Z Andrzejem Zauchą zawsze było dużo śmiechu
Andrzej Zaucha miał zostać kajakarzem lub zecerem, ale wybrał muzykę, a raczej muzyka wybrała jego. To jeden z największych talentów i najwspanialszych głosów w historii polskiej muzyki. Jarosław Szubrycht w książce "Życie, bierz mnie. Biografia Andrzeja Zauchy" pisze o jego młodości, początkach muzykowania, ogólnopolskiej karierze i występach zagranicznych, aż po tragiczną śmierć. Prezentujemy fragment książki o przyjaźni Andrzeja Zauchy ze Zbigniewem Wodeckim.
W latach 80. drogi Wodeckiego i Zauchy ciągle się przecinały. Byli z jednego miasta, robili w tej samej branży, przyjaźnili się, jeden wspierał drugiego. Ponoć trochę rywalizowali, ale też na pewno patrzyli na siebie nawzajem z podziwem.
Komu miałby Wodecki skuteczniej imponować, jeśli nie Zausze, kto lepiej umiałby docenić talent Zauchy, jeśli nie Wodecki? "Są tacy, którzy od razu pięknie harmonizują, i gdy brakuje jakiegoś składnika, wskakują natychmiast w wolne miejsce, nie wiedząc, tercja to czy kwinta, ale intuicyjnie czując lukę. I taki był Andrzej — łapał wszystko w ułamku sekundy. Pamiętam, jak wspólnie z Andrzejem i Hanią Banaszak płynęliśmy promem w czasie sztormu przez Bałtyk. Siedzieliśmy sobie w barze — niemal pustym, bo wszyscy chorowali — i śpiewaliśmy na trzy głosy. Żal było kończyć", wspominał Wodecki w swojej książce.
Podobną sytuację, w tym samym składzie, zapamiętała Banaszak z innego wyjazdu. "Znaleźliśmy się kiedyś w Amsterdamie. We troje spędziliśmy tam dwa dni. Czekając na samochód, który miał nas przywieźć do Polski, zwiedzaliśmy miasto. Podśpiewywaliśmy przy tym na trzy głosy. To była fantastyczna zabawa. Wszyscy świetnie czuliśmy frazę i a vista wymyślaliśmy interesujące współbrzmienia, sprawiając, że ludzie uśmiechali się do nas na ulicy".
Wspólne koncerty Zauchy i Wodeckiego nie były może częste, ale owszem, zdarzały się. Tłukli się razem przez Polskę nie jak gwiazdy, wożone w luksusach przez szoferów, ale jak domokrążcy, wiecznie ścigający się z czasem, zawsze mający w ofercie zbyt dobry towar za zbyt niską cenę.
Tą wesołością to dosłownie tryskał. Podczas każdego posiłku urządzał coś w rodzaju występu. Zawsze było dużo śmiechu.
"Zdarzyło się przed laty tak, że gnałem maksymalnie. Mieliśmy z Andrzejem Zauchą zdążyć na próbę kamerową do Poznania, a zmylono mnie, mówiąc, że to dwieście kilometrów. Było czterysta. Dobrze ponad sto miał mój fiat na liczniku, gdy nagle sto metrów przede mną jadący z naprzeciwka facet skręcił furą w lewo, do bramy... Bóg chciał, że odbiłem w prawo kierownicą, przelecieliśmy przez rów, zatrzymując się w zaoranym polu. O centymetry minąłem róg tego wozu... — wspominał jeden z takich wyjazdów Wodecki. — Pamiętam jak dziś — Andrzej obudził się: «Co jest?!». «Żyjemy, Jędruś! Trza pchać!». I nie było rady, mimo przerażenia tą sytuacją, znowu gaz do dechy. Oczywiście, dotarliśmy spóźnieni, niemniej udało się. Byliśmy w telewizji!".
1992 roku "Gazeta Lubuska" wspominała ich obu słowami anonimowej damy, która "pracowała w kuchni w sanatorium w pewnej miejscowości uzdrowiskowej, gdzie pan Zaucha spędził cztery tygodnie razem z Wodeckim". Ten drugi był uprzejmy, ale zdystansowany, natomiast Zaucha to oczywiście brat łata: "Był bardzo towarzyski i niezwykle wesoły. W sanatorium ze wszystkimi był za pan brat — z kuracjuszami, kierowcami, sprzątaczkami, kucharkami i całą obsługą sanatorium. Z każdym miał temat do rozmowy i każdego potrafił rozweselić. Tą wesołością to dosłownie tryskał. Podczas każdego posiłku urządzał coś w rodzaju występu. Zawsze było dużo śmiechu".
Wspominającej śpiewaków pani szczególnie zapadł w pamięć wieczór sylwestrowy. A właściwie wieczór, noc i poranek dnia następnego. "To miała być początkowo taka zwykła sanatoryjna impreza, ale pan Zaucha przegonił kapelę razem z konferansjerem i sam poprowadził imprezę. Przez całą noc bawił towarzystwo. Kiedy śpiewał, to taki jeden pan przygrywał mu na grzebieniu i wystarczyło. Potem przyłączył się Wodecki, chociaż początkowo był trochę zły na pana Zauchę. Impreza rozpoczęła się o godz. 20.00, a zakończyła o 12.00 dnia następnego".
Rozochocona dyrekcja uzdrowiska podobno proponowała obu panom powtórzenie tego wyczynu za dobre pieniądze w teatrze, ale odmówili. Przecież nie byli tam w pracy, odpoczywali.
W 1988 roku Andrzej Zaucha zgłosił "Byłaś serca biciem" do konkursu Od Opola do Opola. Ubrany był cały na czarno — jak przystało na kogoś, kto zakrada się nocami pod okno wybranki — od wiadomego beretu, przez jedwabną koszulę po lakierki. Do tego okulary przeciwsłoneczne i wielka, lśniąca brosza pod szyją, najpewniej dzieło mistrzów z Jablonexu.
Żegnały go długie brawa, a jury przyznało wyróżnienie. Niby nieźle, ale jak pomyśleć, że przegrał wtedy z Papa Dance, Wojciechem Gąssowskim i Korbą... Pal licho nagrody. Ludzie tych piosenek słuchali, więc Zaucha czuł, że warto kuć żelazo, póki gorące.
Najpierw namówił tekściarza ("Zbychu, to walmy całą płytę") i razem wybrali się z misją do kompozytora. — Mam domek na Warmii, który kupiłem w 1984 roku. Taka sobie chatka, na zboczu, w odległości stu metrów od jeziora, ale niesamowite miejsce. Do dziś jak tam jadę, to wracam do Warszawy z co najmniej dwoma, trzema pomysłami.
Pewnego dnia zawitał tam Andrzej ze Zbyszkiem Książkiem, którego w końcu poznałem. Wcześniej kontaktowaliśmy się wyłącznie przez Andrzeja. Tam, przy jakiejś wódce, wpadliśmy na pomysł, by zrobić razem całą płytę — wspomina Jerzy Jarosław Dobrzyński. Nie trzeba go było długo namawiać, ani tym bardziej długo czekać. Korzystając z cudownych właściwości swojej warmińskiej pustelni, Dobrzyński skompletował piosenki w tydzień, bo mu "po prostu szło".
Dłużej zeszło tekściarzowi, który w 90 procentach przypadków dopasowywał słowa do gotowych utworów. Kompozytor komplementuje jednak jego słuch i instynkt muzyczny. Nie bez podstaw: te teksty rzeczywiście dobrze współgrają z muzyką. Choć warto pamiętać, że mogłyby nie sprawiać wrażenia aż tak dopasowanych, gdyby wykonał je ktoś inny.
- Ten wybitny artysta miał niespotykany, wrodzony dar dykcji. To, co było teoretycznie nie do wyśpiewania, te wszystkie "sz" i "dż", jemu nie sprawiało żadnego problemu. Wchodził więc do studia, śpiewał i nie było co poprawiać. Na nagranie piosenki przeznaczano, dajmy na to, sześć godzin, a on wychodził po kwadransie i mówił: "Dziękuję". Te nasze piosenkarki, które musiały po tysiąc razy powtarzać, żeby wreszcie trafić w dźwięk, nie mogły zrozumieć, że on wchodzi, śpiewa i wychodzi - wspomina Zauchę Książek. Nie tylko jego zresztą.
- Podobnie było z Wodeckim, który miał słuch absolutny... ale nie codziennie, w zależności od ciśnienia. Natomiast do Andrzeja można było nastroić orkiestrę. To są fenomeny. Zresztą bardzo się kumplowali, choć i trochę konkurowali.
Ten sam Książek, który jeszcze przed chwilą był zbyt ambitny, zbyt uduchowiony i "piwniczny", by chcieć się schylić do pisania tekstów radiowych hitów Andrzeja, teraz miał pomysł, by to były teksty przedstawiające zwykły świat, bo śpiewał je będzie zwyczajny facet.
- Moim wzorem jest Tuwim, Gałczyński, w takiej stylistyce piszę do Piwnicy pod Baranami. Tu było jednak coś zupełnie innego, taki poetycki nastrój nie pasowałby do Andrzeja. Wymyśliłem więc, że na tej płycie będziemy opierać się na rzeczywistości, nie na jakichś metaforach. "Póki Pan Stanisław Klawe z Felkiem fruwa nad Warszawą (...) Póki grają jazz w Jaszczurach... póty świat". Stanisław Klawe to taki studencki piosenkarz, piszący i śpiewający fajne pieśni. Jaszczury, wiadomo... To traktowało o osobach nas otaczających i miejscach, w których bywaliśmy. Budowałem poetykę na tym, jaki był Andrzej i kim ja byłem w tamtym czasie — przyznaje.
Tylko z utworem "O cudzie w tancbudzie" był kłopot, bo kompozytor nie nadążał za wizją poety i ponoć chciał skorzystać z prawa veta. — Zaczynało się od słów: "Gość zawadził sumieniem o stół / Widać, mola herbatką gorzką truł / I upadło sumienie na blat / Pieski świat, kelner kat". Dobrzyński mówi: "Ja tego w ogóle nie rozumiem, nie napiszę do tego muzyki". Na to Andrzej: "Graj mi F, graj bluesa!". I zaśpiewał tę piosenkę, od razu ją komponując, układając linię wokalną w trakcie. A zakończył zaśpiewem "łojojojoj!", co było dla niego bardzo charakterystyczne — relacjonuje Zbigniew Książek.
W 1989 roku właśnie z tą piosenką pojawili się w Opolu. Liczba mnoga jest o tyle uzasadniona, że z Andrzejem wyruszyła tam cała świta. I nie zatrzymali się na zapleczu, ale wepchali na scenę.
— Byliśmy tam dużą grupą, związaną z Jarkiem Dobrzyńskim. Mówię im: "Mam taki pomysł, żebyśmy wszyscy wyszli i gadali od rzeczy. Niech w pewnej chwili Andrzej krzyknie: «Spokój!», i zacznie się ten blues". Wydało im się to śmieszne, że będzie jak w restauracji — wspomina Książek.
— Czekamy więc całą ekipą na wejście na scenę... Tylko gdzie jest Jędruś? Ktoś przychodzi i mówi, że Andrzej przesadził z alkoholem i niestety nie wystąpi. Poprosiłem o kawę, przynieśli. Tłumaczę mu: "Jędruś, trzeba na scenę", ale on na to: "Nie sądzę...". Nagle rozlega się zapowiedź konferansjera: "Andrzej Zaucha!". W jednej sekundzie Jędruś wstaje, wygląda na stuprocentowo trzeźwego, wychodzi na scenę, a my za nim. Wykonujemy ten numer z gadaniem, potem on śpiewa O cudzie w tancbudzie i robi to idealnie. Tempo, intonacja, wszystko. Kłania się, schodzi, po czym siada tam, gdzie siedział, i zasypia.
Publiczność domaga się bisów, ale jego już nie ma. Wykonanie "O cudzie w tancbudzie" z Opola ’89 można znaleźć w internecie, czasem przypomina je TVP. Rzeczywiście jest wspomniane zamieszanie na początku, potem Andrzej śpiewa, jak zwykle perfekcyjnie, wygląda na stuprocentowo przytomnego. Trudno uwierzyć w relację jego kolegi — ale dlaczego miałby kłamać?
Fragment książki Jarosława Szubrychta "Życie, bierz mnie. Biografia Andrzeja Zauchy", Wydawnictwo Literackie, premiera 29 września 2021 roku.