Warkocz musi furkotać
Liga mistrzyń. Dziewczyny wstępują do "Mazowsza" jak do zakonu. Tu trzeba poddać się regule, zmierzyć z legendą, podporządkować jej swoją prywatność. W zamian jest artystyczna przygoda, podróże, pełne sale, owacje publiczności. I duma, bo "Mazowsze" to nie tylko śpiew i tańce w kolorowych wiankach, to część naszej historii. A dla Moniki, Izy i Anny sposób na życie. Kolorowe jak ich stroje.
Chodzony! Uderza muzyka, na scenę wkraczają dziewczyny w strojach z Opoczna: pasiaste kiecki, kolorowe zapaski, na głowie chusta. Dobiegają chłopcy w białych sukmanach, uśmiechają się do panien. Korowód sunie, błyskają flesze, korale podskakują na białych bluzkach. Mazowsze - ikona, spełniona obietnica Miry i Tadeusza Sygietyńskich, którzy w ruinach powstańczej Warszawy obiecali sobie, że jeśli przeżyją wojnę, założą ten zespół. Chodzony zmienia się w oberka, spódnice zaczynają wirować, zrywają się brawa. W świecie Facebooka, Snapchata i Musical.ly ludzie wciąż chcą to oglądać.
Pokaż, jak wirujesz
Anna Paś lubi figurę "nóżki" w tańcu z Limanowej. Para dziewczyn wybiega na środek sceny, łapią się za ręce, ich stopy w zgrabnych trzewikach śmigają błyskawicznie tuż nad podłogą. Ania jest jedną z solistek, w "Mazowszu" od dwunastu lat.
- Skończyłam łódzką szkołę baletową, zamierzałam uczyć się dalej w Rotterdam Dance Academy, odpadłam na ostatnim etapie eliminacji. Wtedy zadzwonił Witold Zapała, choreograf zespołu, który oglądał moje przedstawienie dyplomowe. "Przyjeżdżaj do nas", zaprosił. Ale nie byłam pewna, czy tego chcę - wspomina. Baletnica w zespole ludowym? Postanowiła spróbować.
Przyjechała do Karolina - pałacyku w Otrębusach w smutny dzień - był pogrzeb Stanisława Jopka, legendarnego tenora. Pusto i cicho. Zamieszkała w bursie za pałacykiem, nie było jeszcze nowoczesnej siedziby. Dziś jest Matecznik, czyli oficjalnie mówiąc Centrum Kultury i Edukacji Narodowej i Regionalnej - kompleks z salą koncertową, salami do prób, gabinetem fizykoterapii. Inna epoka.
- Na początku starsze dziewczyny przyglądały mi się uważnie, bo szybko się okazało, że "gówniara" daje sobie radę. Ale to mnie mobilizowało - opowiada Anna. Dla mazowszanek kryterium prawdy jest taniec sannicki. Trudność polega na podwójnie złożonym ruchu tancerek - obracają się wokół własnej osi, a równocześnie po obwodzie dużego koła, dokładnie jak Ziemia wokół Słońca. W dodatku muszą kręcić w górze chustkami, a strój jest obszerny i ciężki. Jeśli to potrafisz, nie wyglądasz w tańcu jak pijana - znaczy, że jesteś mocna. Anka kręciła się bezbłędnie, po pół roku dostała taneczną solówkę.
- To mnie dowartościowało. W szkole baletowej wystawiono mnie kiedyś do prestiżowego konkursu, w którym zjadły mnie nerwy. Wpadłam w dołek, słyszałam, że zawiodłam. W "Mazowszu" odzyskałam wiarę w siebie - wyznaje.
Tańczy w grupie "niższej", ma poniżej 170 cm wzrostu. Dziewczyny wyższe specjalizują się w tańcach "dostojnych" - polonezach, mazurach. Anka jest lepsza w "chłopskich" oberkach i kujawiakach. Musi być "zwyrtna", szybka, skoczna. Partner podnosi ją lub podrzuca, a ona się w górze nie "rozsypuje". Lubi tańce z Jurgowa, do których wychodzi w bluzce z bufkami, kierpcach i białej zapasce z koronki, i duży popis finałowy - krakowiaka na 16 par. Od 12 lat występuje w tych samych trzewikach.
Na sznurówki
Buty nie mogą być na zamek, bo suwak może puścić. Sznurówki nie zawodzą, tylko trzeba pilnować przetarć - najmniejsze może zwiastować katastrofę.
- Moje buty są sprawdzone, idealnie ułożyły się do stopy - opowiada Anka. Jest szczupła, długonoga. Ma jasne włosy w naturalnym kolorze. Farbowanie na jaskrawe kolory, np. ognisty rudy, w "Mazowszu" odpada.
Dziewczyny muszą uważać na odrosty, bo w wielu tańcach mają fryzurę z przedziałkiem przez środek. Jeśli któraś ma włosy za krótkie, korzysta z dopinek, warkocze muszą "furkotać". Chłopcom nie wolno strzyc się krótko, jeż jest "niesceniczny". Ich partnerki nie mogą mieć pomalowanych paznokci ani żadnej biżuterii. Jakiś czas temu w polonezie kontuszowym wolno było mieć własny łańcuszek, żeby w dużym dekoltowym wycięciu nie było pusto. Z czasem i tego zabroniono, choć "starsze" się buntowały.
Jednak w zespole w kwestii kostiumów panuje reżim narzucony przez Mirę Zimińską-Sygietyńską. To ona postanowiła, że stroje będą bardziej kobiece niż w oryginale - wytaliowała serdaki, dopasowała bluzki, wydłużyła "podkasane" spódnice. Każda tancerka przechodzi procedurę "cyrkla". Wskakuje na stół, a wokół niej krąży krawcowa z listewką, na której zaznaczono odległości dołu spódnic od ziemi: tu Jurgów, tu Kraków, Nowy Sącz, Szamotuły, Kaszuby, Rzeszów. Dzięki szyciu "pod cyrkiel", spódnice dziewczyn na scenie układają się pod sznurek.
Kolory i wzory także są pod ścisłą kontrolą. Obok siebie nie mają prawa pojawić się dwie kiecki w podobne pasy. Blondynki nie powinny mieć na głowach jasnych chustek, brunetki - ciemnych. Tego pilnowała Mira. A teraz porządku strzeże pani Iza. Garderobiana - na pozór surowa, w istocie przyjaciółka i mentorka. Ona odpowiada za dyscyplinę w garderobie. Podczas koncertu każda z tancerek zmienia średnio siedem koszul. Nie wspominając o spódnicach, wiankach, koralach. Wykorzystany kostium ląduje w specjalnej skrzyni. Jedna skrzynia przypada na dwie tancerki "skrzyniowe" - stałą parę.
- Koszule i fartuchy składamy warstwami na górze, a reszta idzie do środka. Na zmianę całego kostiumu mamy około trzech minut - tłumaczy Anna. Na co dzień umalowana delikatnie. Na scenę ostro. Mazowszanki makijaż sceniczny robią same: mocny podkład, cienie, jak w teatrze. Doklejone rzęsy, soczysty kolor szminki.
- Uczymy się od starszych koleżanek. Ja na początku słyszałam: "tylko nie zielony cień!" i "więcej, więcej zieleni, kochana!" - na zmianę. W efekcie wiele z nas na swoje pierwsze koncerty wychodzi bardziej oszpeconych niż upiększonych - kwituje. W garderobie pilnuje się równego układania kostiumów, żeby nie dokładać pracy pani Izie. - To mnie uczy szacunku dla cudzej pracy. Nigdy nie rzucam mokrego ręcznika byle gdzie - mówi Anna.
Muzycka! Po nasemu!
Na scenę wchodzi z przytupem grupa górali. W tym kapela. To rzadka okazja, kiedy Iza - pierwsza skrzypaczka w orkiestrze - może pokazać się na scenie wraz z tancerzami. Jednak pozostali muzycy z orkiestry także są przebrani zawsze w stroje wilanowskie.
- Serdak i spódnica z tłoczonym złoto-bordowym wzorem, biała koszula z pięknym czarnym haftem - opowiada Iza Jaskólska-Stańczak. Mama Czarka i Alicji, żona Piotra, człowieka spoza "Mazowsza". Mówi o sobie: szczęściara. Kiedy dziewięć lat temu skończyła Akademię Muzyczną, jako jedyna z roku od razu dostała pracę. Chociaż wątpliwości były: w "Mazowszu"? A ona jest muzykiem klasycznym.
- Przesłuchanie mnie zaskoczyło - na widowni cała orkiestra, kapelmistrz, dwóch dyrygentów. Musiałam zagrać a vista m.in. mazura i kujawiaka z repertuaru "Mazowsza". I to było nowe. Ale urocze - opowiada Iza. Przyjęto ją i to był dobry czas. Miała pracę, była zakochana, planowała ślub. Szybko weszła w rytm "Mazowsza": codziennie próby w Karolinie, koncerty, wyjazdy, także zagraniczne. W każdym przypadku grafik rozplanowany co do minuty. Inaczej machina nie działałaby jak szwajcarski zegarek.
Czy ten zegarek rezerwuje czas na życie prywatne? Iza chciała mieć rodzinę. - Obserwowałam koleżanki, które rodziły dzieci i szybko wracały, nikt nie robił problemów. Kiedy zaszłam w ciążę, nie spanikowałam. Wykorzystałam sześć miesięcy macierzyńskiego, trzy urlopu i wróciłam. A po kilku miesiącach... dostałam awans - wspomina. Została zastępcą koncertmistrza.
A potem drugi raz zaszła w ciążę. I schody urosły. Zaplanowany koncert w Krakowie - a tu córce wyskakują krostki ospy. Wyjazd do Francji - Czarek dostaje zapalenia płuc. Iza wracała z koncertu do hotelu i wisiała na telefonie. - Przede wszystkim ratował mnie Piotr, najlepszy ojciec na świecie. Prócz tego mama i teściowa - opowiada. Gdy dzieci były większe, opiekę nad nimi zaproponowała siostra kontrabasisty z "Mazowsza", potem mama koleżanki skrzypaczki.
Iza twierdzi, że zespół to rodzina. Dziś jest większy niż wtedy, gdy zaczynała pracę. To dobrze, bo Tadeusz Sygietyński komponował muzykę na orkiestrę symfoniczną. I teraz brzmienie jest pełniejsze. Podczas jednego z koncertów grupa zbójników tańczy tuż przy kanale orkiestry. Jeden z nich uderza ciupagą o deski tak mocno, że rekwizyt roztrzaskuje się na kawałki. Ogromna, ostra drzazga przelatuje milimetr od oka Izabeli. Takie rzeczy się zdarzają.
Wkręceni
Koncert w Sali Kongresowej, pierwszy tak wielki Anki. Horyzont, czyli tło sceny, składa się z dwóch płacht z przecięciem pośrodku. Anna wiruje w tańcu, powietrze wzbudzone ruchem tancerzy odchyla połę zasłony tak, że ta wkręca się w jej spódnicę i wyrzuca dziewczynę na tył sceny. Co teraz? Tancerka ma na decyzję sekundy. Przebiega za kulisami przez garderoby, wpada na scenę z drugiej strony. Mazowszanki muszą umieć reagować natychmiast, bezbłędnie wybrać moment, kiedy znowu można się "wkręcić" w tańczących. Czy publiczność zauważa takie rzeczy? Jest nadzieja, że nie.
Gorzej z wpadkami kostiumowymi. Raz jedna z dziewczyn tańczyła w różnokolorowych butach, a tancerz w spodniach czerwonych, podczas gdy inni mieli białe. To efekt zagapienia podczas szybkiej przebiórki. Ludzka rzecz, grunt to nie tracić rezonu. Innym razem w czasie występu za granicą nagle odezwał się alarm przeciwpożarowy. Prawdopodobnie ktoś w kulisach zapalił papierosa. Ale co w momencie zero? Alarm wył, a pary tańczyły - show must go on...
W zespole wciąż żyją anegdoty z długą brodą. Na przykład ta z pierwszego wyjazdu zagranicznego w połowie lat 50. do Związku Radzieckiego. Koncert w teatrze Bolszoj trwał na dobre, kiedy na sali pojawił się spóźniony Nikita Chruszczow - akurat gdy chór śpiewał piosenkę o świniarzu, a tekst brzmiał: "I choć padało, choć było ślisko, to się przywlekło to świniorzysko". Panią Mirę wezwano do raportu, a Świniarz jest w repertuarze do dziś.
Podobnie jak takie opowieści trwa pamięć po Sygietyńskich. Co rok członkowie zespołu składają kwiaty na ich grobie, na Powązkach pojawiają się także przed każdym większym tournée. Jakby Mira i Tadeusz mieli pobłogosławić ich na drogę...
- Ich obecność wciąż czuje się w Karolinie - mówi Monika Tymińska, wieloletnia solistka baletu. Ona swoją pierwszą wpadkę zaliczyła na początku kariery. Podczas jubileuszowego występu w Teatrze Polskim jej warkocz sczepił się nagle z nakryciem głowy partnera. Ratując sytuację pociągnęła kolegę za sobą w kulisy. Tam się rozplątali i w odpowiednim momencie, jak gdyby nigdy nic, dołączyli do tańczących. Monika jest w "Mazowszu" od dwudziestu lat.
Żadnych gwiazd
Oberek! Robi się hałaśliwie, tancerze podkręcają tempo. I teraz to najtrudniejsze - para robi "kozła", podpórkę z rąk, na której wspiera się on i przerzuca nogi górą, robiąc gwiazdę na jej przedramionach. Monika jest szczupła i drobna, waży niespełna 50 kilogramów, jej partner z pewnością o 20 więcej. Mimo to ona daje sobie radę, jest charakterystyczna i przebojowa. Choć do zespołu przyszła z kompleksami.
- Inne dziewczyny miały dyplomy szkoły baletowej, ja mogłam się pochwalić jedynie przeszłością w zespole ludowym "Pruszkowiacy". Czułam, że na każdym kroku muszę udowadniać swoją wartość, choć miałam już doświadczenia sceniczne i znajomość folkloru - wspomina.
Zdarzenie z jej egzaminu do "Mazowsza" jest w zespole znaną anegdotą. Podczas eliminacji przemówiła dyrektor: "Mazowsze to jeden organizm, tu nie ma miejsca dla gwiazd". Potem poprosiła, by kandydaci się przedstawili, i Monika nieśmiało wymieniła swoje nazwisko: Gwiazda...
Kiedy zaczynała, w "Mazowszu" panował kult starszeństwa. Doświadczonym koleżankom kłaniało się nisko i pokornie czekało na swoją szansę, solówkę. Dziś czuje się docenioną artystką, a przyszła do zespołu jako amatorka. Dla niej "Mazowsze" to spełnione marzenie, choć przyznaje: utrzymanie się w najwyższej dyspozycji wymaga wiele potu, a nawet łez.
Monika wygląda świetnie, trzyma się prosto jak struna. I to nie jest do końca normalne. Proste plecy wyćwiczyła w tańcu, ale to, co ładne, nie zawsze jest zdrowe. Naturalne krzywizny są potrzebne, aby amortyzować przeciążenia. Żeby dbać o stawy, Monika unika dodatkowych obciążeń fizycznych. Dzięki temu trzyma formę. Dzięki pracy czuje się silna także w życiu prywatnym. Postanowiła skończyć nieudany związek, jest mamą nastolatek Jagody i Kaliny. Córki są utalentowane, grają na skrzypcach i fortepianie. Co by zrobiła, gdyby też chciały tańczyć w "Mazowszu"? Wspierałaby. W jej rodzinie krąży gen artystyczny.
- Pradziadek grał na skrzypcach, a prababcia kochała tańczyć. Kiedyś zastałam ją - blisko 90-letnią staruszkę - pląsającą na środku pokoju w koszuli nocnej. Moment wcześniej wezwano do niej pogotowie, ale "musiała zatańczyć, bo grali walca z "Nocy i dni" - wspomina. Popija lemoniadę, nie jest na diecie. Nie wszystkie tancerki muszą się odchudzać, ale wszystkie muszą się wysypiać. Chustka ciasno zawiązana wokół twarzy obnaży każde zmęczenie, np. po nocnej imprezie. Dlatego trzeba więcej spać, mniej szaleć. Mazowszanki to wiedzą.
A po Mazowszu...
Kiedy Monika zaczynała karierę, tancerki mogły skończyć pracę w wieku 40 lat. Jednak ustawę o wcześniejszej emeryturze zmieniono i... trzeba tańczyć dalej.
"Już nie wyglądasz", tego zdania boją się wszystkie. Bo co je czeka po zejściu ze sceny? Anna, Iza i Monika mają dyplomy wyższych uczelni. Ania prowadzi warsztaty m.in. w zespole ludowym i szkole tańca, Monika była choreografem w zespole "Warszawa" przy AWF-ie, uczyła tańczyć w "Pruszkowiakach". Iza gra koncerty solowe i w kwartecie smyczkowym. Możliwości jest wiele. Ale będzie szkoda.
"Mazowsze" to gwarancja przygód i wzruszeń. Niedawno zespół występował w Irkucku. - To było niesamowite spotkać tam Polaków, którzy pamiętają piosenki ludowe, kolędy. Oni płakali na widowni, my na scenie - opowiada Anna. Wzruszające są chwile, kiedy publiczność wstaje, gdy chór zaczyna śpiewać Pierwszą brygadę. I kiedy młodzież na festynie najpierw obojętna, nagle zaczyna słuchać, a potem tańczyć i śpiewać z "Mazowszem".
- Zachwycamy się Bollywood, a mamy taki cudowny polski folklor, nie można o nim zapomnieć - mówi Anna. Ona chce jeszcze potańczyć i ma nadzieję, że nieprędko zejdzie ze sceny. Już tyle razy rozsypał jej się puder na podłogę i - nic. A jest w zespole przesąd: wysypiesz puder, szybko skończysz karierę...
* * *
W tym roku mija 70 lat od założenia "Mazowsza". Mira Zimińska-Sygietyńska przed wojną była damą. Jeździła po stolicy czerwonym kabrioletem, rozkochiwała w sobie artystów. Po wojnie jej mąż żył tylko dziesięć lat. Potem musiała sama szukać pomysłu, jak wprowadzić folklor na salony. Na szczęście miała wizję, która oparła się czasowi. Co kilka lat "Mazowsze" organizuje koncert poświęcony jej pamięci. Zawsze wybrzmiewa na nim jej ulubiona piosenka: "Nikt, tylko ty..." Nawet najmłodsze mazowszanki, które nie mogą pamiętać pani Miry, ocierają łzy kolorowymi chustkami.
Agnieszka Litorowicz-Siegert
TWÓJ STYL 2018/9
Zobacz także: