Z biurem podróży na wojnę
Rozdzieliła nas wojna i na niej mieliśmy zbudować to nasze nowe porozumienie - pisze Grażyna Jagielska, żona Wojciecha - korespondenta wojennego, z którym przeżyli 53 wojny. Choć sama nie widziała wszystkich na własne oczy, autorka przypłaciła je syndromem stresu bojowego.
Przeczytaj fragment książki "Miłość z kamienia" Grażyny Jagielskiej:
We wrześniu 1995 roku zapisałam się na warsztaty fotograficzne, zamierzając zająć miejsce Krzyśka Millera podczas reporterskich wyjazdów Wojtka. Było to z jego strony porozumienie niechętne i oporne, ale próbowałam tego nie dostrzegać. Jadąc razem na wojnę, mieliśmy zburzyć dzielącą nas barierę, odnaleźć to, co nas kiedyś łączyło. Gdzieś to porozumienie przecież musiało być pod warstwą ojcostwa i macierzyństwa, nierówno rozdzielonej frajdy, nie mogło całkiem zniknąć.
Mówiłam, że w sumie mamy dużo szczęścia. W sytuacji takiego pogubienia ludzie zwykle jadą na rajską wyspę albo do pensjonatu w góry, w miejsce zupełnie oderwane od ich rzeczywistego życia. Taki wyjazd w niczym nie może im pomóc. My zamierzaliśmy szukać się tam, gdzie się pogubiliśmy. Nie byłam aż tak naiwna, by sądzić, że będziemy potem tacy jak dawniej. To była ucieczka do przodu; rozdzieliła nas wojna i na niej mieliśmy zbudować to nasze nowe porozumienie.
Powstanie kaszmirskie
Wojtek wybrał powstanie kaszmirskie. W samolocie do Delhi próbował mi wyjaśnić podłoże konfliktu kaszmirsko-indyjskiego. Wiozłam z sobą dwie książki i powiedziałam, że się sama przygotuję, to długi lot. Poza tymi dwiema pozycjami wiozłam również podręcznik "I ty możesz zostać fotografem. Trzy kroki do sukcesu".
W Delhi osiedliśmy na tej samej ulicy co przed laty, nad bazarem warzywnym i wejściem do świątyni Durgi. Nasi dawni gospodarze Gopalowie sprzedali dom i wyprowadzili się do Kerali, zamieszkaliśmy więc w pobliskim hotelu. Stojąc w oknie pokoju, można było obserwować pucybutów i kram tytoniowy naszego znajomego Kriszana, stojący w tym samym miejscu co dziesięć lat wcześniej, między garkuchnią a straganem kwiatowym. Dziewczyna w różowym sari robiła tam girlandy z nagietków i jaśminów, mechanicznym, ściśle obliczonym ruchem wieloletniej robotnicy układała je na macie i skrapiała wodą z dzbana. Zapach mokrych, więdnących błyskawicznie kwiatów dolatywał aż na piętro, zmieszany z wonią moczu i dymu z palenisk. Przyglądałam się jej całymi godzinami, niechętna temu miastu, które zmieniło się o wiele mniej ode mnie, choć zmienia się nieustannie, podczas gdy Wojtek odwiedzał biura podróży rozsiane gęsto na Głównej. Nie rozumiałam, co robi, nie zamierzał chyba jechać na wojnę z biurem podróży? W tej dzielnicy było ich mnóstwo, oferowały trzydniowe wycieczki do Agry, wielbłądzie safari w Radżastanie, przeloty do Nepalu...
Wieczorem wyszłam na ulicę pogadać z Kriszanem. Chciałam mu powiedzieć, że już nie palimy rothmansów, więc nie musi się o nie starać. Poza tym wiedziałam, że były podrabiane, brał je z baru hotelu Marina. Oparłam się o stragan, tak jak to zwykle robiłam, gotując się do dłuższej pogawędki. Trochę bawiło mnie, że powiem mu, skąd wiem o Marinie. Kriszan podniósł głowę znad liści, w które owijał kostki betelu. Najpierw pomyślałam, że się tak postarzał, chyba o trzydzieści lat, w ogóle nie przypomina dawnego Kriszana. Dopiero po chwili zrozumiałam, że to ktoś zupełnie mi obcy, ktoś mający ręce Kriszana, ten sam sposób trzymania w palcach liści betelu, jakby nieustannie, miłośnie doszukiwał się w nich czegoś kruchego.
- No, chyba znalazłem - powiedział Wojtek, stając za moimi plecami. - Chodź, sama zobaczysz.
Poszliśmy w stronę kina Imperial.
- Wiesz, że to nie Kriszan? - zapytałam, oglądając się przez ramię. Stary człowiek patrzył za mną z natężeniem, jakby czegoś się jednak po mnie spodziewał, może chociaż tej opowieści o kradzionych rothmansach.
- Posłuchaj. Znalazłem biuro Alego. To ten Kaszmirczyk, którego dwa lata temu spotkałem po pakistańskiej stronie, wiesz... Wspominał, że prowadzi z braćmi biuro podróży w Starym Delhi. Taki rodzinny interes.
- Pojedziemy na wojnę z biurem podróży? - zapytałam.
- Tak będzie dużo szybciej - odparł. - Pamiętasz Alego...
Nie pamiętałam.
- Ahmed i Basir - powiedział Wojtek, przedstawiając mi dwóch wysokich, brodatych Kaszmirczyków czekających na nas przed biurem podróży Kashmere Tours. - Bracia Alego.
Kaszmir to ładny kraj
Weszliśmy do wąskiego, długiego lokalu, obwieszonego zdjęciami Himalajów i jeziora Dal. Popijając herbatę, Wojtek mówił, że to ładny kraj, Kaszmir, bardzo chętnie by go zobaczył. Basir odparł, że pora jest dobra, przekwitają właśnie lotosy, pływające ogrody nigdy nie wyglądały piękniej. Może również zaproponować trzydniową konną wyprawę do Gulmargu. Wiosną jest to rzeczywiście Łąka Kwiatów, a teraz można jeszcze pojeździć na nartach.
- Mamy naprawdę ładne trasy zjazdowe. Zapewniamy sprzęt. Albo krótszy wariant: dwudniowy przejazd konno do Pampore, ośrodka szafranu.
- Interesuje mnie trekking - powiedział Wojtek, rozglądając się po ścianach. - Ali mówił, że organizujecie takie rzeczy.
- Na prawdziwy trekking w Himalaje jest już za późno - odparł Basir wolno, z namysłem. - Noce w górach są zimne.
Po chwili, jakby się na coś zdecydował, otworzył szufladę biurka i wyjął album ze zdjęciami. - Nasi zadowoleni klienci - dodał, podsuwając album Wojtkowi. Sam przewracał strony z namaszczeniem, sprawdzając spod oka, jakie robi wrażenie, i wskazując zdjęcia, które uważał za wyjątkowo ważne albo udane. Tu, o proszę, i tu. Rok 1990, 1991. Noclegi w namiotach, mycie w potokach, własny kucharz. Siedem dni, sześć nocy.
- Słyszałem, że możecie ułożyć specjalny program - drążył Wojtek. - Specjalne trasy, wyprawy na ryby, objazd miejsc walk, a nawet wizyta w Papa 2... - zawiesił pytająco głos. Papa 2 było więzieniem, w którym Hindusi przetrzymywali powstańców kaszmirskich.
Basir zamknął album. - To co cię interesuje? - zapytał.
Wojtek jeszcze raz omiótł wzrokiem ściany, jakby nadal szukał jakiegoś pomysłu na urlop w Kaszmirze.
- Wywiad z Yasinem Malikiem? - powiedział bezradnie jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę, że ma taką słabość i pewnym pokusom nie może się oprzeć.
Yasin Malik był przywódcą powstania kaszmirskiego, ukrywał się w Śrinagarze. - Ali mówił, że robiliście już różne rzeczy. - Wojtek uśmiechnął się wstydliwie, trochę bezbronnie, a zarazem obiecująco. - Turyści już od dawna do was nie przyjeżdżają.
Basir wymienił spojrzenia z bratem, ale to porozumienie trwało tak krótko, że mogło uchodzić za przypadkowe. Tylko zahaczyli się wzrokiem.
- Wynajmujemy również rodzinną łódź - mówił Basir, jakby nie słyszał uwagi o turystach i swoim bracie walczącym z Hindusami w pakistańskiej części Kaszmiru. - To najpiękniejsza barka na całym jeziorze, tuż przy pływających ogrodach. Można z niej robić wycieczki botaniczne. Pięćdziesiąt dolarów dziennie z wyżywieniem i obsługą.
Witam w imieniu Kashmere Tours
- Sto dolarów dziennie - powiedział Wojtek. - Do tego spotkanie z Szabir Szahem.
Szabir Szah był kaszmirskim dysydentem, który dwadzieścia siedem lat przesiedział w więzieniu. Nazywano go kaszmirskim Mandelą. Basir nawet nie spojrzał na brata. Sięgnął po słuchawkę telefonu stojącego na biurku, uzyskał połączenie i dłuższą chwilę mówił coś po kaszmirsku, cicho, z szacunkiem. Odłożył słuchawkę i dalej siedział bez ruchu, jakby to, co usłyszał, nie wpłynęło na sytuację w pokoju, nawet jej nie dotyczyło. Dopiero teraz wymienili spojrzenia z bratem.
- Sto pięćdziesiąt dolarów za łódź - powiedział. - Trzydniowa konna wycieczka do Gulmargu i dwie wycieczki botaniczne. - Jedna wycieczka botaniczna - targował się Wojtek. - I jednodniowa konna do Pampore...
Na rogatkach Śrinagaru czekał na nas Abdul.
- Witam w imieniu Kashmere Tours - powiedział, ładując nas błyskawicznie do furgonetki z jabłkami. - Nazywam się Abdul i jestem waszym organizatorem pobytu. Będę się wami zajmował podczas kaszmirskiej przygody. Mamy tu ośnieżone szczyty, najważniejsze obiekty kultu i pola kwitnących lotosów. W wyrwie między budynkami zarys Himalajów Zachodnich.
- Wojsko w mieście? - stwierdził Wojtek pytająco.
- Wojsko w mieście i dlatego pojedziemy furgonetką z jabłkami. Im dłużej Hindusi nie będą o was wiedzieli, tym lepiej. Nie sądzę, żeby to się nam udało do końca pobytu, ale liczy się każdy dzień, prawda?
- A partyzanci Malika? - zapytał Wojtek. Siedzieliśmy na skrzynkach w tyle furgonetki, pośród nocnych wyziewów jeziora. Gdzieś daleko odezwał się głos muezina nawołujący do porannej modlitwy.
- Myślałem, że zdążymy - zmartwił się Abdul. - Przed poranną modlitwą Hindusi nie wychodzą z bunkrów, przełom nocy i dnia jest dla nich zawsze niebezpieczny.
Samochód zwolnił, niemal stanął, jakby na znak, że nie ma nic do ukrycia, nic w nim nie ma trefnego, a potem przetoczył się przez coś miękko. Furgon nie miał okien i nie wiedzieliśmy, co się dzieje.
- Zdaje się, że jeszcze śpią - powiedział Abdul. - Strasznie jednak nie lubią tych porannych godzin.
Abdul nie pozwalał nam kręcić się po mieście; mówił, że dopóki nie załatwi dojścia do mudżahedinów, powinniśmy siedzieć na barce i wykorzystać ten czas na wycieczki botaniczne. Będzie nas woził do pływających ogrodów szikarą, to taka mała łódka. Na pewno nam się spodoba. Wprawdzie lotosy przekwitły, ale opowie nam, jak wyglądały w poprzednim roku o tej porze. Z każdym rokiem przekwitają wcześniej, ale jemu wydaje się, że wciąż pachną. Czuje ich zapach, nawet jak ich nie ma, do pierwszych śniegów.
- Zapach słodko-cierpki - powiedział. - Barwa mlecznoróżowa. Niewyczerpany motyw w sztuce i rękodzielnictwie kaszmirskim.
Szikarą w stronę strzałów
Popołudniami siedzieliśmy w łódce pośród wodnego ścierniska, nieprzebytej plątaniny korzeni i martwych łodyg. W nocy płynęliśmy szikarą w stronę strzałów, które rozlegały się gdzieś w mieście, z jeziora nie dało się tego określić dokładnie.
Na większych wodach uprawy rozkładały się szeroko, pozwalając na żeglugę, ale Abdul najchętniej woził nas w węższe miejsca, gdzie pola wciskały się kanałami w ląd niby zrudziałe lasy namorzynowe. Siedzieliśmy w łódce, Abdul mówił, że tam jest najpiękniej, tak gęsto, że na pływających ogrodach można uprawiać pomidory.
W powrotnej drodze zatrzymywał łódkę na środku głównego jeziora, skąd widać było prawie całe miasto, z wypiętrzonymi pośrodku domami starej części Śrinagaru. Tam nocami Hindusi najczęściej szukali partyzantów. Słychać było wtedy strzały i wybuchy. Lecące lekko po wodzie odgłosy karabinowych serii albo ciężkie detonacje, które zdawały się zapadać w jezioro, a potem rozrywać je gdzieś w środku, niemal pod przycumowaną do brzegu barką pradziadka. Abdul mówił, że to złudzenie, strzelanina dobiega z centrum, a ponieważ miasto leży w niecce, dźwięki spływają ku wodzie jak strumienie z gór.
- Chcecie jeszcze popatrzeć? - spytał.
Tej nocy po raz pierwszy mieliśmy wyruszyć wcześniej, zanim rozlegną się strzały. Zmierzch wokół jeziora zapadał nierównomiernie, w niektórych miejscach szybciej niż w innych. Najpierw ogarnął stare miasto, potem dzielnicę hotelową nad brzegiem rzeki Dżelum. Dzień trzymał się najlepiej na wodzie i przy północnym brzegu jeziora, rozświetlonym bardzo długo białą kopułą meczetu. W końcu i ona zgasła, a zmierzch posuwał się dalej ku barce pradziadka niby szkwał na jeziorze.
Śledziłam z grozą jego bieg; potęgował wrażenie, że jestem w złym miejscu, naprawdę w złym miejscu, pomyliłam sale w kinie, to nie jest właściwy film. Drzwi się zamknęły i nie mogę wrócić do świata, gdzie ludzie rano odwożą dzieci do szkoły, stają na czerwonym na skrzyżowaniu, w sobotę robią zakupy w supermarketach. Zaskoczyło mnie, że tak łatwo można wyjść poza te granice, zrezygnować z oczywistego prawa do świata bez kataklizmów.
Więc na tym polega dziennikarstwo wydarzeniowe? Korespondenci wojenni celowo wychodzą poza te granice, sprawdzają, co jest po drugiej stronie. Lubią to? Na chwilę zapomniałam, po co tu przyjechałam - żeby to właśnie zrozumieć.
Fragment książki "Miłość z kamienia" Grażyny Jagielskiej. Wydawnictwo Mando. Premiera: 19 września 2018 r.
Śródtytuły pochodzą od redakcji