Katarzyna Roman-Rawska: Istnienie starowierców przez dziesięciolecia sprawiało kłopot
- Po prababci i dziadku zostały już wspomnienia, podobnie jak po babci Anisie. Pamiętam, jak mówiła zawsze "pamiętaj o mnie miły, pamiętaj o mnie miła" – powtarzała te słowa nawet wtedy, kiedy była jeszcze w sile wieku. Rzucała je od czasu do czasu, chyba po to, żebyśmy je sobie dobrze utrwalili i nie zapomnieli. Dziś myślę sobie, że w tym wszystkim była jakaś zgoda na nadchodzące zmiany i przemijanie - mówi Katarzyna Roman-Rawska, pisarka, publicystka, tłumaczka, autorka książki "Zaśnięcie Anisy. Opowieść o polskich starowiercach".

Katarzyna Pruszkowska: Naszą rozmowę chciałabym zacząć od pytania o to, kim właściwie są starowiercy?
Katarzyna Roman-Rawska: - Grupą religijną, która w II połowie XVII wieku wyodrębniła się z Kościoła Prawosławnego. Jej członkowie zostali nazwani "staroobrzędowcami", ponieważ sprzeciwili się reformom obrzędów zainicjowanym przez patriarchę Nikona, wspieranego początkowo przez cara Aleksego I. W założeniu zmiany te miały doprowadzić do usunięcia naleciałości niezwiązanych z "prawdziwym" prawosławiem, a związanych, m.in., z błędami w księgach religijnych, które pojawiały się w wraz z kolejnymi tłumaczeniami i tym, że duchowe ośrodki na Rusi były od siebie bardzo oddalone. Można więc powiedzieć, że pozornie chciano ujednolicić różne lokalne odmiany prawosławia.Jednak dla wielu wyznawców zmiany w praktykowanych od lat obrzędach były nie do pomyślenia - i to właśnie z tej grupy wywodzą się starowiercy.
Pozornie?
- Tak, ponieważ to była kolejna już próba reform, więc ludzie byli już zwyczajnie zmęczeni tymi ciągłymi zmianami. Tym bardziej, że każda kolejna była coraz mniej korzystna dla ludzi, umacniała despotyzm i kładła podwaliny pod późniejsze Imperium Rosyjskie. W kontekście staroobrzędowców mówi się czasem z ironią i kpiną, że zrobili wielką awanturę o kilka gestów wykonywanych w cerkwi. Ale to nie chodziło tylko o gesty. Wierni świeccy, ale także batiuszkowie i popi poczuli, że ktoś ingeruje w ich duchowość i niszczy rytm, jaki ich życiu nadawała religia. A przecież dawniej wiara wpływała niemal na każdą dziedzinę życia - dziś moglibyśmy powiedzieć, że światy sacrum i profanum były ze sobą ściśle złączone. Nic dziwnego, że przestraszyli się centralizacji i ściślejszego sojuszu tronu z ołtarzem.

Może pani podać przykład takich niekorzystnych zmian?
- Na przykład stopniowo odbierano chłopom prawa, dziś powiedzielibyśmy - obywatelskie, i zaostrzano pańszczyznę. A to z kolei prowadziło do pogorszenia się sytuacji materialnej rodzin. Z przekazów historycznych wiemy, że część wiernych uważała, że żyją w czasach ostatecznych. Dlatego w mojej interpretacji wyłonili się z drżenia, z mistyczno-politycznej awantury. Być może wizja nadchodzącego końca świata paradoksalnie dodała im odwagi, by walczyć o swoje mimo represji. Przedstawiciele Cerkwii nie ograniczyli się tylko do nałożenia klątwy kościelnej, ale prowadzili aktywną propagandę potępiającą starowierców. Nazywano ich heretykami, raskolnikami (od słowa "raskoł" oznaczającego "rozłam" - przyp. red.), oskarżano o wprowadzenie podziału między wiernymi. A ponieważ takie wspólnoty były rozsiane po całym Carstwie Rosyjskim, ludzie zaczęli szukać dla siebie miejsc na odludziach i łączyć się w większe grupy. Pochowali się więc w głębi Rosji i państwach ościennych, z dala od wpływów patriarchy, i okazało się, że w takim samostanowieniu żyje im się z czasem coraz lepiej . Kwestia istnienia starowierców przez dziesięciolecia sprawiała kłopot władcom i patriarchom - nakładano na nich podwójne, potem potrójne podatki, wcielano siłą do wojska, utrudniano im życie, a oni co? Na przekór wszystkiemu - trwali.
Czyli na tereny Rzeczpospolitej starowiercy dotarli właśnie z powodu prześladowań?
- Również, choć generalnie starowiercy wyemigrowali na dzisiejszą Suwalszczyznę bardziej z powodów ekonomicznych, ale to, że Rzeczpospolita była wtedy uznawana za państwo tolerancyjne religijne miało znaczenie. Starowiercy wybierali miejsca, które odpowiadały ich duchowości - samowystarczalne, położone nad jeziorami, schowane w lasach. Wiedzieli, jak szybko okiełznać dzikie terytoria porośnięte gęsto puszczą, co sprawiało, że na ogół żyli w dobrych relacjach z miejscowymi władzami i nowymi sąsiadami. Z czasem zajęli się plecionkarstwem i tkactwem, wybudowali swoje molenny i stali się lokalnie potrzebni, byli częścią lokalnej społeczności.
Zakładam, że molenny to świątynie starowierców?
- Tak, to miejsca, w których w spokojnych czasach ludzie się modlą, obchodzą święta i różne uroczystości rodzinne. W tej chwili w Polsce czynne są trzy molenny - w Suwałkach, Gabowych Grądach i Wojnowie na Mazurach. Do niedawna była jeszcze czwarta, w Wodziłkach, ale została zamknięta, a wiernych objęto opieką gminy wyznaniowej w Suwałkach. W molennach modlitwy prowadzą duchowni zwani nastawnikami, jednak jeśli z jakiegoś powodu ich nie ma, wierni mogą samodzielnie sprawować liturgię - jedynie nie wolno im czytać Ewangelii. Oczywiście mówię teraz o staroobrzędowcach bezpopowcach, czyli odłamie, który nie ma hierarchii duchownych.

A jak można zostać nastawnikiem?
- Do II wojny światowej było tak, że baciuszkowie mieli swoich uczniów i przez lata przekazywali im całą swoją wiedzę, żeby ci mogli w końcu ich zastąpić. Przy czym niekoniecznie musieli to być np. synowie duchownych, a po prostu osoby, którym społeczność ufała. Natomiast współcześnie ta transmisja międzypokoleniowa bywa zaburzona, i kiedy odchodzi nastawnik, wspólnota albo korzysta z życzliwości nastawników innych gmin, w tym także zagranicznych albo z czasem kogoś wybiera, znajduje chętnego.
- Choć nie ma obowiązku, żeby nastawnik kończył konkretne szkoły, najczęściej wspólnoty dbają o to, by ich baciuszkowie ukończyli seminarium, takie, jak to w Rydze. To ważne, ponieważ w przypadku staroobrzędowców religia jest czymś, co się przeżywa, a niekoniecznie tłumaczy czy poddaje analizie. Wierni od stuleci wykonują te same gesty, rytuały i obrzędy wyglądają niemal tak samo. Oni nie muszą wiedzieć, dlaczego robią tak, a nie inaczej. Takie podejście do wiary generuje czasem zabawne sytuacje, bo do Grabowych Grądów przyjeżdżali dawniej studenci, żeby zbadać naszą społeczność, i wypytywali: "a dlaczego tak robicie?", "a co to znaczy?". A ludzie, choć chcieli pomóc, odpowiadali: "no tak robię, tak robili moi przodkowie. Ale czemu? Tego nie wiem".
- Natomiast utarło się, że nastawnik taką, choćby elementarną, wiedzę jednak mieć powinien, dlatego wspólnoty często wysyłają swoich duchownych do seminarium w Rydze. To ważne, bo nastawnik jest nie tylko przewodnikiem duchownym, ale także gospodarzem molenny, a ta druga funkcja jest niemniej ważna, bo zapewnia ciągłość funkcjonowania całej gminy wyznaniowej. Nastawnik dba o budynek i cmentarz, często wraz z radą pozyskuje środki na renowacje, niesie pomoc materialną tym wiernym, którzy jej potrzebują. Obecnie w Grabowych Grądach nastawnikiem jest Mieczysław Kapłanow.

Nie bez powodu o starowiercach rozmawiam właśnie z panią - kiedy zorientowała się pani, że pochodzi z dość unikalnej społeczności?
- Może panią zaskoczę, ale stosunkowo późno, dopiero na studiach rusycystycznych. To tam dotarło do mnie, że temat staroobrzędowców nadal porusza wyobraźnię. Oczywiście wcześniej wiedziałam, że część mojej rodziny, która mieszka w Grabowych Grądach, mówi innym językiem, że babcia inaczej się modli, ma w domu ikony, a mówią do niej "Anisa", a nie np. "Alicja". Ale kiedy byłam dzieckiem, to wszystko było dla mnie tak naturalne, że nie poddawałam tego jakiejś większej refleksji.
Skąd zatem pomysł na studia rusycystyczne?
- Czułam potrzebę, żeby moją wiedzę jakoś uporządkować i nadać jej strukturę. Bo w moim warszawskim domu dzielono się ze mną raczej strzępkami informacji, a ta wiedza przez wielkie W była spychana gdzieś na margines. Nie jako tajemnica, ale jako coś, czym się w Grabowych Grądach żyje, praktykuje, a nie coś, o czym się rozmawia. Ja kolekcjonowałam informacje z różnych źródeł, ale brakowało mi rdzenia, wokół którego sama mogłabym stworzyć swoją opowieść.
Wspomniała pani o Grabowych Grądach, a potem o "warszawskim domu". Jak to się stało, że część rodziny trafiła do stolicy?
- Najpierw do Warszawy wyjechała starsza siostra mojej mamy, a potem mama. Tu poznała ojca, Warszawiaka, zakochali się i założyli rodzinę. Lata mijały, a mama zakorzeniła się w stolicy i raczej nie mówiła o przeszłości. Podzieliła swój świat na dwie rzeczywistości i nie przeniosła dawnych obrzędów do tego "nowego" życia.

Wie pani, skąd taka decyzja?
- Przyczyn było kilka. Na pewno jedną z nich było to, że mamę boleśnie uwierał gorset tożsamości etnicznej, spotykała się dyskryminacją - na przykład nazywaną ją kacapką (pogardliwe przezwisko określające Rosjankę - przyp. red.). To ją uwierało, bo mama była i jest bardzo przywiązana do polskości, kocha literaturę, przyrodę, język. Mówię o niej, że jest wielką fanką Polski i jej wierną obywatelką. Jednak to nie tylko tożsamość etniczna była powodem wyjazdu - to były czasy emancypacji i awansu społecznego, ludzie ze wsi zaczęli masowo wyjeżdżać do miast. Gabowe Grądy były malutką miejscowością, w której żyło się skromnie, bez perspektyw na większy rozwój. Tymczasem świat wokół się modernizował i mama chciała być częścią tych zmian. Nie chciała być kobietą, która przede wszystkim zajmuje się domem, a w wolnych chwilach haftuje makatki. Chciała mieć dostęp do literatury, kształcić się, działać społecznie. Taki miała na siebie pomysł i go pięknie zrealizowała.
- Jednak to tylko część opowieści, bo wyjazd nie oznaczał, że mama zerwała z Gabowymi Grądami i straciła kontakt ze światem starowierców. Pochodzenie było dla niej ważne, na przykład zaproponowała swojej mamie, a mojej babci, by najmłodszą siostrę nazwać Alona - to imię z rosyjskich bajek. Jednocześnie dla świata na zewnątrz wymyśliła dla tej samej siostry także "Sylwię", bo było to wtedy bardzo popularne imię.
Dobrze rozumiem - dziewczynce nadano dwa imiona?
- Tak, jedno takie "nasze", a drugie do zaprezentowania światu. Co prawda moja mama nazywa się Olga, więc jej imienia nigdy nie trzeba było tłumaczyć, jednak był czas, kiedy posługiwanie się dwoma imionami było sprawą dość powszechną. Generalnie zasada była taka, że noworodkom nadawano imiona świętych, którzy byli wspominani w dniu, w którym dziecko przyszło na świat. Na przykład mój dziadek nazywał się Samuił (od biblijnego imienia Samuel - przyp. red.), ale w życiu świeckim nazywano go Siemionem. Na to nakładała się jeszcze konieczność tłumaczenia imion na język polski, wprowadzona w czasach PRL.
Czyli na chrzcie Samuił, w domu Siemion, a w dokumentach państwowych byłyby Szymon?
- Tak. Z tymi imionami to był nieraz niezły galimatias. Na przykład mój pradziadek w niektórych dokumentach figurował jako Iwan, a innych - Jan. Pokolenie moich rodziców dążyło więc do tego, żeby sprawy maksymalnie uprościć i zrezygnowało z nadawania imion świętych. Czyli moja ciocia została ochrzczona jako Jelena, bo to imię łatwo przetłumaczyć jako Helena. Jednak wiem, że ta stara tradycja całkiem nie zniknęła i osoby w moim wieku wracają do tego, by znowu nadawać dzieciom dwa imiona - jedno w molennie, które służy w życiu duchowym, a drugie w urzędzie, dla świata świeckiego.
Wróćmy więc do pani mamy, Olgi - jak zareagowali jej rodzice na wieść, że opuszcza Gabowe Grądy i znany im świat?
- Nie ona pierwsza wyjechała, więc to nie było dla dziadków aż taką nowością, jednak jako pierwsza w rodzinie weszła w mieszany związek małżeński. I to już było "coś", choć w społeczności były już wtedy takie przypadki. Bezpośrednio po wojnie takie związki generowały w rodzinach napięcia i były traktowane jako tabu - na przykład słyszałam, że w niektórych domach jedzenie serwowano "innowiercom" w specjalnych naczyniach. Natomiast tata, który wżenił się w rodzinę w latach 80., zapewnia, że nigdy nie kazano mu pić z jakiegoś specjalnego kubeczka. Dziadkowie przyjęli go ciepło, i szybko stał się ich ukochanym zięciem.
- Natomiast co do wyjazdu mamy - myślę, że babcia była pogodzona z myślą, że świat się zmienia. Ona całe życie mieszkała w Grabowych Grądach i rzadko jeździła nawet do Augustowa. Miała bardzo kochającego i lojalnego męża, dzieci, które o nią dbały. Dla babci bardzo ważna była społeczność, brała udział we wszystkich akcjach społecznych typu sprzątanie cmentarza, piknik starowierski, modliła się w molennie. Jej to wystarczało, ale rozumiała, że dzieciom ta rzeczywistość może uwierać, więc musi pozwolić im żyć po swojemu.
Zdaje się, że życie po swojemu jest specjalnością kobiet w pani rodzinie - mam teraz na myśli prababcię, która w swojej społeczności pełniła rolę szeptuchy.
- Cóż, trudno mi się nie zgodzić. Historia prababci Warwary fascynowała mnie niemal od zawsze, tym bardziej, że niewiele o niej wiedziałam. Wiem, że słynęła z tego, że potrafi "zamówić zdrowie" - łączyła modlitwy z zaklęciami, okraszała to jeszcze jakimiś przekleństwami i w ten sposób uzdrawiała chorych. To działa na moją wyobraźnię, bo mieszkam w progresywnej Warszawie, w której na ból głowy łykam sobie ibuprofen. To wszystko oczywiście brzmi trochę magicznie, ale babcia była też zapaloną zielarką, a na skuteczność ziół w leczeniu niektórych chorób mamy już dowody naukowe. Myślę, że babcia była szanowana w społeczności także dlatego, że potrafiła skutecznie pomagać - a mówimy o czasach, kiedy mieszkańcy wsi na ogół nie mieli dostępu do opieki medycznej. Albo lekarz mieszkał za daleko i nie było się jak do niego dostać, albo jego usługi kosztowały tyle, że ludzi nie było na nie stać.

Słucham pani opowieści i myślę, że to znowu historia o pewnym rozdwojeniu - prababcia była szeptunką, a pradziadek służył w molennie i z pasją analizował święte księgi i śpiewniki.
- No tak, żona parająca się co prawda białą, ale magią, mogłaby budzić zdziwienie. Mogłaby - z naszego punktu widzenia, bo nie sądzę, że budziła. Ot, jedno sacrum przeplatało się z drugim, i tak sobie razem funkcjonowały. Po prababci i dziadku zostały już wspomnienia, podobnie jak po babci Anisie. Pamiętam, jak mówiła zawsze "pamiętaj o mnie miły, pamiętaj o mnie miła" - powtarzała te słowa nawet wtedy, kiedy była jeszcze w sile wieku. Rzucała je od czasu do czasu, chyba po to, żebyśmy je sobie dobrze utrwalili i nie zapomnieli. Dziś myślę sobie, że w tym wszystkim była jakaś zgoda na nadchodzące zmiany i przemijanie.
- Zresztą moim zdaniem ta akceptacja zmian jest charakterystyczną cechą starowierców. Owszem, nasza historia zaczęła się od niezgody na ingerowanie w obrzędy, ale od tego momentu codzienność moich przodków często ulegała zmianom. Wędrowali, osiedlali się w nowych miejscach i dostosowywali do otoczenia. Być może właśnie dlatego, że w niektórych kwestiach nie przystawali na kompromisy, a w innych potrafili zaakceptować nowości, nadal trwają.
Ja z kolei mam czasem wrażenie, że czasami chcielibyśmy znaleźć jakąś społeczność, która żyje tak samo od stuleci, zamknąć ją w skansenie i tak sobie ten "żywy skansen" podziwiać.
- Rozumiem, że tak jest, ale paradoks polega na tym, że te skanseny częściej nas rozczarowują, niż fascynują. Już pani wspominałam o studentach, którzy odwiedzali Grabowe Grądy w poszukiwaniu jakiejś egzotyki. A dostawali zwyczajną codzienność, która co prawda ma korzenie w swego rodzaju samowystarczalnej utopii, ale dziś niewiele różni się od codzienności reszty Polaków. Owszem, modlimy się w molennach, mamy swoje obrzędy, ale coraz więcej charakterystycznych atrybutów zewnętrznych zaniknęło. Mamy też swoją unikalną historię, bo jako mniejszość etniczną i ludność pogranicza spotykały nas te same nieszczęścia co Żydów, Tatarów, Łemków. Ale to nas nie definiuje.
- Są wśród nas osoby, dla których pochodzenie jest zupełnie nieważne, a są i takie, które próbują podtrzymać tradycje i zwyczaje. Mamy zespół folklorystyczny staroobrzędowców Riabina, swoją kuchnię, np. moje ulubione bulbieniczniki, czyli pierogi ziemniaczane z pieca z różnym nadzieniem. Ale z tego, co wiem, starowiercy nigdy nie chcieli się zamykać w swoich enklawach i izolować od otoczenia. Owszem, postępowali tak na początku, ale nie był to efekt ich decyzji, tylko prześladowań. Wracając do pani słów o skansenach - ja nie jestem zwolenniczką rekonstrukcji, które są zazwyczaj albo sztuczne, albo przaśne. Sądzę, że o wiele ciekawiej jest przyglądać się wspólnocie, która istnieje i stale się zmienia. I, jak radziła moja babcia, wspomnieć czasem tych, którzy odeszli przed nami.
A skoro o tym mowa - czy zachowały się święte książki dziadka Iwana, które tak pilnie studiował?
- Zachowały się i trafiły w moje ręce, podobnie jak haftowana lesinka, czyli odpowiednik różańca mojej babci, wspomniane makatki mamy. Z czasem stałam się właśnie taką archiwistką - najpierw zbierałam rodzinne pamiątki, a teraz dostaję coraz więcej rozmaitych artefaktów od dalszych krewnych - zdjęć, listów, wspomnień, pamiętników. Teraz to ja jestem tą, do której to wszystko się zanosi, a która to odpowiednio uhonoruje przechowa. Praca nad książką była dla mnie okazją do zastanowienia się nad tym, kim jestem i te rzeczy mi w tym pomagały.
A więc - kim pani jest?
- Pół-starowierką pogodzoną z towarzyszącym jej od zawsze rozdwojeniem. Opowieści, które słyszałam jako dziecko, cały czas we mnie są i choć uważam się za reprezentantkę raczej progresywnego środowiska, odkrywam, że są we mnie elementy pasujące bardziej do jakoby konserwatywnych Grabowych Grądów. Dużym tematem jest dla mnie cielesność - w kontekście przenoszenia religii za pomocą ciał - a tak postrzegam właśnie historię starowierców, którzy uciekali z miejsca na miejsce i jednym, co mieli ze sobą zawsze, były ich ciała i pamięć w nich zakodowana.

- Na przykład dużym przeżyciem było dla mnie uczestniczenie w rytuale bani, taki intymny kontakt z innymi kobietami. Przyniosłam tam ze sobą swój "nowoczesny" świat, a z nim brak akceptacji dla ciała, brak wyrozumiałości dla jego niedoskonałości, porównywanie się. A "świat konserwatywny" pozwolił mi dostrzec to, że ciała kobiet różnią się od siebie, zmieniają się wraz z wiekiem czy narodzinami dzieci i nie muszą być idealne, żeby być piękne. Zauważyłam, że często czuję przynależność wtedy, kiedy słowa zastępuje czucie i przeżywanie - tak było na pogrzebie mojej babci Anisy. To takie momenty, w których staję się architektką własnej pamięci i przyglądam się temu, co rodzinne, lokalne, intymne; nie należące do tzw. wielkiej historii. Wiem już, że choć należę do dwóch światów, żaden z nich nie musi być "lepszy", za to oba są mi potrzebne.