Z wybiegu na plan
Zdolny, przystojny, seksowny, odważny. Jako projektant mody Tom Ford zdobył wszystko. Gdy sześć lat temu odchodził z firmy Gucci, fanki płakały. On na otarcie łez rzucił im własną markę perfum i ubrań. Ale nie ukrywa, że teraz najbardziej ekscytuje go reżyseria.
Jego debiutancki film "Samotny mężczyzna" zbiera zaskakująco dobre recenzje. I to wcale nie po znajomości. Narodziny gwiazdy?
Twój STYL: Dlaczego znany projektant zostaje reżyserem?
Tom Ford: Kocham projektowanie, ale moda to sztuka komercyjna. Na sprzedaż i nie do końca moja. Zawsze wiedziałem, że mogę reżyserować, że jestem dobrym opowiadaczem. I że w kinie będę mógł przekazać więcej siebie niż w reklamie czy w kolekcji Toma Forda. Poza tym chciałem spełnić kolejne marzenie. Dziś wiem, że chcę robić filmy przez resztę życia.
Łatwo było znaleźć dobry scenariusz?
- Dostawałem ich masę, ale pasowały do Forda kreatora mody, a nie Forda reżysera. Piękne, eleganckie, ale niezbyt interesujące. Pewnego dnia przypomniałem sobie o George'u, bohaterze książki Christophera Isherwooda "Samotny mężczyzna". Pisarza poznałem na przyjęciu u malarza Davida Hockneya, gdy miałem 20 lat i mieszkałem w Los Angeles. Zafascynowałem się, przeczytałem wszystko, co Isherwood napisał, ale to właśnie historia George'a utkwiła mi w pamięci.
- Mam prawie 50 lat, zostawiłem karierę, modę i okazało się, że nie mam już wpływu na współczesną kulturę. Książka o człowieku, który nie widzi przyszłości i nie ma perspektyw, okazała się więc tematem dla mnie. Przypomniała, że należy żyć tu i teraz, doceniać drobiazgi. George, bohater filmu grany przez Colina Firtha, nie dostrzega ludzi, nic go nie cieszy. Nagle na dzień przed śmiercią zaczyna zauważać, że wokół są inni, że warto ich poznać.
Nie chciał pan sam zagrać tej roli?
- Nie, choć miałem w życiu epizod aktorski. Gdy studiowałem w New York University, chodziłem na zajęcia aktorskie. Mój profesor wysłał mnie nawet na spotkanie z agentem i zaraz potem dostałem propozycję występu w reklamach. W końcu zrezygnowałem w ogóle ze studiów, częściej można mnie było spotkać w legendarnym klubie Studio 54... Przeprowadziłem się do Los Angeles i nadal grałem w reklamach, ale nienawidziłem tego! Po pierwsze byłem wtedy zbyt niepewny siebie, po drugie nie mogłem się doczekać, żeby znaleźć się po drugiej stronie kamery. Jestem zbyt władczy, żeby być aktorem.
Miałem mały budżet, tylko 21 dni zdjęciowych i naprawdę wspaniałych aktorów. Nie było miejsca na gwiazdorstwo.
Miał pan tremę, mówiąc pierwszy raz "akcja!"?
- Nie, za to stresujący był dla mnie moment, gdy pierwszego dnia po pierwszej scenie musiałem powiedzieć "Cut!".
Jakieś niespodzianki, zaskoczenia na planie?
- Nie chcę zabrzmieć jak ktoś zadufany w sobie, ale nic tak naprawdę mnie nie zaskoczyło. Było to dokładnie takie doświadczenie, jak sobie wyobrażałem i o jakim marzyłem. Bez słabszych momentów. Nowe było jedynie montowanie filmu, nie do końca potrafiłem sobie wyobrazić, co można zrobić w montażowni z surowym materiałem. Dlatego dojście do ostatecznej wersji zajęło mi pół roku.
Na planie był pan szefem ostrym czy łagodnym?
- Chyba łagodnym. Miałem mały budżet, tylko 21 dni zdjęciowych i naprawdę wspaniałych aktorów. Nie było miejsca na gwiazdorstwo. Jestem pewien, że Colin Firth, Nicholas Hoult, Julianne Moore i Matthew Goode zagrali jedne z najlepszych ról w życiu.
Muzykę do "Samotnego mężczyzny" skomponował Polak Abel Korzeniowski.
- Abel to człowiek o niezwykłej wrażliwości. Chyba nie będzie mnie na niego stać w przyszłości, bo po nominacji do Złotych Globów za muzykę do mojego filmu jest rozchwytywany. Długo szukałem kompozytora, dostałem mnóstwo próbek nagrań i nic mi nie odpowiadało. Gdy moja montażystka podsunęła mi płytę Abla, od razu wiedziałem, że muszę z nim pracować, bo ta muzyka ma w sobie masę emocji i delikatności.
Estetyka filmu była dla pana tak ważna jak treść?
- Ponieważ jestem projektantem mody, styl ma dla mnie znaczenie. Mam nadzieję, że film "Samotny mężczyzna", który na pewno można nazwać stylowym, zostanie jednak odebrany jako coś więcej niż zachcianka projektanta mody. Stylizacja zawsze była wsparciem dla samej historii, bo dla mnie sam styl bez treści jest niczym. Najważniejszą częścią tego projektu była właśnie historia i uczucia. Stylizacja miała pomóc, żeby pokazać, kim są jej bohaterowie, w jakich czasach i w jakim świecie żyją, co robią. To także ostatni dzień życia George'a, więc na samym początku wszystko jest płaskie, mdłe. On po prostu nie widzi kolorów. Dzień mija powoli, a on nagle zachwyca się pięknem świata, zaczyna dostrzegać to, czego wcześniej nie widział. Kolory robią się wręcz przejaskrawione i przesycone, ponieważ wydaje mu się, że już nigdy więcej nie ujrzy tych rzeczy i tych osób.
W pana filmie można dostrzec wizualne inspiracje filmami Wonga Kar-Waia, Hitchcocka, Kubricka.
- Jasne, że inspirowała mnie ich twórczość, ale nie ma w "Samotnym mężczyźnie" zamierzonych odniesień do konkretnego filmu czy stylu. Oczywiście jako ktoś, kto kocha filmy i nagle decyduje się nakręcić własny, zaczynam je oglądać z zupełnie innej perspektywy. Stanley Kubrick był dla mnie inspiracją tak samo jak Antonioni i Hitchcock. A także jeden z moich ulubionych filmów "Umberto D." Vittoria De Siki.
Książka Christophera Isherwooda jest dedykowana pisarzowi Gore'owi Vidalowi. Widział pana film?
- Nie, i to chyba nie nastąpi. Spotkaliśmy się kilka lat temu na kolacji. Jestem jego wielkim fanem, ale Vidal był dla mnie niemiły, więc zrozumiałem, że nie zostaniemy przyjaciółmi. Ja zaś dedykowałem "Samotnego mężczyznę" Richardowi Buckleyowi, który jest blisko mnie od 23 lat.
Joanna Ozdobińska
Twój Styl, nr 6/2010