Wybacz, kocham innego
Już zapisani byli w urzędzie, gdy ona się zakochała. Ale w innym mężczyźnie. Odwołać ślub, wybrać nową miłość? A może lepiej zachować się odpowiedzialnie, przeczekać w myśl zasady, że każda fascynacja w końcu mija? Kinga i Agnieszka podjęły trudne decyzje. Co o swoim wyborze myślą po latach?
Rzeczywiście, popełniłam błąd. Nie powinnam była tyle zwlekać, walczyć ze sobą. Nie powinniśmy brać ślubu, bo kochałam jego.
Kinga i Rafał po trzynastu latach związku postanowili wziąć ślub. Tuż po zaręczynach ona spotkała Pawła...
Pamiętam twoją twarz. Stałeś na balkonie blady i patrzyłeś, czy wsiądę do samochodu mężczyzny, który na mnie czekał. Miałeś łzy w oczach. Ja też płakałam. Przez trzynaście lat byłeś mężczyzną mojego życia, całym światem, nie sądziłam, że są jakieś światy poza tobą. „Oszukała wszystkich”. „Upokorzyła, zakpiła z rodziny”. „Nie zdążyła odebrać dowodu z nowym nazwiskiem, rozpakować prezentów ślubnych, tak po prostu zwiała” – gadali sąsiedzi, krewni, sprzedawczynie w sklepie. Gdy szłam ulicą, twoi kuzyni pluli mi pod nogi. W naszym mieście nie mogłam już dłużej żyć.
Rzeczywiście, popełniłam błąd. Nie powinnam była tyle zwlekać, walczyć ze sobą. Nie powinniśmy brać ślubu, bo kochałam jego. Ale ja wciąż miałam nadzieję, że na nowo odnajdę się w naszym poprawnym, letnim życiu. Że znów się w tobie zakocham. Dlatego przygotowywałam wesele na 150 osób i układałam kompozycje z lilii i storczyków. Kochałam cię od balu maturalnego, na którym wyznałeś mi miłość.
Pierwszy chłopak – marzyłam, żebyś był na całe życie. Wspólny wyjazd na studia, pierwsze mieszkanie, twój doktorat. Kochałam cię za bezpieczeństwo, które mi dawałeś. Miałam pewność, że nie będziesz jak mój ojciec, który gdy miałam osiem lat, odszedł do innej. Budziłam się potem w nocy z płaczem, że go nie pamiętam. Dla ciebie inne kobiety były przezroczyste.
To stało się zaraz po powrocie z Rzymu. Polecieliśmy tam świętować moje trzydzieste urodziny. Wciąż narzekałeś, że gorąco, duszno, brudno. Zabrałeś mnie na spacer na plac św. Piotra, żeby opowiadać o związkach Watykanu z nazistami i ich rzekomych powiązaniach z mafią! Nie mogłam tego słuchać! Wieczorem w restauracji zapytałeś, czy za ciebie wyjdę. Wzruszyłeś się, więc i ja byłam wzruszona. Pomyślałam o tym, co mówiła mama: „Gdy się ma trzydzieści lat, coraz rzadziej słyszy się: jeszcze wszystko przed tobą”. Zrozumiałam, że to czas, kiedy należy być dorosłym i spełnionym. „W Polsce wybierzesz sobie pierścionek”, powiedziałeś. Chwilę potem już dzwoniłeś do mamy.
Kilka dni później w pracy poznałam Pawła. Gdyby nie on, może nigdy nie zrozumiałabym, że nasz związek był kompromisem. Żadnych krzyków, płaczów, cichych dni, ale z czasem prawie żadnej namiętności. Jako dwudziestosiedmiolatka zaczęłam przekonywać samą siebie, że „ta” sfera nie jest taka ważna. Gdyby nie on, może nadal myślałabym, że skoro między nami nie jest źle, to znaczy, że jestem szczęśliwa. Że tylko nastolatka potrzebuje czuć dreszcz, gdy chłopak jej dotyka. Ale w relacji z Pawłem nie chodziło o chemię, przypadkowe szukanie dotyku, spojrzenia. Nawet nie o to, że on, dyrektor działu, mówił: „W pracy mogę cię widzieć tylko z okna, więc przychodzę jak głupi ze swoim laptopem i siadam przy parapecie”. Albo: „Przysięgnij mi, że jesteś w szczęśliwym związku, przestanę się za tobą uganiać”.
Nic nie dały powtarzane w myślach: „jestem zaręczona, Paweł mnie nie in-te-re-su-je!”. Nie umiem tego wytłumaczyć, bo wszystko, co powiem, zabrzmi egzaltowanie. Tom Hanks nazwałby to w filmie „powrotem do domu”. Okłamywałam cię. Mówiłam, że jadę z przyjaciółką na weekend, jechałam do jego domu w Karkonoszach. Potrafiliśmy siedzieć do rana, pić herbatę z rumem, gadać albo nic nie mówić. Być ze sobą. Tego nie potrafiłam z tobą. Pamiętam, jak za pierwszym razem Paweł odprowadzał mnie na dworzec. Nagle przyniósł tulipany, nie wiem skąd, bo kwiaciarnia była zamknięta. Myślę, że odkupił je od kogoś, kto szedł z kwiatami. Był opiekuńczy. Słuchał. Namówił na studia podyplomowe, a we mnie wstąpiła energia. To niczyja wina, że z nami było inaczej.
„Jesteście razem, od kiedy was znamy. Dzięki wam uwierzyliśmy, że miłość jest możliwa”, mówiły moje przyjaciółki. I dodawały: „Powinniście zostać razem, jeśli nie dla siebie, to dla nas wszystkich”. Cytowały psychologów: „zdrada nie ratuje związku, ale pogłębia kryzys”. Wszyscy myśleli, że moje uczucie do Pawła to kaprys, odurzenie, w które wpadamy, a potem dziwimy się: „co ja w nim widziałam?”. Mama wtórowała: „Zawsze na początku jest super, nie wiesz?!”. Tyle że z tobą na początku nigdy nie było tak jak z nim. Ty byłeś wyborem, który podjęłam jako dziewiętnastolatka, nie wiedzieliśmy wtedy zbyt wiele o życiu. Chciałam się leczyć z Pawła, poszłam do psychologa, mówił o nas: „Dobry związek to taki, w którym namiętność stopniowo przekształca się w więź i tworzy się własny intymny świat. Czy pani i narzeczonemu się to udało?”. Zaprzeczyłam. Miałam ci powiedzieć, zabrać rzeczy i tego samego dnia się wyprowadzić.
Zachorowałeś. Guz uda. W szpitalu powiedzieli, że być może złośliwy. Biegłam do kościoła Dominikanek klęczeć przed obrazem Matki Boskiej i prosić ją o zdrowie dla ciebie. Mama mówiła: „To znak, że masz się opamiętać!”. Tego dnia zadzwoniłam do Pawła. Mówiłam jak w transie, że to była pomyłka, że tym romansem chciałam ratować związek, że go nie kocham. Wysyłał maile, dzwonił, zmieniłam numer. Nie widywałam go w pracy, wzięłam urlop, całymi dniami siedziałam przy twoim łóżku. Prosiłam świętych z rozdawanych w szpitalu obrazków o przebaczenie.
Naprawdę cię kochałam. Jak brata, przyjaciela, bliską osobę. Od koleżanki dowiedziałam się, że Paweł złożył wymówienie z pracy, wyjechał. Poczułam ulgę. Wyzdrowiałeś. I zacząłeś mnie drażnić. Nie mogłam znieść twojego mędrkowania, zapachu starych książek, którym przesiąkły twoje marynarki. Nie mogłam już patrzeć, jak wycierasz nos w chusteczkę z monogramem, poprawiasz rozwichrzone włosy. „Przesuńmy datę ślubu, chcę mieć więcej czasu”, mówiłam. Przestraszyłeś się i zacząłeś zmieniać.
Chciałeś kupować ze mną lampy do mieszkania, wybierać tapety, rozmawiać o moich sprawach. Gdy wyjeżdżałeś na wykłady, dzwoniłeś w każdej wolnej chwili, ale ja wieczorami wypijałam w domu butelkę wina i ryczałam: „Paweł, gdzie jesteś?”. Nie widziałam go już pół roku. To miała być tylko fascynacja? Ale wybijałam ją sobie z głowy coraz skuteczniej.
Po roku między nami było nieźle, coraz rzadziej myślałam o Pawle. Braliśmy ślub. Znasz mnie, wiesz, że nie jestem sentymentalna. „Jedyna prawdziwa miłość”, „grom z jasnego nieba”, pewnie pamiętasz, że od takich opowieści koleżanek skręcało mnie z zażenowania. Parsknęłabym śmiechem, gdybym od kogoś innego usłyszała to, co od Pawła.
Dwa miesiące po naszym ślubie wrócił do miasta, mówił: „Przez rok próbowałem o tobie zapomnieć. Jeździłem po świecie, spotykałem się z kobietami. Wybierałem te, które miały coś twojego, włosy, nogi, śmiech, wyniosłość, usta... Wróciłem. W żadnej nie znalazłem ciebie”. Pomyślałam o tobie i o mnie. Przypominałam sobie obraz, który wisiał u mojej babci. Chłop i jego żona na polu. Stoją obok siebie ze skrzywionymi twarzami, nawet nie stykają się ramionami. To my za jakiś czas?
Myślałam też o sobie. Czy jeśli zostanę w tym małżeństwie, już niedługo będę zrezygnowana jak kobiety, które trwają przy mężach dla dzieci, pozorów? A może jak moja matka, dla której małżeństwo jest kontraktem, a nie romantycznym związkiem dwojga ludzi. „Zrozum, nie robiłeś niczego źle. Po prostu wiem, że może być inaczej”, tak próbowałam ci wytłumaczyć swoją decyzję. A ty? Szarpałeś mnie za ramiona i wrzeszczałeś, że wszystkich pozabijasz. Uspokoiłeś się i zacząłeś mówić: „Wybaczam ci, bo rozumiem, że nie byłem idealny, zajęty sobą”.
Powiedziałeś, że mam się otrząsnąć, bo przecież nie chcemy skandalu. Obiecywałeś, że będziesz mniej pracował, częściej ze mną wyjeżdżał. Uciekłam. Dziewięć spalonych zapałek, dziewięć kawałków skórki od chleba, to wszystko babcia wrzuciła do szklanki z wodą i zmoczonym palcem przecierała mi czoło. Tak zdejmowała urok, który według niej ktoś na mnie rzucił. Mówiła: „No bo co to znaczy, że jesteś zakochana?! Miłość się rodzi dopiero w małżeństwie!”. Ojciec krzyczał, że go zhańbiłam przed sąsiadami, rodziną, teściem, z którym robił interesy, i że na Pawła naśle "ruskich". Tylko mama mówiła: "Jedź! Oni są byle jacy, dlatego tak mówią, a byle jakie życie to łatwizna, najtrudniej jest zawalczyć o szczęście".
Nie zdążyłeś wymienić zamków, więc wprowadził się do ciebie ojciec z rottweilerem, krzyczeliście przez drzwi, że nic mi się nie należy, nawet moje rzeczy. "Zmarnowałaś mój czas i pieniądze!", wrzeszczałeś. Nie miałam siły wzywać policji. Wyjeżdżałam, jak stałam, w letnim płaszczu, z torebką.
Minęło sześć lat, odkąd mieszkamy w Waszyngtonie. U ojca Pawła, który ma dom na przedmieściach. Pracujemy, mamy roczną córkę. Z Pawłem nie jest tak jak na początku. Odkryłam jego wady. Na przykład? Obraża się jak dziecko i potrafi nie odzywać się godzinami. Koleżanki z Polski dzwonią, pytają: "Co u was? Nadal taka miłość?". Mówię: "Jesteśmy szczęśliwi", tylko tyle, bo nie umiem powiedzieć, jak bardzo go kocham i o ile bardziej niż sześć lat temu. Paweł lepiej umie opisać uczucie do mnie: "Chodzi o twoje oczy, to one każdego ranka mówią mi, że jesteś tą osobą, która wie, rozumie". I pomyśleć, że mogłam przeżyć życie, nie wiedząc, czym jest miłość. Mam nadzieję, że ty też spotkałeś kobietę, która ci to uświadomiła.
Agnieszka i Wojtek byli razem trzy lata. Pół roku przed ślubem ona poznała Roberta...
Słyszałam, że do dziś kpisz: "co ona w nim widziała?". Więc ci powiem: "Wyglądał jak Bear Grylls, ten podróżnik, który w telewizyjnej Szkole przetrwania uczy surwiwalu - zjada chrząszcze i skacze «na tygrysa» z helikoptera". Robert roztaczał ten sam urok, na pozór delikatnego mężczyzny, z którym jednak żadna kobieta nie bałaby się przejść po bagnie pełnym aligatorów. Długo nie namawiał, żebym od ciebie odeszła. Nie mówił: "odwołaj ślub, bo ze mną będziesz szczęśliwsza". Opowiadał, jak bardzo chciałby pokazać mi lasy bambusowe w Birmie, plaże na Phi Phi i zabrać na połów ryb do Bretanii. Przy nim czułam się wyjątkowa.
Tej nocy nienawidziłam siebie, bo kiedy się do mnie przytuliłeś w łóżku, wyobrażałam sobie, że to on.
Grafik komputerowy, niezły fotograf, miał opinię faceta, który nie otwiera się przed kobietami, nie zabiera ich na swoje wyprawy, porzuca w ciągu miesiąca. Może dlatego czułam ciarki na plecach, gdy po czterech miesiącach naszego romansu mówił: "Gdybym spotkał cię dzień wcześniej niż twój narzeczony, pewnie byłabyś już moją żoną". Przyjaciółki były po twojej stronie. Uważały, że zwariowałam. Twierdziły, że facet, który jest tak przystojny, mówi po chińsku, nigdzie nie pracuje na stałe, jest dziwny. Że ktoś, kto chodzi z taką samą nonszalancją niezależnie od tego, czy ma na sobie dżinsy, garnitur czy rozwiązane conversy, a do tego jest trzydziestosiedmiolatkiem bez dzieci i eksżony, nie może być w porządku.
Ale ja nawet nie wiem, kiedy zaczął się nasz romans. Chyba już na urodzinach mojej koleżanki, na które ze mną nie poszedłeś, bo tego dnia przyjmowałeś pacjentów w gabinecie dentystycznym do 23. A ja właśnie na tej imprezie poznałam Roberta. Do trzeciej w nocy gadaliśmy o Terrym Pratchetcie, Charlesie Dickensie, a na koniec on zażartował: "Powinniśmy zamieszkać razem w wiktoriańskim domu w Anglii i tylko czytać powieści". Zapisał mój numer telefonu. Tej nocy nienawidziłam siebie, bo kiedy się do mnie przytuliłeś w łóżku, wyobrażałam sobie, że to on.
"Praca zawsze będzie pierwszą miłością Wojtka, ty drugą", mówiła twoja matka, która nigdy za mną nie przepadała. Ona dentystka, twój ojciec adwokat gardzili moimi rodzicami, bo żadne nie miało skończonych studiów. Trącaliście się butami pod stołem, gdy mówili na przyjęciach w waszym domu. Pamiętasz, jak mój ojciec zaproponował, żebyśmy wzięli "modny ślub", jak córki jego braci, Heńka i Irka. Niestety, przy wszystkich wyjaśnił jaki: "W stylu country albo Pana Tadeusza. - Do cholery, co za geny będą miały moje wnuki!" - twoja matka walnęła ręką w stół, parskając śmiechem. Cały czas czułam, że na ciebie nie zasługuję, ja, pani od geografii w podstawówce.
Wiele razy myślałam o nas. O tym, jak dla żartu przeskoczyłeś przez płot domu moich rodziców, żeby mi się oświadczyć. Stłukłeś kolano, więc gdy chciałeś uklęknąć, prawie się przewróciłeś. I o tym, jak bardzo lubiłeś manifestować jedność ze mną: do znajomych, do kina ubieraliśmy się podobnie. Jeśli włożyłam zieloną bluzkę, szukałeś w szafie koszuli w tym samym kolorze. Ale zaczęliśmy się od siebie oddalać. Wracałeś tak zmęczony, że zasypiałeś w fotelu. I zawsze odwoziłeś do domu swoją asystentkę. Czułam, że uciekasz ode mnie w pracę, szalałam z zazdrości.
Znalazłam panaceum: spotkania z Robertem. Pamiętam, jak któregoś dnia powiedziałeś: "Jesteś jakaś dziwna, nieobecna. Nadal cię wkurza, że odwożę do domu Grażynę? Mam po drodze, a ona jest w piątym miesiącu, mąż na dyżurach...". Już nie byłam zazdrosna. Mówiłeś, ja myślami byłam gdzie indziej.
Niczego nie zauważyłeś, choć zaczęłam nosić szpilki, a trzy czwarte naszej wspólnej szafy zajmowały moje nowe ciuchy. Wyjeżdżałam na weekendy, "z siostrą, z przyjaciółką, z klasą". To były weekendy w jego mieszkaniu, sypialni, tak namiętne, że dzwoniliśmy po jedzenie na wynos, bo nie chcieliśmy marnować czasu na zakupy, restauracje. Ty, niczego nieświadomy, mówiłeś: "Nasz ślub jest już dopięty na ostatni guzik". Cieszyłeś się. A ja zamykałam się w łazience i wyłam.
O tym, że zawsze cię kochałam, przekonałam się nie wtedy, gdy trzy lata później rozwodziłam się z Robertem.
Wtedy w kieszeni nosiłam już pierścionek od niego. Chciałam, żebyś zrobił coś strasznego, dał mi powód, żeby odejść. Przeszukiwałam twoją skrzynkę mailową, komórkę, liczyłam na SMS od zauroczonej pacjentki. Znalazłam jeden i twoją odpowiedź: "Mule w winie? Świetnie, mogę wpaść, ale tylko z narzeczoną". Byłeś bez skazy.
Nie powiedziałam ci, że jest ktoś inny. Nie miałam odwagi. Mówiłam, że nie jestem gotowa, potrzebuję czasu, muszę wyjechać. Myślałeś, że żartuję, obejmowałeś mnie, śmiałeś się, więc zaczęłam mówić coraz gorsze rzeczy. "O ślubie myślę jak o stypie" - i tak dalej. Rzuciłeś krzesłem w okno, a potem twarz chowałeś w rękach. Płakałeś? Nie wiem. Stałam odwrócona do ciebie plecami. Nie mogłam patrzeć ci w oczy. Nie czułam ulgi, że się rozstajemy, tylko żal, jakbyś umierał, a mnie pękało serce.
O tym, że zawsze cię kochałam, przekonałam się nie wtedy, gdy trzy lata później rozwodziłam się z Robertem. Nie kiedy przyprowadzał do domu kolegów, którzy rano nerwowo przeszukiwali u nas barek. Dużo wcześniej. Brakowało mi twojej obecności. Kiedy miałam podjąć jakąś decyzję, gdy zmarł mój ojciec, pływałam łodzią po Jangcy, urodziłam syna. Ale nie żałuję, że od ciebie odeszłam. I tak by nam nie wyszło. Nie uważałam siebie za wystarczająco dobrą, a ty nie wyprowadziłeś mnie z błędu.
"Jesteś taka utalentowana, robisz świetne zdjęcia, szybko uczysz się chińskiego", powtarzał Robert. Jego wiara była nadzwyczajna. A ty? Bałam się, że mnie zostawisz jak wszyscy inni. Dlatego pragnęłam, żeby pokochał mnie ktoś "wyjątkowy", przy którym i ja mogłam się taka poczuć. Żeby zrozumieć, musiałam to przeżyć. Wierzę, że od teraz mogę kochać lepiej. I tak, żeby nikt nie cierpiał. Dlatego, gdy spotkaliśmy się po tych trzech latach w restauracji, a ty po kilku drinkach zacząłeś mówić, że nie możesz o mnie zapomnieć, pożegnałam się i wsiadłam do taksówki. Ty masz już żonę.
Natalia Kuc
Twój STYL 9/2011