Witalne i ciche ciało narodu. Jak leczono w Rabce Zdroju?
„Miasto Dzieci świata” brzmi jak utopia. Przywołuje obraz pastelowej krainy, w której rezolutne maluchy sprawują sprawiedliwe rządy, zręcznie unikając błędów dorosłych. Nosząca to poetyckie miano Rabka, ideałem jednak nie była. O jej skomplikowanej przeszłości opowiada Beata Chomątowska, autorka książki „Miasto dzieci świata”.
Aleksandra Suława: Śni ci się czasem Rabka?
Beata Chomątowska: - Śni mi się ogród: drzewa owocowe, zarośla, łopuchy, owady, gąszcz jak z Schulza. Rósł za starym domem dziadków, który odwiedzaliśmy w wakacje, a potem zatrzymywaliśmy się w nim, gdy dziadkowie przenieśli się do cioci, lekarki. Z kolei w jej domu panował iście sanatoryjny reżim. Nie można było wpaść z wizytą, należało złożyć ją w godzinach odwiedzin. Po przyjściu przechodziło się przez drzwi frontowe, potem przedsionek - strefa sanitarna, drugie drzwi, korytarz, mycie rąk. Z wnętrza domu pamiętam pozamykane pokoje i opowieści cioci o pracy w sanatorium. Ciężkie przypadki, wyjątkowe przypadki, śmiertelne przypadki. Ciągłe napomnienia: pilnować się, dbać o siebie, uważać na zdrowie.
Bałaś się, że też staniesz się "przypadkiem"? A może wręcz przeciwnie? Może marzyła ci się kuracja i zamieszkanie z innymi dziećmi w Pałacu Zdrowia?
- Zdecydowanie to pierwsze. Czułam, że między dwoma światami: naszym, czyli dzieci miejscowych i letników, a dziećmi z sanatorium, istnieje nieprzekraczalna granica. Nawet kiedy czasem odwiedzałam ciocię w pracy, nie miałam z nimi kontaktu. Były odseparowane.
Co o nich myślałaś? Albo co myśleli o nich miejscowi?
- Pewnie trochę im współczułam: biedne, chore dzieci. Natomiast wielu mieszkańców Rabki wspomina, że w dzieciństwie odczuwali też zazdrość, bo przecież "one mają lepiej". Zwłaszcza wobec pacjentów sanatorium "Pstrowskiego". Dzieci lekarzy, polityków, przodowników, w nowoczesnym budynku na wzgórzu, ubrane w eleganckie, jednolite stroje, dostają kotlety, a my, tu na dole klepiemy biedę. Do tego dochodziło poczucie, że sanatorium jako takie, choć dla wielu rabczan było źródłem utrzymania, jest tworem obcym, narzuconym z zewnątrz. Tych emocji było bardzo wiele, a całość składała się na obraz miejsca ambiwalentnego, pozytywnego i negatywnego jednocześnie.
Zobacz również: Sanatoria w PRL. Tak wypoczywali kuracjusze
"Wyjątkowe jest, że panuje tu wyczuwalny, choć niewidoczny genius loci. Jest on niekiedy łagodnym duchem, ale bywa też przerażającym demonem. Często przedstawia się go w postaci węża. Przenika mury, ludzi i przestrzenie" - tak o dwóch rabczańskich willach pisał były kierownik ulokowanego tam uniwersyteckiego domu pracy twórczej. A jak ty opisałabyś rabczańskiego genius loci?
- Używając pojęcia "niesamowitego". To termin stworzony przez Jentscha i Freuda, bazujący na niemieckim określeniu "das Unheimliche". Składa się ono z dwóch elementów. "Heimlich" jest tym co znamy, co widzimy, to nasza rzeczywistość: kot, kobieta, drzewo. Jednak kiedy do "heimlich" dodamy "Un", rzeczywistość zaczyna się wykrzywiać. Kot zyskuje ludzkie zęby, kobieta zdeformowaną twarz, drzewa zdolność poruszania się. To atmosfera charakterystyczna dla ludowych opowieści, w których do realnego świata zaczyna przenikać ukryte, z jednej strony budzące grozę, z drugiej intrygujące. W Rabce ukrytego jest sporo. W niepamięć zepchnięto wszystko, co nie pasowało do utopijnej wizji "Miasta Dzieci Świata". A przeszłość dopomina się o swoje.
Porozmawiajmy więc o niej przez chwilę, zaczynając od samego początku: jakie siły muszą zadziałać, by powstało uzdrowisko?
- Przede wszystkim muszą istnieć zasoby naturalne. W przypadku Rabki były to źródła solankowe, klimat sprzyjający leczeniu, duże nasłonecznienie i usłonecznienie. Do tego mało wiatru, atrakcyjne położenie. Ktoś musi też zainicjować przedsięwzięcie - w przypadku Rabki byli to członkowie Komisji Balneologicznej przy Towarzystwie Naukowym Krakowskim. To oni, jeszcze w XIX wieku, przebadali tutejsze solanki, stwierdzając, że zawierają one m.in. jod i brom, o stężeniu stawiającym je na czołowym miejscu w Europie. Wystąpili więc do władz austriackich o zgodę na otwarcie zakładu kąpielowego. Musi być też grunt, na którym uzdrowisko stanie - w tym przypadku ziemię na inwestycję przeznaczył ówczesny właściciel Rabki, Julian Zubrzycki. Musi być wreszcie pewna matryca urbanistyczna, według której na tym gruncie wyrośnie uzdrowisko: dom zdrojowy, deptak, łazienki, pensjonat, park. W Rabce wykorzystano pod tym względem sprawdzone zagraniczne wzorce, a samo uzdrowisko stopniowo zyskało popularność, głównie wśród dziecięcych pacjentów i ich rodziców. Z końcem lat 30. XX w. co roku przyjeżdżało tutaj blisko 30 tys. kuracjuszy.
Zobacz również: Perła Żeliszowa. Kościół, który ratunek zawdzięcza filmowcom
Tylko dlaczego "dziecięcych pacjentów"? Z dzieckiem przecież zawsze kłopot: szkołę trzeba zapewnić, opiekę pedagogiczną, jakieś zabawy...
- Rabka nie od początku była uzdrowiskiem dziecięcym. Najpierw leczono w niej dorosłych, przyjmowano np. pacjentki na kuracje kąpielowe, mające stanowić remedium na tzw. "choroby kobiece". Zainteresowanie leczeniem dzieci pojawiło się na przełomie XIX i XX wieku, kiedy chrześcijańscy i żydowscy filantropi chcieli pomóc chorym maluchom z ubogich rodzin. Stworzyć dla nich miłe miejsce, gdzie w przyrodzie mogłyby dochodzić do zdrowia. Rabka, sprzyjająca leczeniu chorób gruźliczych, położona blisko Krakowa, była dobrą kandydatką. Później, gdy już zaczęto mówić o niej w kontekście "uzdrowiska przyjaznego dzieciom", zainteresowały się nią i inne podmioty: PCK, kolejarze, kuratoria, każda branża chciała mieć placówkę dla dzieci swoich pracowników. A i rodzice ze słabującymi pociechami zaczynali rezerwować indywidualne, lecznicze pobyty.
"Filantropi chrześcijańscy i żydowscy" mówisz. Wydaje mi się, że te dwie siły w dwudziestoleciu w Rabce ścierały się wyjątkowo mocno. Polakom zależało na tym, żeby pokazać, że uzdrowisko jest "ich"?
- Pomiędzy Polakami i Żydami przez lata wykształcił się rodzaj równowagi, bo przecież wszyscy mieli ten sam cel: rozwijać uzdrowisko i zarabiać na przyjezdnych. Żydzi byli sąsiadami, lekarzami, adwokatami, handlarzami, pożyczało się od nich pieniądze, a po pracy szło na "fajfy" (taneczne podwieczorki - przy. red.) do lokalu. Zaś miejscowa społeczność żydowska, obecna w Rabce od XVIII wieku, żyła w symbiozie z góralami, dzieci chodziły razem do szkoły podstawowej. Ale wśród polskich kuracjuszy i osiadłej w Rabce inteligencji średniego szczebla były osoby, które dały się uwieść endeckiej narracji. W latach 30. zaczęły postulować bojkot żydowskich biznesów, zdarzały się jawne zachęty do przemocy. Niechlubny popis ma na swoim koncie Magdalena Samozwaniec. Pisarka, po powrocie z Rabki, opublikowała w "Kurierze Poznańskim" pamflet, o "skoszerowanej Rabce", która "zamiast pachnąć górskiem powietrzem, wionie Żydem - i ktokolwiek nie był antysemitą, musi się nim stać, posiedziawszy tu kilka dni". Podczas pobytu rzeczywiście spotkały ją pewne nieprzyjemności - gdy w jednej z restauracji próbowała zaprezentować antysemicki odczyt, od właścicielki lokalu usłyszała, że ma się tu więcej nie pokazywać.
Po wybuchu wojny wiele żydowskich rodzin uciekło do Rabki wierząc, że tutaj, z dala od dużych ośrodków, będą bezpieczni. Tymczasem, jak piszesz, małe miasteczko w górach okazało się pułapką.
- Zagłada w Rabce miała wyjątkowo okrutne oblicze, o czym świadczy choćby fakt, że spośród miejscowych Żydów w Rabce okupację przetrwały w ukryciu zaledwie cztery osoby z jednej rodziny. Wyjątkowo duży odsetek tutejszych mieszkańców przyjął tzw. kartę "G", deklarując przynależność do Goralenvolku, choć oczywiście trzeba pamiętać, że część z nich zrobiła to ze strachu lub pod przymusem. Prawdziwym miejscem grozy stała się Willa Tereska, budynek dawnego gimnazjum żeńskiego, w czasie wojny przekształcony w siedzibę Szkoły Dowódców Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa. Jej absolwentów kierowano do pracy w gestapo i obozach śmierci. Placówkę nazywano "szkołą morderców", a jej dyrektora, Wilhelma Rosenbauma, "katem Rabki". Zachowały się relacje o jego okrucieństwie - bił rzemieniem w głowę, twarz, oczy, dręczył ćwiczeniami fizycznymi, zabijał bez powodu. Torturami dyrygował z dobudowanych do Tereski schodów, którym za budulec posłużyły macewy. Za Tereską zaś, w lasku nad Gorzkim Potokiem, kazał wykopać masowy grób. Do dziś nie wiadomo, ilu dokładnie Żydów w nim spoczęło. Trzystu? Pięciuset?
W tej opowieści wiele jest i innych niewiadomych. Historię o masowym grobie kilkanaście lat temu ujawnili i opisali uczniowie lokalnego gimnazjum - Michał Rapta i Wojciech Tupta, pracujący pod kierunkiem swojego nauczyciela.
- Zagrzebywanie, przemilczanie, zapominanie jest dla Rabki charakterystyczne. Wszyscy wiedzieli, ale tematu nie było. Po wojnie na grobie za Tereską pasły się krowy. Żeby oddać zmarłym choć trochę szacunku, lekarz Zdzisław Olszewski, ogrodził mogiłę drutem. Dopiero w latach 70. przykryto je betonowymi płytami, dwie dekady później odnowionymi dzięki fundacji sióstr Peller. Lapidarium z kawałków popękanych, odnalezionych w okolicy macew, które do tego czasu znajdowały się w lesie i korycie potoku, ufundował ocalały z Mszany Dolnej, zaś tablica z nazwiskami zamordowanych pojawiła się dopiero w 2012 roku z inicjatywy grupki miejscowych aktywistów. Macewy, z których Rosenbaum zbudował swoje schody, po wojnie wymontowano. Z relacji kilku osób wiem, że posłużyły też rabczanom do umacniania obejść.
Mamy w polskiej świadomości mentalną mapę zagłady: Auschwitz, Treblinka, Bełżec, Sobibór... Rabki na niej nie ma.
- Nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak się stało, ale faktem jest, że ten wątek został zepchnięty do zbiorowej niepamięci. Z jednej strony po wojnie delegacja Rabczan pojechała do Oświęcimia, żeby przywieźć stamtąd prochy polskich mieszkańców i na lokalnym cmentarzu stworzyć symboliczny grób pomordowanych. Z drugiej, innych, żydowskich mieszkańców, pomordowanych na miejscu, nie upamiętniono przez ponad pół wieku. W 1945 roku, jak wskazała historyczka dr Karolina Panz, Żydzi zniknęli też - dosłownie i symbolicznie - z przedwojennych rejestrów. Sporządzona wówczas przez gminę Rabka lista mieszkańców, którzy stracili życie podczas okupacji, obejmuje wyłącznie tych, którzy "należeli do narodu polskiego wraz z obywatelstwem polskim". W publikacjach o Rabce, przewodnikach, a nawet słowniku biograficznym Rabki próżno szukać informacji o członkach społeczności żydowskiej. Jakby nigdy ich tu nie było. Dopiero w 2008 r., dzięki historykowi z miejscowego gimnazjum i jego uczniom, którzy zaczęli szukać relacji z okresu wojny, powstała książka "Mroczne sekrety willi Tereska", uwzględniająca losy rabczańskich Żydów.
Po wojnie żydowskie dzieci przyjeżdżają do Rabki na leczenie, przyjeżdżają też dzieci polskie. Setki maluchów ciągną w góry, by odzyskiwać siły. Jak podnieść dla nich uzdrowisko z wojennej zawieruchy?
- Najlepiej szybko, tak, żeby nie przepadły zagraniczne pieniądze. Konkretnie pieniądze szwajcarskiej organizacji Don Suisse, która chciała zaoferować sprzęt medyczny i wyposażenie polskiemu ośrodkowi, który będzie specjalizował się w leczeniu gruźlicy dziecięcej. Zbigniew Olszewski (ten sam, który ogrodził grób przy Teresce - przyp. red.) i kilku innych, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli "aktywistów", dostrzegło w tym szansę dla Rabki. Pomysłem zarazili władze w Warszawie i machina ruszyła. Tyle, że aby pozyskać szwajcarskie pieniądze, trzeba było spełnić kilka warunków, m.in. zapewnić odpowiednią liczbę łóżek dla małych kuracjuszy. Zaczęło się więc gorączkowe łatanie braków, budowa wielkiego, państwowego kombinatu uzdrowiskowego, której towarzyszyła typowo polska postawa, "jakoś to będzie". Bo szybko zdano sobie sprawę, że dziecko wcale nie jest takim łatwym pacjentem, jak mogłoby się wydawać.
Łatwym nie, ale za to ze świetnym propagandowym potencjałem.
- O tak. Najlepiej ilustrują to wydawnictwa propagandowe z lat 50. i 70., poświęcone małym kuracjuszom z tzw. Pałacu Zdrowia, czyli wspomnianemu już na początku Sanatorium im. Wincentego Pstrowskiego. Wypełniają je pisane na zamówienie łzawe teksty dziennikarzy, opowiadające o tym, jak dzieciom ciężko pracujących górników i hutników przywrócono w Rabce zdrowie. Włożono w to wiele wysiłku, bo przecież, jak podkreślano w przemówieniach, "Polska potrzebuje silnych obywateli". Same dzieci w tych przekazach rzadko zabierają głos, są przedmiotem badań, obiektem obserwacji, dowodem na świetne funkcjonowanie PRL-owskiej służby zdrowia. Mają być witalnym, ale cichym ciałem narodu.
Osiągnięcia rabczańskiej medycyny naprawdę były imponujące?
- Oczywiście, zwłaszcza w opanowaniu plagi gruźlicy. Ale pamiętajmy, że o Rabce zdrojowej nie można mówić jako o jednym miejscu, uzdrowisko składało się co najmniej z trzech, znacznie różniących się od siebie podmiotów. Pierwszym był Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc, prowadzony przez Jana Rudnika. Lekarz ten nie tylko cieszył się autorytetem, ale miał też niezwykły talent, pozwalający na pozyskiwanie środków i specjalistów, umożliwiający wywalczenie pewnej niezależności w komunistycznym systemie. Tutaj wyspecjalizowano się w różnych zagadnieniach, jak radiologia klatki piersiowej, bronchoskopia i bronchografia czy operacje torakochirurgiczne - pod tym względem Rabka miała duże zasługi, doceniane w świecie. Drugim obiektem był wspomniany Pstrowski, duma Ślązaków, zbudowana ze społecznych składek, ośrodek wzorcowy, zwłaszcza w pierwszych latach działalności.
Rabczanie nazywali go ponoć "Pałacem na zielonym wzgórzu".
- W swoich początkach było to niezwykłe miejsce. Architektura nawiązywała do modernistycznych wzorców, choć obiekt wznoszono już w socrealizmie. Dla małych kuracjuszy zaprojektowano taras do leżakowania, śluzę dezynfekcyjną, która, z wchodzących do obiektu, miała zmywać zewnętrzne zanieczyszczenia. Były przeszklone sypialnie, tak by dzieci również nocą były pod obserwacją personelu, zamontowano klamki i umywalki na różnych, dostosowanych do wieku wysokościach. Prawdziwym rarytasem była zaś kolejka linowa - specjalna atrakcja zamontowana w parku ku uciesze maluchów. Oczywiście tych, które mogły się ruszać, bo byli i pacjenci, cierpiący na gruźlicę kości, którzy całe miesiące spędzali leżąc w gipsowym gorsecie. Dla nich personel przyprowadzał do sal zwierzęta: kozy, gęsi, cielęta. Ile one budziły emocji!
- Przeciwieństwem Pstrowskiego była trzecia grupa rabczańskich obiektów: sanatoria, na rzecz których przejęto przedwojenne wille i pensjonaty, absolutnie nieprzystosowane do potrzeb kuracjuszy. We wspomnieniach dawnych małych pacjentów jest mowa o brudzie, szczurach i personelu, który stosował metody rodem z XIX-wiecznej pedagogiki.
Po wydaniu "Miasta dzieci świata" dawne "ciało narodu" pisze do Ciebie listy. O czym opowiadają?
- Już na początkowym etapie kwerendy, kiedy zapytałam na Facebooku, czy ktoś jeździł jako dziecko do Rabki i chciałby podzielić się doświadczeniami, zaczęło dochodzić do mnie, że coś tam było nie tak. 80 proc. osób, z którymi rozmawiałam, miało złe wspomnienia, negatywne skojarzenia. "Nigdy już tam nie wróciłem" - mówili. Potem, przy każdej wzmiance zapowiadającej książkę, nawet po publikacji neutralnego zdjęcia, pojawiały się kolejne wspomnienia. Masowość, skoszarowanie, brak indywidualnego podejścia. Wyblakłe ubranka, prane raz w tygodniu. Brak czułości ze strony personelu, czasem przemoc, publiczne ośmieszanie, zamykanie w ciasnych pomieszczeniach, bicie. Porównania do więzienia, obozu, kolonii karnej. Jakby dobro dziecka było tu mało ważne, o wiele mniej istotne od machiny, która raz wprawiona w ruch, musiała funkcjonować.
Też wynotowałam kilka opowieści byłych kuracjuszy: "Po konfiskacie dobytku - badania, powtarzane odtąd codziennie. Ważenie, mierzenie, pobieranie krwi, sprawdzanie wzroku, wydolności płuc. Odmarsz do pokoju. Rodzice nie przyjadą, nikt z zewnątrz nie pomoże". To Rabka czy po prostu dziecko w instytucji?
- Oczywiście, że Rabka nie była jakimś jednostkowym, radykalnym przypadkiem. Po prostu z racji specyfiki miejscowości, wady modelu opieki zdrowotnej przejawiały się w niej w wyjątkowo jaskrawy sposób. Gdyby główny polski kombinat uzdrowiskowy dla dzieci ulokowano w Karpaczu, to dziś słyszelibyśmy opowieści o Karpaczu, gdyby umieszczono go w Szczawnicy - o Szczawnicy itd. Tam, tak samo jak w Rabce, obowiązywałyby, często upokarzające, procedury medyczne i higieniczne, obejmujące zbiorowe kąpiele, rozbieranie się do badań, publiczne ważenie, mierzenie. Opiekowałby się nimi taki sam personel z wojennym doświadczeniem, który być może część swoich lęków i traum projektował na małych pacjentów. Zresztą podobne wspomnienia dotyczą też pobytów w innych, nie tylko rabczańskich sanatoriach. Opowieści, które przytoczyłyśmy, są ciekawym materiałem do analizy i tematem do dyskusji. Można by zadać sobie pytanie, jaką psychiczną cenę płaci się za zdrowie fizyczne?
W książce cytujesz taką wypowiedź: "Bardzo trudno jest być dzieckiem. Jest się niskim, nie ma się pieniędzy, wszyscy mówią, co ma się robić". Myślę, że dziecku, które trafia do miejsca, z jednej strony będącego miejscem opieki, a z drugiej kontroli, które nie może się spod tej kontroli ani wyrwać, ani odwołać się do instancji rodzica, musi być szczególnie trudno.
- Było trudno, a gdy dziecko próbowało się komuś na swój los skarżyć, często słyszało, że "wymyśla". Nawet dziś, gdy byli kuracjusze opowiadają o swoich sanatoryjnych traumach, mówi im się, że przesadzają, że przecież kto inny był i wcale nie narzeka, że to musi być jakaś nadwrażliwość. Nawet jeśli tak, to co z tego? Czy chory malec nie ma prawa być nadwrażliwy?
Tymczasem wymagano od nich dojrzałości. Te w diabetologicznych placówkach same robiły sobie zastrzyki, uczyły się badać poziom glukozy, zabierano je na harcerskie ogniska i nocne podchody, hartowano ducha w kontrze do słabości ciała. A może taki mały pacjent wcale nie chciał być silny, może wolałby, żeby w tym trudnym czasie ktoś go przytulił?
- Ciekawe spostrzeżenie. Ja patrzyłam na te praktyki pozytywnie, ale rzeczywiście można postrzegać je jako kolejną emanację systemu, który zabrania się mazgaić, każe "wziąć się w garść". A że w opowieści o Mieście Dzieci Świata perspektywa dziecięca jest dla mnie kluczowa, zastanawiam się też, jaki wpływ sanatoryjne doświadczenia miały na pokolenia, w których wyjazdy na turnusy lecznicze były powszechnym doświadczeniem. Jakimi ludźmi są dziś dawni kuracjusze? Jaki mają stosunek do swojego ciała, zdrowia, choroby, intymności?
W literaturze sanatoria dla dorosłych są zwykle miejscami poważnych, egzystencjalnych rozważań. Nic dziwnego, dorosły na spotkanie z chorobą, ze śmiercią, idzie uzbrojony w filozofię i kulturę. A z czym idzie dziecko?
- Dziecko nie ma tego oręża. Ma swoją wyobraźnię, wrażliwość, umysł, który chłonie emocje i nowe doświadczenia ze szczególną intensywnością. Większość dzieci, gdy po raz pierwszy konfrontuje się ze śmiercią, ma obok siebie rodzica, opiekuna czy psychologa, który pomaga im to przeżycie zintegrować z tym, co już znają. W Rabce o śmierci się nie mówiło, po prostu co jakiś czas mały pacjent znikał. Dla jego przyjaciół, sąsiadów z jadalni, współlokatorów z pokoju, bywało to wstrząsem, dzieci domyślały się. Pobyt w sanatorium dla wielu był doświadczeniem granicznym.
Takie praktyki odeszły do przeszłości, tak jak w przeszłość odchodzi klasyczny model uzdrowisk. Komu dziś potrzebna jest Rabka?
- Mam wrażenie, że to miasto wraca właśnie do punktu zero, a jego mieszkańcy po raz pierwszy w historii, będą mogli sami zdecydować o tym, czym właściwie ma być ich dom. 200 lat temu stał się uzdrowiskiem, w czasie wojny - kurortem dla Niemców, potem Miastem Dzieci Świata, ale wszystkie te inicjatywy były narzucone z zewnątrz. Teraz czas wymyślić Rabkę na nowo. Na stole są różne opcje: miasto dla dzieci, dla rodzin, dla seniorów, miasto z parkiem rozrywki, miasto z alternatywnymi atrakcjami. Nie brakuje też problemów - ciągnący się od PRL problem własności gruntów hamuje rozwój, na wizerunku uzdrowiska ciąży fatalna jakość powietrza. Jednak mimo tych bolączek, miasto ma jeden gigantyczny atut, który wyróżnia je na tle innych miejscowości - swoją historię, skomplikowaną, nieoczywistą, melancholijną. Na jej bazie można tworzyć porywające narracje. Pod warunkiem, że rabczanie przestaną się jej bać.