Ryby mają głos
Jakie państwo mają ryby? - klasyczne pytanie w nadmorskiej czy nadjeziornej restauracji w Polsce zawsze wzbudza popłoch. Bo jeśli jest łosoś, to norweski, panga - wietnamska, matiasy - holenderskie, tilapia -chińska. A gdzie ryby z jeziora, nad którym siedzimy? Gdzie bałtyckie dorsze, łososie, turboty, witlinki i sandacze? Nie ma, I długo nie będzie. Dlaczego? Bo w Polsce ryby głosu nie mają.
Ostatnio byłam w Rydze na jednym z największych targów rybnych w Europie. W hali portowej o powierzchni hipermarketu można było kupić tłuste uliki, szproty, płastugi i jesiotry - świeże, mrożone, wędzone, marynowane, suszone, solone, nadziewane, w zupach, pastach, sałatkach. Do tego pełna gama kawioru. A u nas? Mamy 770-kilometrową linię brzegową, ale nie uświadczysz przy niej ani jednego targu rybnego. Dzieci kojarzą rybę z tłustymi i bezwartościowymi paluszkami rybnymi.
Dorosły Polak o rybie przypomina sobie w Wigilię i latem, podczas spaceru nadmorskim deptakiem. Filet w panierce, do tego stosik frytek i piwo. Problem jednak w tym, że wiele ryb sprzedawanych w nadmorskich budach to ryby chińskie, bo w tej chwili jednym z największych producentów hodowlanego węgorza europejskiego są... Chińczycy. W warunkach naturalnych samica węgorza osiąga wagę 400 g w szóstym roku życia, w chińskich tuczarniach w ciągu osiemnastu miesięcy samice ważą 1,5 kg! Łosoś również nie jest nasz dziki, bałtycki, ale hodowlany, norweski. W naturze te drapieżniki jedzą krewetki, skorupiaki, kryle, stąd nabierają naturalnego pomarańczowego koloru. Na farmach o taki pokarm trudno, więc aby ryby uzyskały piękny łososiowy kolor, karmi się je granulkami z oleju rybnego, mączek sojowych oraz pigmentem - astaksantyną.
Połowy dorsza są limitowane, dlatego nie zawsze jest w restauracjach, a jeśli go smażą na okrągło, to z pewnością był mrożony. Panga, która szturmem zdobywa nasze stoły (co czwarty filet z pangi trafiający na rynek Unii Europejskiej jedzie do Polski), jest słodkowodna, a nie morska, a poza tym niemal kompletnie bezwartościowa. Wygląda na to, że jedyną lokalną i zawsze świeżą rybą jest flądra.
A przecież ryby to samo zdrowie. Oprócz białka, witamin (A, D oraz z grupy B), wapnia, żelaza i jodu zawierają bowiem skarb bezcenny - kwasy omega-3 (EPA i DHA). To one sprzyjają wzmocnieniu odporności, łagodzą stany zapalne, a także "oliwią" nasze komórki mózgowe, by lepiej pracowały. Zjadane regularnie zapobiegają nadciśnieniu, miażdżycy, chorobom układu krążenia. Są na to dowody - ani mieszkańcy Grenlandii, ani japońscy rybacy prawie nie zapadają na choroby serca! Dlaczego? Bo chronią ich kwasy omega-3, które we krwi obniżają poziom złego cholesterolu i trójglicerydów. Ponadto działają przeciwnowotworowo oraz przeciwzawałowo, łagodzą objawy astmy, poprawiają pamięć i koncentrację.
Jak pokazują dane Światowej Organizacji Zdrowia, wzrost spożycia ryb obniża u mężczyzn umieralność z powodu raka płuc o 8,4 proc. Według specjalistów z Harvardu 85 g łososia lub 170 g makreli tygodniowo w naszym menu zmniejsza ryzyko śmierci z powodu chorób serca o 36 proc. Tymczasem statystyczny Polak zjada rocznie około 13 kg ryb, podczas gdy średnia europejska wynosi 22 kg. U dorosłych mieszkańców południowej Polski poziom spożycia kwasów omega-3 z ledwością pokrywa kilka procent niezbędnego zapotrzebowania! Odnosi się to również do dzieci, a coraz więcej badań pokazuje, że niedobory kwasów omega-3 mogą być jedną z przyczyn dysleksji i nadpobudliwości. Wystarczy przecież zjeść rybę 2-3 razy w tygodniu, najlepiej morską.
Nie należy bać się kalorii, bo ryby - odwrotnie niż mięso - im bardziej tłuste, tym zdrowsze. Warto postawić na śledzie ze względu na zawartość kwasów omega-3, dostępność i cenę.
Katarzyna Bosacka PANI 7/2012