Reklama

Wybuch kontrolowany

Psycholodzy twierdzą, że kobiety mają „coraz krótszy lont”. Na ulicach to widać: złość szybciej niż kiedyś wymyka się nam spod kontroli. Gromadzimy frustrację, dusimy gniew, aż nagle wystarczy banalne wydarzenie i puszczają nam hamulce. Tylko co z tym zrobić? Trafiam na zaskakującą usługę: „Pokój furii – rozładuj napięcie skutecznie i bezpiecznie”. Sprawdzę, co się za tym kryje.

 Rage room, destroy room,  gabinet demolka. Nazwy są różne. Chodzi o to samo. Pomieszczenie, w którym bez ponoszenia konsekwencji możesz niszczyć do woli, wyładowując na zgromadzonych tam przedmiotach złość, wściekłość, agresję, furię. Do utraty tchu.

Jednym wystarcza dziesięć minut, rekordziści demolują godzinę i dłużej. Pytam panią z obsługi w lubelskim rage roomie, czy nie boi się, że klienta poniesie i zniszczy jej recepcję. "Jeszcze  się nie zdarzyło - tłumaczy. - Wychodzą za to spokojniejsi  niż przed wejściem".

Moda zaczęła się w Ameryce. Pierwszy anger room powstał  w Teksasie w 2012. Interes okazał się sukcesem, więc natychmiast powstały kolejne - w Chicago, Waszyngtonie, Nowym Jorku. Zjawisko dotarło do Polski niedawno, ale i u nas ma coraz więcej zwolenników: Wrocław, Łódź, Warszawa, Lublin.

Reklama

Zastanawiam się, kto chce zapłacić 100-150 zł za to, żeby bezkarnie rozwalić telewizor, kuchenkę elektryczną albo potłuc 30 talerzy?

Pani demolka

Właścicielka Pokoju Furii twierdzi, że wczoraj była u niej prawniczka, zresztą po raz trzeci, "zdarza się jej zajrzeć po rozprawie". Potem "seans wściekłości" wykupiła właścicielka sklepu, która dostała pismo ze skarbówki. Z sali, w której dewastowała przez pół godziny, dolatywał jednostajny komunikat: "Chcecie moich pieniędzy?! Macie moje pieniądze!" Łup! Łup! Łup!

Kolejnymi klientkami były matka z córką (50+, 30+). Zdjęły sukienki, ściągnęły biżuterię, włożyły kombinezony chroniące przed odłamkami szkła i w ciągu godziny rozniosły sprzęty zgromadzone w pomieszczeniu w drobny pył. Wyszły uśmiechnięte. Kulturalnie się pożegnały.

Do stałych klientek należy też przedszkolanka, pracownica call center i recepcjonistka z międzynarodowej korporacji. 

Nie dowierzam. Myślałam, że mój pomysł na wizytę w rage roomie jest nietypowy. Spodziewałam się, że z takich miejsc korzystają mężczyźni. Tymczasem kobiety stanowią połowę klienteli  "pokojów furii". Przyprowadzają koleżanki albo fundują im wizytę  w prezencie.

- Dziwną ma pani pracę - mówię do kobiety, która wydaje kombinezony, a potem sprząta po gościach.

- Za ścianą ludzie niszczą sprzęty, wrzeszczą, a pani godzinami obserwuje to na monitorze. "Ja uważam, że pożyteczną - słyszę w odpowiedzi. - W dzisiejszych czasach żyjemy w takim tempie, że trudno nie stracić panowania nad sobą. A już kobiety! Niejedna musi zarobić na dom, potem ugotować, posprzątać, dzieci ogarnąć, a na koniec wysłuchać pretensji męża. Niech pani spojrzy, ile złości na ulicach! A tutaj panie mogą sobie ulżyć bez poczucia winy, konsekwencji. I jeszcze sprzątać po sobie nie muszą! I mają przygodę".

Badania terenowe

Tydzień przed moją wizytą w "pokoju furii" obserwuję, ile potencjalnych kandydatek na seans w rage roomie spotkam  w ciągu najbliższych dni.

Poniedziałek: W drodze do pracy widzę, jak przed światłami jakiś samochód wyprzedza inny, zmuszając kierowcę SUV-a do hamowania. Wybiega z niego blondynka w eleganckiej sukience: "Ch... złamany! Nie masz mózgu?! Kto daje debilom prawo jazdy?!" Kopie w oponę.

Wtorek: Stacja metra. Kobieta w średnim wieku, typ menedżera, okulary od Gucciego. Kontroler prosi ją o bilet, którego ona nie ma. "Niech się pan odp...! Nie będę się tłumaczyć! To pan niech lepiej uważa!" Rzuca torbą z zakupami o ziemię.

Środa: Kolejka przy kasie w spożywczym. Obsługiwanej kobiecie terminal kolejny raz odrzuca transakcję. Stojąca za nią klientka ostentacyjnie przewraca oczami: "No, ile tu mamy tkwić? Trzeba zarobić, żeby kupować!". Terminal właśnie przyjął transakcję. "Do psychiatryka, jak się nad nerwami nie panuje!" - rewanżuje się bezpardonowo właścicielka karty.

O własnych wpadkach nie wspomnę. 

Co się dzieje? Złość kipi ze wszystkich stron. Nie pamiętam, żebym kilka lat temu widziała na ulicach tyle niepanujących nad emocjami kobiet. Jak sportowy wóz, w trzy sekundy, rozpędzamy się do setki. Tylko że na mecie  jest nam głupio - czy to naprawdę byłam ja? Wybuchamy wobec obcych, ale i bliskich.

Profesor Phyllis Chesler, amerykańska psycholożka zajmująca się zjawiskiem kobiecej agresji, potwierdza moje intuicje. Jej badania dowodzą, że w ciągu ostatnich 15 lat kobiety stały się w zauważalny sposób bardziej wybuchowe. Dużo częściej niż kiedyś używamy przekleństw i chętniej pierwsze sięgamy po pogróżki. Szybciej podnosimy też głos w dyskusjach. Bywamy zacięte, mściwe, agresywne.

Kiedyś takie zachowania uważano za typowo męskie. Wprawdzie wciąż mamy skłonność, żeby dłużej od mężczyzn dusić złość i udawać, że wszystko jest w porządku, ale kiedy już tama puści, stajemy się nieobliczalne.

Stan ekstremalny

Wchodzę do pokoju bez okien. Ściany wyłożone płytami paździerzowymi. Do dyspozycji mam kilka łomów, kij bejsbolowy, trzon od siekiery i potężny pięciokilowy młot, który mnie rozśmiesza. Nie wiem, czy zdołam się nim zamachnąć.

Wolno mi zniszczyć wszystko, co znajduje się w pomieszczeniu, ale wątpię, żebym się do tego posunęła. Pralka, stary monitor komputera, trzy klawiatury, dwa krzesła, góra talerzy, dzbanki, butelki, porcelanowe figurki, tapczan.

Czuję się z tym zadaniem nieswojo i trochę nie na miejscu. Czasem bywam wybuchowa, prawda, ale nawet jeśli puszczają mi nerwy, kończy się na ostrych słowach. Nigdy niczego nie zdemolowałam. Zamykam drzwi.

Z głośników wydobywa się nagle ściana dźwięku: Rage Against The Machine. Doceniam poczucie humoru właścicieli. Na playliście jest też Metallica, AC/DC, Nirvana. Ostra muzyka od razu podnosi adrenalinę. Biorę do ręki łom. Odkładam. Oglądam też młot. Ciężki. Wyraźnie mam problem, żeby zbliżyć się do kija bejsbolowego. Źle mi się kojarzy.

Ale przypominam sobie, jak stanęłam w obronie kobiety, której ubliżał na parkingu jakiś typ. Kiedy skierował agresję w moją stronę, miałam fantazję, że demoluję mu samochód, i już kij bejsbolowy mam w ręce. Z tych wszystkich narzędzi okazuje się najporęczniejszy.

Muzyka dudni, ale i tak niełatwo zacząć. Biorę pierwszy zamach - z dziesięciu butelek ustawionych w rzędzie zostaje stos szklanych odłamków, które odbijają się od ściany. Dobrze, że mam kask, okulary, rękawice ochronne i kombinezon. Ostro! Nie spodziewałam się takiego efektu. Nie wiem, jak nazwać to, co czuję, ale jest przyjemne. 

Coś jakby zdziwienie swoją mocą. Kolejny zamach - klawiatura. Skacze pod sufit. Dogrywka na podłodze, trzy ciosy i zostaje z niej miazga. Czuję przypływ energii, w rękach przybywa siły. Płynnie przechodzę do drewnianego krzesła. Pierwszy cios - dziura w siedzisku. Każdy następny jest silniejszy. 

Nie wiedziałam, że umiem rozwalić krzesło w drzazgi. Drugim rzucam o ścianę i od razu jest w dwóch częściach. Powtórka - nie ma nogi. Dobijam je "bejsbolem".  Opór przed posługiwaniem się kijem minął. Nie wierzę, że to robię, ale rzucam się z rykiem na monitor. Stary typ, gruba plastikowa oprawa, cichy głos w głowie mówi: "nie dasz rady". Ale jestem już w transie.

Jak automat skanduję raz za razem: "nie-dam-ra-dy?!". Każda sylaba to cios. Zmieniam narzędzie na pięciokilowy młot. Skąd podejrzenia, że nie potrafię się nim zamachnąć? Miażdży plastik, aż miło! Czuję satysfakcję. Minutę później jedyny ślad po monitorze to kupa plastikowego gruzu i zapach chemicznej substancji, która się z niego ulotniła. Zaparowały mi okulary. Serce dudni. Ale i tak rozbijam talerze o ścianę.

Skąd ten szał? Gdy tu wchodziłam, wydawało mi się, że jestem (w miarę) spokojna. Ale teraz przed oczami mam parę sytuacji, w których byłam zdecydowanie zbyt grzeczna. Coś we mnie narasta. Sądząc po wyglądzie pokoju - agresja. Ale też poczucie siły. Słyszę dziki ryk. Gdyby nie to, że mój własny, byłabym przerażona. Działam jak w amoku. Teraz rozwalam już z zaciętością wszystko po kolei.

Gdy na podłodze zalega kilkucentymetrowa miazga, drę jeszcze stos papierów na strzępy, a na deser rozdzieram poduszkę z pierzem. Uuuuaaaa! - pani redaktor z "Twojego Stylu" ryczy jak King Kong. Mam dosyć, rzucam kij na podłogę.

Co to za uczucie?

Zamykam oczy. Co się teraz ze mną dzieje? Ręce trzęsą mi się tak, że nie umiem tego opanować. Nogi zresztą też. W łydkach, dłoniach, plecach czuję namacalną fizyczną energię. Jest zdecydowanie inaczej niż na początku doświadczenia. Stoję pewniej, mocniej. Głowa uniesiona. Zmęczenie miesza się z ulgą, że mam to za sobą.

Dziwnie się czuję. Z jednej strony zaskoczenie, że miałam w sobie tyle siły, by zamienić całe pomieszczenie w stertę gruzu (ocalała tylko metalowa obudowa pralki). Ale też znajomy niepokój, czy to naprawdę byłam ja? Po co to zrobiłam? Jakbym nie do końca dawała sobie prawo do wybuchu złości nawet w ramach kontrolowanego eksperymentu. Ile to trwało? Mam wrażenie, że co najmniej godzinę. Okazuje się, że 20 minut.

Patrząc na ponure pobojowisko, zastanawiam się, dlaczego w akcji agresja we mnie narastała, choć obiektywnie nie działo się nic, co mogłoby ją tłumaczyć. I czy powinnam się niepokoić tym, że chwilami "totalna demolka" sprawiała mi przyjemność.

Wyjaśnienie znajduję w artykule profesora Jerzego Vetulaniego poświęconym agresji: "Mózg ludzki ma trzy piętra. Agresja wraz z uczuciem głodu i potrzebą seksu funkcjonuje na pierwszym i najstarszym, który neurobiolodzy nazwali gadzim. W drodze ewolucji wykształciła się druga, młodsza część mózgu, odpowiedzialna za emocje i uczucia. Jeszcze później pojawił się trzeci poziom, gdzie funkcjonuje intelekt.

Kultura ewoluuje szybciej niż neurobiologiczne mechanizmy w naszych mózgach. Dlatego choć chętnie identyfikujemy się z intelektem i miłymi uczuciami, a wypieramy agresję, mamy ją w sobie wszyscy. Im bardziej tłumimy ją na co dzień, tym silniej wybucha, gdy impuls zapalny ją uaktywni.

Gwałtowne czynności fizyczne o charakterze agresywnym aktywują wtedy gadzi mózg i wpadamy w trans, a nawet amok. Intelekt traci władzę zagłuszony przez pierwotne instynkty. Czynna agresja go paraliżuje".

Gadzi umysł... Zaczynam rozumieć. Waląc kijem bez opamiętania, uległam pierwotnym impulsom. I rzeczywiście nie mogę sobie przypomnieć żadnych myśli z tamtej chwili.

Za, a nawet przeciw

Psycholodzy mają na temat "pokojów furii" różne opinie. Wojciech Eichelberger uważa, że to dobry pomysł. Jego zdaniem takie przeżycie może pomóc wielu ludziom uwolnić agresywne uczucia w sposób nieszkodliwy dla innych. Odreagowując symbolicznie frustrację czy inne negatywne stany, będziemy mniej skorzy do wyładowywania ich na przypadkowych osobach, współmałżonku, dzieciach.

Z kolei dla ludzi, którzy w ogóle mają problem z wyrażaniem emocji, taki eksperyment może być uwalniający - w myśl starego powiedzenia psychoterapeutów "albo ekspresja, albo depresja". Podobny seans może też dodać pewności siebie tym, którzy nie umieją stawiać granic czy używać siły we własnej obronie. Zgodnie z takim myśleniem pojawiły się  już rmy, które tworzą namiastki "pokojów furii" dla pracowników szczególnie narażonych na stres.

Nie tłucze się w nich talerzy, ale można skopać worek treningowy albo walić rakietą tenisową w poduszki. Jedna z japońskich rm poszła dalej, zdecydowała się na umieszczenie na obiektach do bicia wizerunków członków zarządu.

Są jednak głosy, że skutki doświadczeń, które oferują "pokoje furii", są krótkoterminowe. Badania dowodzą, że jednorazowe intensywne rozładowanie gniewu nie prowadzi do trwałego obniżenia tendencji agresywnych, jeśli ktoś miał z tym wcześniej problem. Seans gniewu może więc być jednorazowym wentylem bezpieczeństwa dla kogoś, kto z powodu nadmiaru napięcia jest bliski eksplozji, ale nie nauczy nas panowania nad emocjami.

Profesor psychologii Lucyna Golińska, autorka książki "Złość", zwraca uwagę na pułapkę, w jaką mogą wpaść ludzie, którzy zasmakują  w wybuchach złości: "Wpadając  we wściekłość, mamy poczucie władzy. Wszyscy tańczą tak, jak im zagramy. Niektóre osoby szybko się uczą, że mogą w ten sposób sterować innymi, co żadnej  ze stron nie wychodzi na dobre".

Czy doświadczenie w rage roomie może narazić kogoś na pokusę częstszego niż wcześniej ulegania agresywnym impulsom?

Co z tą złością?

Jak będzie w moim przypadku?  Czy to doświadczenie pomoże mi kontrolować złość? A może wręcz przeciwnie, zacznę ją wyrażać intensywniej, bo podczas eksperymentu czułam satysfakcję? Co może się zmienić? Jeszcze kilka godzin po "seansie" czuję fizyczne wyczerpanie. Jestem spokojniejsza, wyraźnie nie mam ochoty na mocniejsze bodźce.

Jadę autem wolniej, niżbym mogła, a to do mnie niepodobne. Gdy w radiu słyszę ostrą muzykę, zmieniam na coś łagodnego. Ale kiedy pies sąsiadki ujada dłuższą chwilę na balkonie, jednak nie wytrzymuję. Wychylam się i już mam powiedzieć kilka zasadniczych słów (sytuację przerabiam co wieczór), gdy nagle przypominam sobie siebie z kijem bejsbolowym wgniatającą w ziemię monitor i czuję rozbawienie na myśl, jakie wrażenie zrobiłoby to na właścicielce psa.

Kończy się na tym, że mówię do niej neutralnym tonem "będę wdzięczna, jeśli uda się pani uspokoić pieska". Czyli jednak działa. Ale już po kilku dniach, gdy córka wraca od koleżanki godzinę później, niż się umówiłyśmy, udając, że nie słyszała, jak dzwoniłam, no cóż, reaguję ostrzej, niżbym chciała. Cud jednak nie nastąpił. 

A co z pokusą, żeby powtórzyć wizytę w rage roomie? Zdemolować coś i doświadczyć swojej nieobliczalności? Na razie jej nie czuję. Mimo kilku intrygujących przeżyć nie widzę się wśród stałych klientek "pokoju furii". 

Anna Jasińska

Twój STYL 7/2017


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy