Reklama

Żyję w taki sposób, by niczego nie żałować

Po roli w "Szpilkach na Giewoncie" kobiety za nim szaleją, ale on jest wierny swojej żonie. Bo to wielka miłość od pierwszego wejrzenia.

Zawsze uśmiechnięty i profesjonalny. Zaraża optymizmem. Nigdy nie był bohaterem skandali. Ale Marcin Kwaśny (33) nie potrzebuje takiego rozgłosu. Jest szczęśliwym, dojrzałym mężczyzną, który bacznie przygląda się światu...

Urodził się pan w Tarnowie. Jakie ma pan skojarzenia związane z tym miejscem?

Marcin Kwaśny: - Bardzo pozytywne, słoneczne. W ogóle miałem niezwykle fajne dzieciństwo. Bardzo mile je wspominam. To ono mnie ukształtowało. Poza tym miałem i mam bardzo kochających i rozsądnych rodziców.

Reklama

Czym się zajmowali?

- Mama pracowała w... reglamentacji. W czasach komuny to było coś! A tato studiował w Warszawie w Wojskowej Akademii Technicznej. I niestety rzadko bywał w domu. Przyjeżdżał do nas raz na miesiąc. Pamiętam, jak zawsze z utęsknieniem czekałem na ten moment. Byłem dumny, gdy odbierał mnie z przedszkola w mundurze. Wtedy dosłownie wszyscy mi zazdrościli. A wzrok większości pań był skierowany tylko na niego.

To zrozumiałe, w końcu za mundurem panny sznurem! A czy był pan wychowany w dyscyplinie wojskowej?

- Ojciec nigdy w życiu mnie nie uderzył. Niemniej jednak czułem przed nim duży respekt. Pamiętam, że tylko raz w życiu powąchałem jego pięść. Ale wtedy nieźle narozrabiałem. Zawsze jednak mogłem liczyć na pomoc babci. Ona była po mojej stronie.

Wygląda na to, że był pan raczej rozrabiaką niż grzecznym chłopcem!

- Byłem strasznym rozrabiaką. Potrafiłem wydzierać się wniebogłosy. Miałem nawet ksywkę "wariatuńcio". Jak tylko coś mi nie pasowało, to od razu starałem się to zmienić - nawet najbardziej niereformowalnymi sposobami.

Po prostu od małego lubił pan być w centrum uwagi...

- Do tego stopnia, że nawet gdy przychodził ksiądz po kolędzie, to zamiast modlitwy recytowałem jakieś dziwne wierszyki - i to oczywiście niekoniecznie religijne. Ksiądz był wówczas w totalnym szoku. Nawet raz nie dał mi obrazka za karę. Pamiętam rodzinne zjazdy, na których zawsze Marcin musiał dać swój popis.

Ciągnęło pana na scenę od dziecka. A w wieku 15 lat doczekał się pan swojego debiutu.

- Zagrałem w przedstawieniu "Rozdroże miłości" w Bazylice Katedralnej w Tarnowie. Moja polonistka dostrzegła we mnie talent aktorski i dała mi tę szansę. To było dla mnie niezwykłe przeżycie.

A jeszcze większym musiało być dostanie się za pierwszym podejściem do szkoły teatralnej!

- To uczucie, które mi wówczas towarzyszyło, było wprost nie do opisania. Konkurencja była przeogromna. O jedno miejsce walczyły aż 23 osoby. A mnie szczęśliwie udało się dostać i do Krakowa, i do Warszawy. Wybrałem jednak stolicę.

Dlaczego?

- Miałem sentyment do tego miasta. Może dlatego, iż będąc jeszcze dzieckiem często przyjeżdżałem tu z mamą. A poza tym podobała mi się warszawska szkoła. Sam budynek był przestronny, przyjazny i było w nim wiele ciekawych osób. A Kraków był dla mnie jakiś przygnębiający. Niebieskie ściany i brodaci ludzie w czarnych, porozciąganych swetrach...

Panie Marcinie czy zawsze mógł pan liczyć na wsparcie rodziny?

- Zawsze tak było i w zasadzie nic się w tej kwestii nie zmieniło. To niesamowite, ale ja naprawdę zawsze mogę na nich liczyć. Nigdy do niczego mnie nie zmuszali. To było bardzo mądre, kontrolowane wychowanie. Doceniam wszystko co dla mnie zrobili.

Czy ma pan jakieś obawy przed ojcostwem? Ma pan już 33 lata, kochającą żonę. Może najwyższy czas pójść krok dalej?

- Nie przeraża mnie ta myśl. I nie ukrywam, że bardzo chciałbym mieć dziecko. Nie jest to jednak takie łatwe. Przede wszystkim to kobieta musi być na nie gotowa. Jak się tak zdarzy - będzie bardzo fajnie. Ale nie mamy z żoną specjalnego ciśnienia na tym punkcie. Ona ma jeszcze trochę czasu zanim zapali się jej "czerwona lampka". Co ma być, to będzie.

Pytam o to, gdyż jesteście postrzegani jako wyjątkowo zgrane małżeństwo...

- Rzeczywiście, w naszym przypadku klucz pasował do zamka. A tylko wtedy można otworzyć naprawdę wiele drzwi. Poznaliśmy się i zaakceptowaliśmy siebie nawzajem.

Historia waszego poznania jest przecież niesamowicie romantyczna!

- Tak, gdyż ożeniłem się z dziewczyną, którą poznałem w Warszawie, na ulicy Ząbkowskiej na... przejściu dla pieszych. Od razu między nami zaiskrzyło. Chciałem od niej numer telefonu. I dostałem go, ale pod jednym warunkiem. Zaznaczyła, że to ona pierwsza zadzwoni. No i odezwała się po miesiącu. Musiała zakończyć swój związek. Chciała mieć czystą kartę.

Piękna historia. I pomyśleć, że niedawno obchodziliście już czwartą rocznicę ślubu.

- A znamy się już 7 lat. Dzielimy się swoimi przeżyciami, słuchamy siebie nawzajem. Diana jest moim dobrym kumplem i przyjacielem. To jest niezwykłe! Dzięki niej wyrobiłem w sobie naprawdę duży poziom empatii. Wcześniej byłem bardzo egoistyczny i zapatrzony w siebie. A dzięki żonie zacząłem zwracać uwagę także na innych. Nauczyłem się ponadto sztuki kompromisu.

Ale musi jej być ciężko kiedy jest pan w rozjazdach. Nie robi panu scen zazdrości?

- I na to znaleźliśmy rozwiązanie. Ona po prostu prawie wszędzie ze mną jeździ. Jak Vanessa Paradis za Johnnym Deppem.

Jemu chyba to nie do końca pasowało - w końcu niedawno definitywnie się rozstali.

- Ale nam to wcale nie przeszkadza. Lubimy po prostu spędzać wspólnie czas. Ale oczywiście szanujemy także swoją sferę prywatną. Każdy z nas ma przecież swoje życie. Nie spędzamy ze sobą 24 godzin na dobę. To nie jest wskazane dla żadnego związku. We wszystkim trzeba znać umiar.

Panie Marcinie, gdyby spojrzał pan na swoje życie jako osoba postronna. Żałowałby pan czegoś?

- Staram się niczego w swoim życiu nie żałować. Po prostu żyję w zgodzie z własnym sumieniem. I tak jest o wiele łatwiej. Nie robię niczego wbrew sobie. Chyba właśnie dlatego nie mam sobie zbyt wiele do zarzucenia...

Alicja Dopierała


Świat & Ludzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy