczenie, aby nie sięgać więcej po "sea food"...
Było mi już wszystko jedno, co Brunet o mnie pomyślał, kiedy ze łzami w oczach tłumaczyłam lekarce, że ja nigdy takiego świństwa wcześniej nie jadłam, więc skąd mogłam wiedzieć?
Tego nawet moje mądre koleżanki nie przewidziały...
Ale chyba nie było tak źle, bo Brunet jest dziś moim mężem i mamy dwie cudne córeczki... Nie jadamy sea food :-), a rocznicę naszego poznania się (w końcu tego dnia lody zostały przełamane) obchodzimy w Walentynki…