Reklama

Eksperyment budowlany z PRL. Trzonolinowiec był fenomenem na międzynarodową skalę

Mówili o nim, że tańczy na wietrze. Że kiedy podmuchy są naprawdę mocne, jego ściany kołyszą się tak bardzo, że lokatorom wychlapuje wodę z wanien. Że oprócz wanien wyposażenie mieszkań jest skromne, bo nadmiar mebli skutkowałby katastrofą. Że majster zamieszkał tutaj za karę, a architekt odebrał sobie życie. Mówili o nim wiele rzeczy, a żadna z nich nie była prawdą, bo prawda okazała się ciekawsza od fikcji. Witajcie w Trzonolinowcu. W domu na kurzej stopce. W wisielcu.

Z dworca głównego to tylko pięć minut drogi. Można pójść obejrzeć, czekając na przesiadkę. Najpierw na ukos przez plac, potem zebrą przez Piłsudskiego, a dalej już prosto, Dworcową. Adresu znać nie trzeba, bo jego sylwetkę widać z oddali. Pionowy prostopadłościan, ozdobiony na przemian białą i błękitną okładziną, jakby ktoś zmajstrował dziecięcy torcik rekordowych rozmiarów.

Kiedy podejdzie się bliżej, widać, że postawiono go na postumencie, otoczonym betonowymi kwietnikami. Trudno powiedzieć, co kiedyś w nich rosło, dzisiaj wypełnia je trawa i sucha ziemia.

Reklama

Wejścia strzeże domofon, jeśli jednak jest się cierpliwym, w odpowiednim momencie można podbiec i złapać uchylone drzwi wejściowe. W środku jest ciepło, trochę duszno, blado od świetlówek. Wąziutkie schody prowadzą przez 11 pięter: pierwsze - zapach ciepłej zupy. drugie - coś słodkiego, jakby karmel, trzecie - mokry tynk, czwarte - dźwięk skwierczącego tłuszczu, piąte - głos z telewizora... Zwykły, osiedlowy zestaw do pobudzania zmysłów.  Jest tak samo jak w każdym bloku. Tyle, że zupełnie inaczej.  

Rośnie miasto, rośnie dziwo

Bo tutaj od zawsze wszystko było na opak. "Fundamenty" pociągnęli w górę, ostatnie piętro postawili jako pierwsze, pierwsze jako ostatnie, a ścian frontowych mogliby nie stawiać w ogóle - i tak, na przekór wszelkim prawidłom budowania, nie pełniły funkcji nośnej. Przechodnie patrzyli jak rośnie dziwo i zastanawiali się, kto będzie w nim mieszkał. Jedni zarzekali się, że na pewno nie oni. Inni marzyli, że może właśnie im się poszczęści. Efektu końcowego ciekawi byli wszyscy.

Tak według miejskiej legendy wyglądały początki Trzonolinowca,  bloku przy ulicy Kościuszki we Wrocławiu, powstającego w latach 1961 - 1967. Jego budowa intrygowała, choć przyznać trzeba, że ówcześni wrocławianie mieli już kilka okazji, by oswoić się z architektonicznymi eksperymentami. Na początku lat 60. stolica Dolnego Śląska nie tylko bowiem rosła, ale również stała się poligonem doświadczalnym, na którym powstawały obiekty dziś uznawane za awangardę powojennego modernizmu.

- Końcówka lat 50. to czas, gdy rozwijają się kariery pierwszego pokolenia wykształconych w polskim Wrocławiu architektów. Należeli do niego m. in. Jadwiga Grabowska-Hawrylak, Krystyna i Marian Barscy, Anna i Jerzy Tarnawscy. Dodatkowo: nienasycony głód mieszkaniowy, poluzowanie ograniczeń związane z wycofaniem socrealistycznej doktryny oraz chęć pokazania miasta jako nowoczesnego ośrodka - wszystko to sprawiało, że energia inwestycyjna aż buzowała.  - opowiada Barbara Szczepańska z wrocławskiego Muzeum Architektury.  - Od przełomu lat 50. i 60., aż do początku lat 70. wznoszono we Wrocławiu obiekty, dziś wskazywane jako ikoniczne i istotne powojenne realizacje nie tylko na terenie Dolnego Śląska, ale w Polsce w ogóle: osiedle przy placu Grunwaldzkim nazywane Manhattanem, Mezonetowiec, audytorium Wydziału Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego, ZETO. Trzonolinowiec doskonale wpisywał się w ten wyścig ku nowoczesności.

Co więcej  - był w jego czołówce, a wszystko za sprawą innowacyjnej technologii zastosowanej do jego wznoszenia. Choć w latach 60. stosowano już wielką płytę, twórcy obiektu, Andrzej Skorupa i Jacek Burzyński postawili na inne rozwiązanie. Na działce przy ul. Kościuszki postanowili wznieść budynek trzonowo-linowy.

Zobacz również: Boernerowo. Tajemnicze osiedle na obrzeżach Warszawy

Żeby zrozumieć, na czym polegała jego wyjątkowość, potrzebne jest kilka technicznych szczegółów. W technologii tej budowę zaczyna się od postawienia betonowego trzonu (to właśnie jest ten wspomniany w legendzie "pionowy fundament"). Później montuje się na nim stropy, zawieszone na stalowych linach, ciągnących się od szczytu do podstawy budynku. Najwyższe piętro montowane jest jako pierwsze, najniższe zdaje się lewitować nad poziomem gruntu.  We wzniesionym w tej sposób obiekcie ciężar stropów przeniesiony zostaje na betonowy trzon, w związku z tym ściany nie pełnią funkcji nośnej. Zewnętrzne można obficie przeszklić i doświetlić mieszkania. Wewnętrzne -  swobodnie "przesuwać", modyfikując plan lokalu w zależności od potrzeb mieszkańców.

Oprócz zysków "lokatorskich", były też profity, nazwijmy to, urbanistyczno-logistyczne. Trzonowo-linowa konstrukcja pozwalała na wznoszenie wysokich, kilkunastokondygnacyjnych obiektów, bez użycia dużych maszyn budowlanych, potrzebujących do pracy sporej przestrzeni. To zaś otwierało pole inwestycjom na działkach położonych w centrum miasta, otoczonych starą zabudową. Do wznoszenia bloków tam, gdzie, zdawałoby się, już niczego nie uda się wcisnąć.

Zobacz również: Znikający relaks. Co się stało z ośrodkami wczasowymi z PRL?

Jedno rozwiązanie, a tyle korzyści. Takie koncepcje władze PRL wyjątkowo lubiły.

- W państwie socjalistycznym architektura odgrywała nie tylko utylitarną, ale również propagandową rolę. Każdy udany eksperyment budowlany, był przez władzę prezentowany jako dowód na postępowość i potęgę rodzimej inżynierii - tłumaczy Barbara Szczepańska.  - Duże znaczenie miało to zwłaszcza na tzw. ziemiach odzyskanych - terenach, w odniesieniu do których politycy wciąż czuli się w obowiązku udowadniać,  że są dobrymi gospodarzami.

Tym bardziej, że na jednym trzonolinowcu miało się nie skończyć. Ten, wzniesiony przy ulicy Kościuszki prawdopodobnie był prototypem. W archiwum wrocławskiego Muzeum Architektury przechowywana jest dokumentacja budynku trzonowo-linowego, ale innego niż ten powstały na początku lat 60. (rysunki można obejrzeć na stronie muzeum, w zakładce "kolekcja"). Obiekt z rysunków ma 21 kondygnacji i dwie klatki. Można więc wnioskować, że szykowano się do wznoszenia domów na linach na o wiele większą skalę.

Tyle, że nic z tego nie wyszło.

Zobacz również: Dziewczyny mówią: Koniec z pompą. Teraz budujemy dla ludzi

Nie śpię, bo trzymam meblościankę

Szóste piętro - jakby świeża farba, siódme - woda, którą myje się podłogi, ósme - huk zatrzaskiwanych drzwi windy. Pnąc się schodami Trzonolinowca, po jednej stronie ma się ażurowe przepierzenie z metalowych prętów, po drugiej - ścianę pokrytą kolejnymi warstwami farby, kolorową, kruszącą się skorupę. Ślady niezliczonych remontów, przeróbek, renowacji, mających utrzymać budynek w dobrej kondycji.

Początkowo wydawało się, że będzie w porządku. Świeżo oddany do użytku budynek prezentował się nieźle (na tyle dobrze, że w 1967 roku otrzymał tytuł "Wrocławskiego Domu Roku", w architektonicznym plebiscycie, organizowanym przez "Słowo Polskie"). Zachwycano się zastosowanymi w nim nowoczesnymi rozwiązaniami: windą, ogrzewaniem podłogowym, faktem, że mieszkania były wytapetowane już w momencie wręczania mieszkańcom kluczy.  Szybko jednak okazało się, że  blok ma szereg - delikatnie mówiąc - niedociągnięć.

"Dzieło gotowe i trudno powiedzieć, kto tu bardziej eksperymentował projektanci czy wykonawcy" - relacjonował lektor kroniki filmowej, a widzowie oglądali jak po pustych wnętrzach przechadza się kobieta. Być może nowa lokatorka.

"Eksperymentalna ozdoba wnętrz -  gruba rura biegnąca przez wszystkie piętra. Eksperymentalne okna bez parapetów - oszczędność na firankach. Oszczędnościowe drzwi" - mówił lektor, a jego słowa ilustrowała scenka, w której skądinąd szczupła lokatorka ledwo mieści się w przejściu między pomieszczeniami - "Najciekawsze eksperymenty w meblościankach - im mocniej się szafki zamyka, tym mocniej się otwierają". "Pierwsze mieszkanie na linie przydzielono w nagrodę majstrowi brygady, która je budowała" - puentował lektor.

Jeśli mająca propagandowy charakter kronika filmowa pozwalała sobie na ironię, to opinie o Trzonolinowcu musiałyby być naprawdę kiepskie. Dla obiektu o intrygującej bryle błyskawicznie wymyślono niezbyt pochlebne przezwiska, nazywano go "domkiem Baby Jagi", "domem na kurzej stopce", "wisielcem".

- Bardzo szybko powstały też plotki, które z czasem przerodziły się w miejskie legendy - mówi Aleksandra Karpecka, przewodniczka po Wrocławiu. - Mówiono, że budynek chwieje się na wietrze tak bardzo, że wychlapuje mieszkańcom herbatę ze szklanek i wodę z wanien. Że ludzie mają meble poprzykręcane do ścian. Wreszcie, że architekt, widząc swoje dzieło, popełnił samobójstwo. Żadna z tych opowieści nie była prawdą. W mieszkaniach nie dochodziło do tak kuriozalnych sytuacji, a sam Burzyński zginął w wyniku wypadku na polowaniu

Pogłoski zawierały jednak ziarno prawdy - budowany w warunkach wiecznych niedoborów materiałowych, pośpiechu i chaosu organizacyjnego (czyli w warunkach charakterystycznych dla PRL) Trzonolinowiec, cierpiał na konstrukcyjne usterki. Dodatkowo, w wyniku pracy stalowych lin ściany zaczynały pękać. Na początku lat 70. konieczny był remont, polegający na wzmocnieniu stalowych cięgien i częściowej zabudowie pasów okien. W połączeniu z groteskowo-makabrycznymi anegdotami wszystko to sprawiło, że rzeczywiście trudno było znaleźć chętnych do zamieszkania w trzonolinowcu.

 - W domu na linach zaczęto więc lokować artystów. Kilka mieszkań w Trzonolinowcu należało do miasta, które udostępniało je aktorom i muzykom na pobyt czasowy. Wśród lokatorów byli m.in. Bogusław Linda i Cezary Harasimowicz, w mieszkaniach meldowali się również przyjeżdżający do filharmonii muzycy - opowiada Aleksandra Karpecka. - Miało to swój urok, ale bywało uciążliwe. Muzycy ćwiczący za cienką ścianą nie raz stawali się utrapieniem dla mieszkańców.

Sami artyści też czasem wspominają pobyt w Trzonolinowcu jako utrapienie. Bogusław Linda, jak wyznał w rozmowie z Gazetą Wrocławską, nabawił się w "wisielcu" choroby nerek. "W 1977 roku dostałem etat w Polskim i mieszkanie. W słynnym trzonolinowcu na Kościuszki" - opowiadał Robertowi Migdałowi. "Straszono mnie, opowiadając legendy, że kiedy przejeżdża tramwaj, to w tym wieżowcu szklanki spadają ze stołów, a gdy powieje silniejszy wiatr, to ściany się chwieją. Na szczęście tak nie było. Widocznie, zanim się wprowadziłem, coś zrobiono, poprawiono. Mam jedno niezbyt miłe wspomnienie z trzonolinowca - nabawiłem się w nim bólu korzonków. Ogrzewanie było podłogowe, a mnie z biedy nie było stać na łóżko, więc spałem na materacu, na podłodze i grzało mnie w plecy. (...)  ja się kręciłem, co nagrzałem te plecy, to się kładłem na boku i mnie zimno przewiewało".

Niespełniony sen

Nie ziścił się sen o Polsce pokrytej osiedlami trzonolinowców. Czy zdecydowały o tym wspomniane wyżej niedoróbki, czy "zła prasa budynku", czy może trudności ze znalezieniem lokatorów?  Pewnie wszystko po trochu, jednak, jak tłumaczy Barbara Szczepańska, największą rolę  odegrały kwestie ekonomiczne i praktyczne - Prawdopodobnie ówcześni decydenci zamiast na eksperyment zdecydowali się postawić na bardziej sprawdzoną i popularniejszą technologię wielkopłytową - mówi.

W Polsce owszem, są budynki o konstrukcji trzonowo-linowej: wieżowce Stalexport w Katowicach, Zieleniak w Gdańsku, był też budynek firmy Ciech w Warszawie, wszystko to jednak biurowce. "Dom na kurzej stopce" prawdopodobnie jest jedynym domem na linach w Polsce. 

Ciasnota i przestrzenie

Dziewiąte piętro, dziesiąte, jedenaste... Kiedy człowiek wspina się po wąskich schodach Trzonolinowca, na każdym piętrze mija drzwi do mieszkań. Są wśród nich klasyczne - białe z lufcikiem i wytartą stalową klamką, są eleganckie -  brązowe i rzeźbione, są te obłożone boazerią i te pokryte kilkoma warstwami farby - pełny przegląd stylistycznych tendencji ubiegłego półwiecza, dekada po dekadzie. Co za nimi?

 - W Trzonolinowcu kontrast między ciągiem komunikacyjnym, a mieszkaniami jest uderzający - z ciasnej, niemal klaustrofobicznej klatki schodowej, wchodzi się do przestronnego wnętrza. - opowiada Barbara Szczepańska.  -  Ja miałam okazję odwiedzić lokal złożony z kuchni i dwóch pokoi, metraż może zbyt mały dla rodziny z dziećmi, ale dla pary lub singla bardzo przyjemny. Wrażenie robią zwłaszcza okna, zajmujące niemal całą szerokość ścian. Tafla szkła, a za nią rozciągający się widok na miasto.

Tych przestronnych lokali jest 44. Po części należą do miasta, po części do prywatnych właścicieli. Na zdjęciach, które można znaleźć w sieci, rzeczywiście widać jasne, ustawne pokoje, w których jedną ze ścian wypełniają gigantyczne okna. W internecie można znaleźć też ogłoszenie o sprzedaży z 2020 roku - 64,5 metra za niecałe 400 tys. złotych. Dziś pewnie byłoby więcej.

Przekrój społeczny mieszkańców  -  szeroki. Są lokatorzy mieszkający tu od kilku dekad, są tacy którzy wprowadzili się tylko na chwilę. Są seniorzy i są dzieci. Wciąż są też artyści. Chociaż nieco inni niż w PRL. 

Sztuka w windzie

Na ostatnim piętrze Trzonolinowca jest jasno, przez luksfery wpada struga mlecznego światła. Jest też spokojnie, słychać tylko szum maszynerii windy. Przybiera na sile, kiedy kabina pnie się w górę, piętro po piętrze.

To winda w starym stylu, w której za podłużnym okienkiem przesuwają się podłogi kolejnych pięter. Ciasny środek wyłożono błyszczącą okładziną, na jednej ze ścian powieszono ramkę. Ramka czasem pusta, a czasem nie. Zależy, czy kuratorzy coś powieszą.

Bartosz Radzikowski i  Mateusz Pyś znali się ze studiów na wrocławskiej ASP. Jakoś ta wyszło, że szukali razem mieszkania. Korzystna oferta trafiła się akurat w Trzonolinowcu.

 - Na jednej ze ścian windy wisiała ramka, pusta, chyba po lustrze. Najpierw żartowaliśmy, że można by coś powiesić, a potem już na poważnie, razem z jeszcze jednym kolegą Maciejem Michalukiem, zaczęliśmy myśleć o galerii - opowiada Bartosz Radzikowski. - O czymś, co wpisywałoby się w nurt modnych w ostatnich latach inicjatyw, polegających na organizowaniu ekspozycji w miejscach w pierwszym odruchu niekojarzących się z wystawiennictwem.

Niedługo minie rok od pierwszej wystawy, łącznie ekspozycji było dziesięć. W "katalogu" - prace młodych artystów z Polski i zagranicy, był Niemiec, był Meksykanin. Frekwencja? Całkiem niezła - około 50 osób w trzy dni. Dni, bo każda wystawa jest efemerydą. - Trochę z naszej woli, ale czasem nie do końca - tłumaczy Bartosz Radzikowski.  - Notorycznie zdarza się, że ktoś zrywa umieszczone w windzie prace. Dlatego, żeby nie narażać się na bezpowrotne straty, zaczęliśmy wieszać nie oryginalne dzieła, a wydruki oraz przenosić wystawę na naszą klatkę schodową.

Całość ma, jak mówią jej twórcy, "punkowy rys" - inicjatywa nigdy nie została sformalizowana, a sąsiedzi oficjalnie poinformowani, co właściwie dzieje się w ich windzie.

 - Czasem ktoś zagaduje, czy widziałem, że ktoś wiesza obrazki w windzie. Wielu lokatorów mówi, że fajnie, że coś ciekawego dzieje się w ich budynku - opowiada Bartosz. Chociaż "ich budynek" po dwóch latach to też "jego budynek".  - Po dwóch latach mieszkania w Trzonolinowcu mam wrażenie, że trochę się z nim identyfikuję, blok wrasta w moją tożsamość.  Lubię to uczucie, kiedy idąc do domu widzę z daleka jego bryłę, tak odmienną od reszty budynków.

"Najgorszy moment w życiu"

Kiedy już winda zwiezie na dół, a drzwi bloku ponowie się zatrzasną, można przysiąść na betonowym kwietniku i jeszcze raz popatrzeć na budynek. Choć prawdę mówiąc ponure to miejsce na relaks - zawieszona nad ziemią pierwsza kondygnacja nie dopuszcza słońca. Jednak nawet w cieniu widać, że kolos nie jest w dobrej formie: egzema rdzy, liszaje mchu,  kratery w betonie.

Jacek Sterczewski, socjolog prowadzący instagramowy profil "Trzonolinowiec na nowo" mówi, że aby docenić Trzonolinowiec potrzebne są konkretne okoliczności. - Widzę Trzonolinowiec z okien mojego mieszkania. Z daleka i wieczorem prezentuje się najkorzystniej, wyraźnie widać wtedy rytm pasów okien, rozjaśnionych światłem z mieszkań - opowiada.  - Za dnia jest zdecydowanie gorzej - dostrzega się, że jasna elewacja pożółkła, kruszą się betonowe kwietniki, nieciekawie wyglądają okna, które każdy z mieszkańców wymienia na własną rękę. Gołym okiem można dostrzec, że Trzonolinowiec wymaga remontu.

Wymaga i to w palący sposób. Uszkodzenia niedawno przebadano na potrzeby ekspertyzy, zleconej przez wspólnotę mieszkaniową (jej wykonanie było zaś nakazem Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego). Wnioski: budynek opróżnić, mieszkańców ewakuować, teren zabezpieczyć. Budynek naprawić lub rozebrać.  

Opublikowany kilka tygodni temu dokument, z oczywistych powodów wywołał poważne zaniepokojenie wśród mieszkańców. W rozmowach z dziennikarzami, lokatorzy mówili o "szoku" i "najgorszym momencie życia".

W tej chwili wszystko wskazuje na to, że alarm okazał się przedwczesny, a mieszkańcy przynajmniej na razie pozostaną w swoich lokalach.  Jak ocenił Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego, ekspertyza została wykonania w sposób wadliwy, nie zawiera wyliczeń i dokładnych danych, nie daje odpowiedzi na pytanie o rolę skorodowanych lin nośnych w konstrukcji budynku oraz nie uzasadnia zalecenia ewakuacji mieszkańców. Obiekt powinien zostać przebadany jeszcze raz.

Jaka przyszłość czeka Trzonolinowiec?

Dyskusja o kondycji Trzonolinowca, choć z pewnością wszystkie strony kosztowała sporo nerwów, finalnie może mieć  pozytywne skutki. W jej toku wielokrotnie stawiano bowiem pytania, co zrobić, by jak najlepiej chronić ten niezwykły obiekt. Głosów było wiele, bo jak się okazuje, na przyszłości budynku zależy nie tylko lokatorom, ale również wielu wrocławianom. I to nie wyłącznie tym, zafascynowanym historią architektury. 

Dom na linach, choć w pierwszych latach krytykowany, po ponad pół wieku istnienia na dobre wrósł w miejski pejzaż. Więcej - dla  wielu mieszkańców stolicy Dolnego Śląska, stanowi symbol lokalnej PRL-owskiej zabudowy. Kilka lat temu historyk sztuki, Adam Pacholak, przeprowadził badania na temat postrzegania powojennej architektury. 39 proc. rozmawiających z nim wrocławian za przykład takowej podawało właśnie Trzonolinowiec. Było to drugie najczęstsze wskazanie po Manhattanie. - Jego bryła wyraźnie odznacza się w przestrzeni miasta, kontrastując z secesyjną i historyzującą zabudową - opowiada Jacek Sterczewski.  - Odznacza się też w pamięci Wrocławian, wzniesiony w latach 60. Trzonolinowiec kojarzy się z nowoczesnością, oryginalnością, eksperymentem, jest postrzegany jako budynek wyjątkowy

 Jedną z oczywistych propozycji jest opieka konserwatorka. Jakiś czas temu dom na linach został już wpisany do gminnej ewidencji zabytków. Jednak, jak czytamy w oświadczeniu Biura Prasowego Urzędu Miejskiego Wrocławia, aby w pełni chronić budynek, konieczny jest wpis do dolnośląskiego rejestru zabytków. "I właśnie wszczęcie takiej procedury  rekomendowała w piśmie do mieszkańców na początku roku Miejska Konserwator Zabytków. Miasto chce zresztą pomóc w merytorycznym przygotowaniu wniosku" - czytamy w piśmie. "Nie wyobrażamy sobie, aby Trzonolinowiec, symbol powojennego Wrocławia, miał zostać wyburzony" - dodają urzędnicy. Również mieszkańcy na spotkaniu wspólnoty podjęli uchwałę, która zobowiązuje administrację do podjęcia starań o wpis do rejestru.

Wygląda na to, że wszystko jest na dobrej drodze - 12 sierpnia "Gazeta Wrocławska" poinformowała, że pismo wpłynęło już do konserwatora. "W ocenie konserwatora wniosek jest jak najbardziej zasadny. Obiekt - dzieło powojennego modernizmu - jest wyjątkowy. Konstrukcja jedna z nielicznych, być może nie tylko na Dolnym Śląsku, ale też w Polsce. W międzyczasie było trochę przekształceń, ale nie wpłynęły one na główną myśl konstrukcyjną, czyli tą wyjątkową ideę opartą na trzonie i kondygnacjach podwieszonych na linach" - cytuje dziennik Daniela Gibskiego, Dolnośląskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.

W parze z administracyjnymi działaniami, jak zwykle powinna iść edukacja. W przypadku sztuki i architektury istotna zawsze, a w odniesieniu do Trzonolinowca szczególnie znacząca, bo jego walory da się docenić tylko, znając jego historię.  - "A co to za paskudny budynek widać z dworca" - pytają mnie czasem uczestnicy wycieczek - opowiada Aleksandra Karpecka.  -  "Brzydki, zaniedbany blok", to często pierwsza reakcja na widok Trzonolinowca. Dopiero kiedy pozna się jego historię, zaczyna dostrzegać się w nim ciekawy, warty uwagi i troski obiekt.

 - Modernistyczne budynki Wrocławia mają teraz swój czas. Manhattan i Mezonetowiec doczekały się nie tylko renowacji, ale również miejsca w kanonie powojennej architektury - mówi Jacek Sterczewski.  - Są umieszczane na trasie architektonicznych spacerów, wspomina się o nich w publikacjach, ich sylwetki trafiają na plakaty i płócienne torby. Wśród miłośników architektury stały się po prostu modne. Warto postarać się, by Trzonolinowiec dołączył do ich grona, a jego niezwykła historia stała się szerzej znana.

Historia modernistycznych obiektów już nieraz pokazała, że nic tak nie sprzyja ochronie budynków jak ich świadomi i zaangażowani miłośnicy. Wygląda na to, że Trzonolinowiec również może liczyć na ich wsparcie.

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: architektura | modernizm | Wrocław
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama