Senność na Seszelach

Aktualizacja

Na La Digue, czwartej co do wielkości wyspie w archipelagu Seszeli o powierzchni nieco ponad 10km², najłatwiej dopłynąć szybkim katamaranem z Wiktorii, stolicy republiki. Podróż upływa szybko, urozmaicona oszałamiającymi widokami turkusowej głębi Oceanu Indyjskiego i księżycowo-granitowych formacji skalnych, okolonych wybujałymi palmami kokosowymi na pustawych plażach. Żyć nie umierać.

article cover

Na La Digue, czwartej co do wielkości wyspie w archipelagu Seszeli o powierzchni nieco ponad 10km², najłatwiej dopłynąć szybkim katamaranem z Wiktorii, stolicy republiki. Podróż upływa szybko, urozmaicona oszałamiającymi widokami turkusowej głębi Oceanu Indyjskiego i księżycowo-granitowych formacji skalnych, okolonych wybujałymi palmami kokosowymi na pustawych plażach. Żyć nie umierać.

A jeśli już umierać, to tylko na La Digue

– Tu się urodziłem, tutaj mieszkam całe życie i tutaj skończę – mówi z przekonaniem 27-letni Seszelczyk Neddy. – Pracuję dla turystów, surfuję, chodzę na imprezy, mam przyjaciół… Czego więcej chcieć od życia?

I na pierwszy rzut oka rzeczywiście tak to wygląda: Neddy prowadzi jednoosobową firmę, zajmującą się wynajmem rowerów. Biznes kwitnie, gdyż na wyspie nie ma transportu publicznego, a samochody można policzyć na palcach obu rąk. Nie brakuje również atrakcji najwyższego kalibru: co jakiś czas rajską wyspę odwiedza sam emir Abu Dhabi, Szejk Khalifa Bin Zayed An-Nahyan, którego letniskowy pałac góruje nad stolicą Seszeli. Podobno rozdaje studolarowe banknoty wszystkim gapiom, którzy gromadzą się w porcie, by choć w przelocie ujrzeć jednego z najbogatszych monarchów świata.

Tylko sypiać nie ma z kim

– Jestem z największej rodziny na wyspie, bo moja babka miała siedemnaścioro dzieci – mówi z dumą Neddy. – Nie ma się co dziwić: w latach 50. nie było ani telewizji, ani Internetu, nie było nawet prądu, więc cóż innego ludzie mieli robić wieczorami! – śmieje się, potrząsając bujnymi lokami.

Zaraz jednak poważnieje.

– Więc jak się z kimś umawiam, to od razu zaczynamy od drzewa genealogicznego, bo nie chcę obudzić się z kuzynką w łóżku!

Nie wszyscy jednak biorą sobie kwestie powinowactwa do serca.

– Ludzie się nie pobierają, a wielu mieszkańców ma dzieci ze swoim kuzynostwem i nikt się tym nie przejmuje – wzdycha 40-letni Francis Mulinge, kenijski misjonarz, od dziewięciu lat zarządzający kurią La Digue. – Poza tym większość Seszelczyków jest chętna do zabawy, ale niewielu ma ochotę na przysięgi do grobowej deski, bo trudno uzyskać rozwód.

Mimo, iż trzy czwarte ludności wyznaje katolicyzm, a biuletyn rządowy ogłasza nabór do szkółki niedzielnej, by „wychowywać potomstwo w duchu seszelskiej tradycji chrześcijańskiej”, 70% tych dzieci pochodzi z nieformalnych związków.

– Chodzę do kościoła, ale nie ożenię się, bo musiałbym zaprosić na wesele całą wyspę – przyznaje Neddy. – Ale chciałbym być kiedyś dobrym ojcem, bo swojego nie znałem.

Ani żaden z czterech braci Neddy’ego, co nie wywołuje nawet uniesienia brwi pośród wyspiarzy.

– Wolę sama wychowywać dzieci, niż użerać się na co dzień z facetem – mówi stanowczo 42-letnia bibliotekarka i członkini dominującej Partii Ludowej Magda, korpulentna matka trójki przedszkolaków. Jak większość kobiet na wyspie nie nosi makijażu, ale ma starannie wypielęgnowane dłonie z kolorowymi tipsami i fantazyjnie upięte loki. – Potrafię sama się utrzymać, a Seszelczycy są bezdennie nieodpowiedzialni. Nawet na „czarnej liście” biblioteki są głównie mężczyźni! – wskazuje na pękaty, prostokątny koszyk z kartami czytelników za jej plecami.

Niektóre książki są przetrzymywane od 2009 roku, ale Magdzie nie chce się chodzić od drzwi do drzwi i prosić o ich zwrot, choć wszystkich winowajców z listy zna osobiście, a wielu z nich to jej krewni, mieszkający po sąsiedzku.

Zna wszystkich, gdyż wyspę zamieszkuje zaledwie 2,000 mieszkańców. Wielu z nich to potomkowie niewolników z czasów kolonialnych.

– Źródła historyczne podają, że pierwszymi odkrywcami archipelagu byli Arabowie już w X w. – wyjaśnia misjonarz Francis. – Stali osiedleńcy pojawili się dopiero w 1777 r. Pochodzili głównie z dobrych francuskich rodzin, które uciekły z kraju w obliczu finansowej katastrofy i zagrażającej rewolucji lub opuścili Indie, kiedy francuska dominacja zaczęła chylić się ku upadkowi.

Naczelną ambicją przybyszów była odbudowa utraconych fortun, a Seszele okazały się istnym sezamem, pełnym drewna na budowę statków dla Francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej oraz żółwi olbrzymich, których ponad 13 tys. zostało wywiezionych w ciągu zaledwie pięciu lat. Kres eksploatacji wysp położył najpierw zarządzający kolonią francuski rząd na Mauritiusie, a później aneksja wysp przez Brytyjczyków i zniesienie niewolnictwa, w wyniku czego połowa ludności – kolonizatorzy wraz z poddanymi – opuściła wyspy. Pozostali głównie wyzwoleńcy, których potomkowie do dziś posługują się dialektem kreolskim, czyli mieszanką etnicznych języków oraz archaicznej, XVIII-wiecznej odmiany francuskiego. Obecnie większość mieszkańców to poligloci.

– W domu mówię po kreolsku, ale nie umiem pisać w tym języku – macha niedbale ręką Neddy, by po chwili rezolutnie wyliczyć: – biegle w mowie i piśmie posługuję się francuskim, angielskim i włoskim, których nauczyłem się w szkole.

Według Francisa, wybiórcza niepiśmienność mieszkańców jest społeczną tragedią, gdyż kreolski to jedyny wspólny element kulturowy wysp.

– Wszyscy mają inne korzenie, bo niewolnicy pochodzili z wielu miejsc: Mauritiusu, Zanzibaru, Kenii, czy Południowej Afryki, więc trudno mówić o jakiejkolwiek tradycji seszelskiej – tłumaczy. – Większość wyspiarzy w ogóle nie ma pojęcia skąd ich przodkowie pochodzą i wolą nawet nie zagłębiać się w genealogię rodową, w obawie przed odkryciem niezręcznej prawdy.

W stołecznej Bibliotece Narodowej na Mahé, największej z wysp archipelagu, znajduje się specjalny dział, gdzie można przejrzeć księgi miejskie z rejestrem urodzeń i zgonów, ale rzadko kto tam zagląda.

– Nigdy mnie to nie interesowało – przyznaje Magda, wzruszając krągłymi ramionami. – Wiem tylko, że mam chińskie nazwisko, po którymś z pradziadków, ale kto by płynął aż do stolicy, by to sprawdzić!

Seszelczycy nie są skłonni ani do podróży w daleką przeszłość ani do odległych miejsc

– Kiedyś poleciałem do Durbanu i zatrzymałem się u znajomego, który wcześniej odwiedził La Digue. Ciągle mnie popędzał! – Neddy z dezaprobatą potrząsa krótkimi lokami, a jego twarz ponownie rozbłyska śnieżnobiałym uśmiechem. – Mówię: „Człowieku, dokąd tak się spieszysz? Przecież jesteśmy na wakacjach!” Nie umiał mi odpowiedzieć. Od tej pory latam tylko na sąsiednie wyspy, a i to rzadko, bo przecież sam mieszkam w raju.

Nawet psy tutaj nie biegają ani nie szczekają. Wylegują się leniwie na plaży pokrytej różowymi drobinkami koralowców, w cieniu ociężałych od napęczniałych żółtych kokosów palm. Co jakiś czas unoszą do połowy jedną powiekę, by sennym okiem prześlizgnąć się po krystalicznie czystych wodach oceanu, po których niemrawo dryfują jachty. Nawet przechadzający się nieopodal żółw olbrzymi nie wzbudza ich zainteresowania; żółw, niezmordowanie gryzący odpadek skórki papai jest jedynym aktywnym elementem krajobrazu w upalnym seszelskim popołudniu. Wkrótce jednak i jego dopada senność, więc zamyka ślepia i nieruchomieje aż do płomienno-cukierkowego zachodu słońca.

Raj Neddy’ego, Magdy i Francisa przecinają trzy główne drogi, które można przebyć na rowerze w ciągu kwadransa, jeśli się człowiek spręży.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas