Wojciech Waglewski: Spinam się i piszę
Chciałbym pisać piosenki, które byłyby uniwersalne i zarazem pozbawione banału - mówi Wojciechowi Bonowiczowi Wojciech Waglewski, lider zespołu VooVoo, znakomity muzyk i tekściarz.
Przeczytaj fragment książki "Wagiel. Jeszcze wszystko będzie możliwe" - Wojciech Waglewski w rozmowie z Wojciechem Bonowiczem:
Jak powstawały i powstają twoje płyty. Czy od razu masz wizję całości? Czy po prostu zbierasz kolejne melodie, które przyjdą ci do głowy?
- Generalnie jestem człowiekiem, który pisze na zamówienie. Nie gromadzę niczego w szufladzie, nie mam żadnych bocznych historii, dopingują mnie konkretne sytuacje: najwyższy czas przygotować nową płytę, bo poprzednią już "ograliśmy", jest zamówienie na muzykę do filmu czy spektaklu, i tak dalej. Myślę sobie, że gdybym nie miał takich imperatywów, to pewnie by mi się nie chciało. Jestem z natury osobą leniwą i potrzebuję bodźca. Ale jak już ten bodziec się pojawia, jestem bardzo systematyczny, przygotowuję precyzyjny plan, co w jakim czasie mam zrobić - kiedy ma powstać muzyka, kiedy teksty - i staram się go realizować. Daję sobie na przykład miesiąc na pisanie muzyki, siadam i pracuję.
- Oczywiście wcześniej zbiera mi się w głowie trochę pomysłów, ale na ogół ich nie rejestruję. Każda płyta to zwieńczenie jakiegoś okresu - roku, czasem dwóch - moich kontaktów z dźwiękami. Kiedy jestem w domu, przynajmniej raz dziennie muszę dotknąć instrumentu. Nie ćwiczę godzinami, nigdy zresztą tak nie ćwiczyłem. Poza tym słucham dużo muzyki. Różnej. Wbrew pozorom to również jest praca. Po pewnym czasie te dźwięki, które przyszły mi do głowy, i te, które usłyszałem na cudzych płytach, jakoś mi się kleją i ujawniają w postaci pomysłów w momencie, kiedy już wiem, że mam nagrać płytę. Wtedy sobie przypominam: a, było coś takiego, może w tę stronę pójdę, może tam... Natomiast nie jest tak, że gdy wpadnę na jakiś pomysł, to od razu go zapisuję. Czasem tak, ale przeważnie nie. Z dźwiękami jest podobnie jak z myślami. Jak skończę jakąś pracę, staram się oczyszczać umysł i przez kilka tygodni w ogóle się nie zajmować rejestrowaniem czegokolwiek.
Zaskoczyło mnie, że muzyka powstaje tak szybko, w miesiąc.
- Niekiedy nawet szybciej. Tak jestem skonstruowany. Są różne typy. Słyszałem kiedyś, jak pan Penderecki opowiadał, że wstaje codziennie o tej samej porze, o siódmej je śniadanie i pisze, dzień w dzień. Kompletnie sobie tego nie wyobrażam. Ja jestem w stanie się spiąć i wtedy jestem dość mało przyjemny i mało obecny w domu duchem. Spinam się i piszę. Jak zacznę, to muszę już daną pracę doprowadzić do końca.
- Z muzyką filmową jest stosunkowo najłatwiej. Najwięcej kłopotów jest z płytą - bo są teksty, nad którymi zwykle siedzę najdłużej. Nad muzyką pracuję w sposób dość gwałtowny: mogę spać po dwie, trzy godziny, potem znowu zdrzemnąć się w środku dnia. Coś napiszę, położę się na piętnaście minut i budzę się z czystą głową. Pracuję na okrągło.
Umiesz siedzieć w ciszy? Wyłączyć się, nie szukać żadnych dźwięków, nie tęsknić za żadną muzyczką?
- Nie tylko umiem - potrzebuję. Kiedy wyjeżdżamy gdzieś na wakacje, nigdy nie biorę niczego do słuchania. Jedynie podczas drogi słuchamy muzyki. Ale potem już nie.
Nie ukrywam, że dla mnie najważniejsza była i jest muzyka. Tekst jest bombką na choince.
A kiedy komponujesz?
- Tym bardziej. Musi być absolutna cisza. Najchętniej komponuję wtedy, kiedy jestem sam, ale nie w zamknięciu. Mam na górze taką celę, gdzie mogę się zamknąć. Są tam tylko instrumenty, nic poza tym. Tam mogę ćwiczyć. Natomiast kiedy komponuję, to lubię to robić w tym miejscu, w którym jem, słucham, czytam - no tutaj, gdzie teraz jesteśmy. Nie umiałbym tak usiąść w celi i czekać, aż mi coś przyjdzie do głowy. Nie lubię się tak izolować.
- Czasem jak piszę muzyczkę do filmu, siedzę z Grażyną, rozmawiamy i nagle mam jakiś pomysł, łapię za dyktafon, nagram parę dźwięków - potem siadam i na spokojnie to obrabiam. Ale kiedy się zajmuję swoją płytą, to muszę być skupiony tylko na tym. Zanim wezmę się za pisanie płyty, najpierw siedzę i głowię się, o czym ona ma być. "O czym" nie tyle w sensie tekstów, ale "o czym" w sensie muzyki. Dla mnie płyta to nie jest zbiór piosenek, ale swoista książeczka, która ma początek, środek i koniec. Podobnie zresztą jak koncert. I bardzo długo zastanawiam się nad tym, jak to ma wyglądać.
- Na ogół kiedy zabieram się za pisanie poszczególnych pieśni, to wiem już, w jakim klimacie ma być cała płyta. Co chcę tą płytą uzyskać w sensie muzycznym, czego chcę się dowiedzieć i tak dalej.
A teksty jak powstają?
- Teksty to jest dramat. Jak piszę teksty, to dopiero jestem nie do życia. Każde słowo mnie rozprasza, telefon, wszystko w ogóle. Od razu jest afera.
To ciekawe. Bo twoje teksty charakteryzują się raczej lekkością, wydaje się, jakby przychodziły od razu z muzyką.
- A to zwykle jest ciężka praca. Zwłaszcza że lubię pobawić się słowami, poprzestawiać, poplątać. Niekiedy coś wygląda na błąd, a jest po prostu zabawą. Lubię różne takie drobiazgi, na przykład kalki z innych języków. Świadomie używam regionalizmów ("na polu", "na dworze"), rusycyzmów ("A po mojemu to szczyt") i tak dalej. Bywa, że czytam jakąś powieść, zafascynuje mnie jej język, pojawia się w niej interesująca fraza, więc ją sobie zapisuję - albo w myśli, albo gdzieś na kartce - i czasem ona po roku do mnie wraca. Muzykę piszę szybko, mam w sumie dużą łatwość komponowania. A teksty piszę długo.
Masz jakieś swoje sposoby na koncentrację?
- Dawniej, żeby pisać teksty, jeździłem do Sopotu, do domu dla twórców prowadzonego przez ZAiKS. Tam jest dobra atmosfera - uspokojenia, rozleniwienia. Nie ukrywam, że dla mnie najważniejsza była i jest muzyka. Tekst jest bombką na choince. Ale oczywiście mam swoje fascynacje literackie, swój gust, a wiarygodność jest dla mnie rzeczą podstawową.
- Kiedy pisałem pierwsze teksty, nie mogłem mówić o tym, o czym mówili wszyscy, ani tym bardziej tak, jak mówili, bo to nie był mój język. Myślę, że dla wielu osób moje ówczesne teksty były dziwne. To słowo zresztą często padało. Od razu było takie poczucie, że Voo Voo to jest poziom wyżej niż to, co proponowała większość. Na przykład jeśli chodzi o stopień kondensacji tekstu, odejście od dosłowności.
Jak pisałeś, że jedziesz autobusem, na mieście dymy - no to się jednoznacznie kojarzyło. Ale potem tekst się komplikował, nie był już taki oczywisty.
- Było nas kilku takich. Fantastyczny był "Janerek". "Strzeż się tych miejsc" czy "Ta zabawa" nie jest dla dziewczynek to są znakomite teksty, jedne z piękniejszych opowieści o tamtym czasie.
Poezji nie czytam. Ostatnim poetą, który mnie zafascynował, był... Baudelaire. No, może jeszcze Białoszewski
Kto jest bohaterem twoich tekstów? Ty sam?
- No cóż, w tekstach rzeczywiście zajmuję się głównie samym sobą, swoimi sprawami, własnym postrzeganiem świata. Staram się jednak, żeby to nie było ekshibicjonistyczne. To jest kwestia tego, jak na siebie patrzysz. Ja zawsze jestem zdumiony, kiedy widzę siebie na jakimś zdjęciu. Każdy z nas jest sam dla siebie zagadką, czymś, co dopiero trzeba odkryć. Ja poznaję siebie za pomocą własnej twórczości.
A czy posługujesz się maską, kostiumem? Czy podmiotem twoich tekstów jest czasem jakiś nie-Waglewski?
- Nie. Staram się raczej zdzierać z siebie rozmaite maski. Nie w imię ekshibicjonizmu, ale dlatego, żeby pomieścić w tekstach ileś tam prawdziwych rozterek, które mnie dotyczą i, jak sądzę, dotyczą też innych ludzi. Każdego czeka śmierć, zapewne większość z nas przynajmniej otarła się o miłość, mamy jakieś poglądy na temat kosmosu czy Boga... To są tematy uniwersalne. Staram się unikać publicystyki, jeśli dotykam spraw bieżących, to w taki sposób, który daje się zuniwersalizować. Chciałbym pisać piosenki, które byłyby uniwersalne i zarazem pozbawione banału.
Jaką literaturę czytasz? Jaka cię inspiruje?
- Książek czytam dużo, ale nieregularnie. Nie mam czasu na rzeczy średnie. Podobnie jak z muzyką: muzyki średniej nie słucham, bo jest gorsza od mojej, to po co mam słuchać. Takich samych jak ja też nie słucham, bo skoro są tacy sami... A lepszych nie będę słuchał, bo tylko się wk**wiam.
- Tak poważnie, to oczywiście staram się słuchać i oglądać, i czytać rzeczy jak najlepsze. Miałem takie okresy, że na przykład czytałem samych Amerykanów albo samych Skandynawów. Bardzo lubię Nabokova, lubię opowiadania Bunina - to są rzeczy od strony formy zrobione genialnie. Do Nabokova i Bunina mogę wracać nieustannie, tak jak do słuchania Coltrane’a na przykład. Uwielbiam Kafkę, Musila. Jakiś czas temu wróciłem do Hessego, ponieważ spędzałem wakacje z niemieckimi przyjaciółmi, którzy byli nim zafascynowani.
- Z dużą dozą ostrożności podchodzę natomiast do młodzieży. Kilka lat temu zafascynowała mnie Masłowska. Jej pierwsza powieść jest jak bajka o naszej współczesności: kawał życia, ale nie ma tam publicystyki, nie ma dosłowności. To jest zrobione znakomicie: cała ta historia, wraz z językiem, którym się ją opowiada, jest wymyślona od zera. Z dużą przyjemnością czytałem też jej felietony w "Przekroju" i wydaje mi się, że to jest bardzo uzdolnione dziecko. Podoba mi się to, że zdecydowała się na taki śmiały gest formalny, nie szukając żadnych ułatwień, nie brnąc ani w romanse, ani w dworcową estetykę.
Tylko prozę czytasz. A co z poezją?
- Poezji nie czytam. Ostatnim poetą, który mnie zafascynował, był... Baudelaire. No, może jeszcze Białoszewski, przez absolutnie odmienny stosunek do języka i do literatury.
W niektórych twoich tekstach, a jeszcze bardziej u Janerki, jest coś z ducha Białoszewskiego.
- Ale też z ducha Przybory na przykład. W swoim czasie czytałem dużo poezji, głównie z powodów warsztatowych, żeby przyjrzeć się rytmowi, składni, po prostu nauczyć się rzemiosła.
Mówisz o latach osiemdziesiątych?
- Tak. Czytywałem wtedy regularnie "Literaturę na Świecie". Dostęp do literatury światowej był utrudniony, a to pismo było znakomitym przeglądem wszystkiego co ważne, bardzo mądrze robionym. Pamiętam, że tam po raz pierwszy czytałem Henry’ego Millera, Charlesa Bukowskiego.
Nic mi się w Ameryce nie podoba. A Bukowski mi się podoba, bo znam te klimaty.
To ciekawe, że z jednej strony lubisz takie utwory, które bawią się formą...
- ... ale musi być do tego anegdota...
...a z drugiej strony mówisz o Bukowskim, który jest takim...
-... menelem opowiadającym różne historie. Nie czytałem jego poezji, podobno jest frapująca. Ale to, co on pisze prozą, brzmi bardzo prawdziwie. Wierzę w każde jego słowo, nie ma w tym żadnej metafizyki, ale jest to świetnie napisane, historie są dobrze opowiedziane i tak dalej.
- Lubię anegdotę, lubię akcję. Pamiętam, że kiedy czytałem po raz pierwszy "Ojca chrzestnego", wszedłem do wanny i wyszedłem dopiero jak skończyłem. Siedziałem tam chyba ze trzy godziny. Z tego samego powodu zaczytywałem się dawno temu Dostojewskim. A przez "W poszukiwaniu straconego czasu" przebrnąłem, to jest przepiękna proza, ale niestety nudna jak cholera. Może teraz bym już na to inaczej spojrzał, bo nauczyłem się rozkoszować jednym zdaniem, jednym sformułowaniem, nawet jednym słowem. Czasami robię sobie symultankę, to znaczy czytam jakąś książkę ze względu na akcję (to może być nawet "Kod Leonarda da Vinci") i równocześnie biorę jakąś perełkę, którą się mogę rozkoszować.
Mimo wszystko ciekawi mnie ten Bukowski. Bo to takie ciemne klimaty.
- Kiedy jeździsz po Polsce jako muzykant, to właściwie bez przerwy stykasz się z takim światem. No bo spędzasz trochę czasu w knajpach, słuchasz, o czym ludzie mówią, i właściwie mógłbyś to po prostu spisywać i byłaby z tego taka właśnie proza.
- Co ciekawe, ja Ameryki w ogóle nie lubię. Źle się czuję w Ameryce, to nie jest moja bajka. Począwszy od tego, że w mieście na rynku nie ma ratusza ani kościoła - bo w ogóle nie ma rynku. Nie podoba mi się architektura, nie podoba mi się sposób na życie, taki model, że po wyjściu za mąż i urodzeniu dzieci kobieta zaczyna chodzić w dresie, tyć, jest spocona i nieuczesana, a mężczyzna szuka sobie nowej narzeczonej. Nic mi się w Ameryce nie podoba. A Bukowski mi się podoba, bo znam te klimaty. Poza tym ten jego naturalizm, ta obsceniczność były trochę jak objawienie.
- Kiedy Bartek pierwszy raz przeczytał Bukowskiego, był zdziwiony, co mnie w nim tak pociąga. A dla mnie to są klimaty, które bez trudu odnajduję w Polsce. Choć już w polskiej literaturze nie tak często. Coś z tego było u Konwickiego, u Hłaski. Zachwycam się Buninem, a potem schodzę piętro niżej do Bukowskiego. Bo dla mnie to nie jest zwykły menel, coś się ponad tą wódką unosi. Chociaż nie jest to na pewno literatura, którą zabrałbym na bezludną wyspę.
A kusiło cię kiedyś, żeby zostać pisarzem?
- Chyba zabrakłoby mi cierpliwości. Z muzykowaniem jest tak, że jak mi danego dnia nic nie wychodzi, to mogę się zająć czymś innym. A w przypadku literatury trzeba sobie chyba jednak narzucić pewien reżim. No i jest kwestia umiejętności.
- Podobałoby mi się takie pisanie, które byłoby jak granie. W muzyce czuję się pewnie, wiem, że mam warsztat, i w związku z tym jestem swobodny, kiedy gram, mogę śmiało improwizować. Gdybym w pisaniu posiadł taką umiejętność improwizowania - że zdanie rodzi następne zdanie, nie muszę mieć żadnego szkieletu, tylko zdania wypływają jedno z drugiego - wyobrażam sobie, że takie pisanie byłoby dla mnie frapujące. Wtedy pewnie bym pisał, najchętniej jakieś surrealne historie.
Fragment książki "Wagiel. Jeszcze wszystko będzie możliwe" - Wojciech Waglewski w rozmowie z Wojciechem Bonowiczem. Wydawnictwo Znak. Premiera: 15 marca 2017 r.
Gwiazdki pochodzą od redakcji.