Reklama

Był niepokorny, jest skromny

Rok urodzenia: 1986, a lista osiągnięć godna czterdziestolatka. Nasz jazzowy materiał eksportowy ma postać przystojnego, młodego bruneta, który bez kompleksów zdobywa muzyczny świat. Adam Bałdych wygrywa na skrzypcach dźwięki, w których można znaleźć słowiańską melancholię i wielkomiejski szum Nowego Jorku.

Małgorzata Olszewska, Styl.pl: Czytałam wpisy w księdze gości na twojej stronie internetowej. Oprócz zachwytów, których można się spodziewać w takim miejscu, bardzo wiele osób podkreśla, że jesteś skromny... Prawda to? Skromność oznacza pokorę - jak ją w sobie znajdujesz po tylu sukcesach?

Adam Bałdych: - Pewnie wynika to z tego, że był okres, kiedy byłem trochę mniej pokorny, ale to już jest parę lat za mną. To były takie czasy, kiedy byłem jeszcze w liceum i chodziłem do szkoły muzycznej II stopnia, z której zostałem wyrzucony, właśnie z powodu tej niepokorności.

Reklama

- Chciałem odejść od wychowania w klasycznym duchu i stylu bycia muzyka klasycznego. Trochę jeździłem po różnych miejscach, koncertując w młodym wieku, szalałem po koncertach i zauważyłem, że wiele rzeczy we mnie się zmieniało.

- Pracowałem ze świetnymi muzykami, którzy mieli w sobie tę pokorę, jak na przykład Marek Raduli czy Piotr Żaczek. To są ludzie, którzy są wyśmienitymi muzykami, ale nie brak im pokory i chyba właśnie od nich się tego nauczyłem. Widziałem, że nie trzeba nadrabiać zachowaniem, słowami, czegoś co po prostu jest dobre i solidne.

- Mam też taką rodzinę, która starała się mnie tak wychować, żebym nigdy nie zapomniał o pokorze. Brak pokory może dużo zniszczyć w życiu, a ja lubię mieć z ludźmi dobry kontakt, uważam, że trzeba się nawzajem szanować i szanować to, co się robi. I wtedy wszystko ma sens.

Często uciekałeś ze szkoły, żeby grać?

- Tak jest.

Co na to twoi rodzice?

- Połowa tego czasu, kiedy uciekałem to faktycznie, żeby pograć. Połowa była tylko zasłaniana koncertami (śmiech). Miałem świetną wymówkę - mówiłem, że byłem na jakiś wielkich festiwalach, a tak naprawdę musiałem po prostu... odpocząć od wszystkiego.

- Bywało tak, że jak byłem na przykład dwa tygodnie w Indonezji na festiwalu jazzowym, gdzie moja twarz była na plakatach, tysiące ludzi słuchało mojego koncertu, to potem faktycznie ciężko było wracać na zajęcia z matematyki. W dodatku nauczyciele patrzyli z nutką lekkiej zazdrości, bo wracałem opalony jak z wakacji, a oni w międzyczasie musieli się użerać z uczniami.

- Czasami było mi trudno się przestawić, ale dobrze, że to wszystko się wydarzyło w tamtym czasie, bo miałem wgląd w dwa światy - ten muzyczny i ten, gdzie moi znajomi to zwykli uczniowie.

- Na szczęście miałem tyle wyobraźni, że nawet jak nie było mnie parę tygodni w szkole, bo sobie gdzieś jeździłem po świecie, to nadrabiałem potem zaległości. Udało mi się znaleźć takich ludzi, którzy już wtedy uwierzyli w moją pasję i pomagali mi.

- Wydaje mi się też, że na tyle mocno wierzyłem, w to, że chcę być muzykiem, że nauczyciele, dorośli, przyjmowali to do wiadomości i traktowali mnie serio.

Kiedy się zakochałeś w muzyce?

-  To było chyba w trzeciej klasie, na popisie w szkole muzycznej, kiedy zauważyłem, że ludzie naprawdę coś przeżywają, słuchając mnie. To zadziałało jak narkotyk. Kiedy zauważysz, że możesz w ludziach wywoływać pewne emocje, to wciąga. Trochę jak politycy (śmiech). Tylko w muzyce to nieco inaczej, bo kierujesz się tylko dobrem, a w polityce to już chyba niekoniecznie.

- Zobaczyłem wtedy, że na tyle poznałem język skrzypiec, że umiem się wypowiedzieć, przekazać coś, czego słowami nie da się opisać. To był taki zapalnik, moment, w którym zrozumiałem, że na pewno chcę grać, że kocham to robić, a potem to już była kwestia czasu, kiedy zdecydowałem, że będzie to już całe moje życie.

- Potem pojawiła się muzyka jazzowa, nie musiałem już odgrywać nut, ale kreować je, pisać własne, grać na żywo. To już było dokładnie wszystko to, czego potrzebowałem.                                                                   

Wspomniałeś o Radulim i Żaczku, ale współpracowałeś z wieloma wielkimi nazwiskami. Kto wywarł na tobie największe wrażenie?

- Tych ludzi jest naprawdę dużo. Marzyłem, żeby zagrać z Radulim i Żaczkiem, ale z upływem czasu okazywało się, że mam dostęp do ludzi, którzy osiągnęli jeszcze więcej i są jeszcze bardziej znani, ale mam taki sam fun z grania z muzykami niezwykle zdolnymi, ale mniej znanymi.

- Kiedy miałem 14 lat moim marzeniem było zagrać z najlepszymi muzykami z Gorzowa. Byłem wtedy tak samo podekscytowany myślą o graniu z nimi, jak dzisiaj jestem podekscytowany myślą o graniu z Larsem Danielssonem. Ta ekscytacja nigdy się nie zmieniła, tylko muzycy, do których mam dzisiaj dostęp to jest inna liga.

- Z takich muzyków, z którymi od dziecka marzyłem, żeby zagrać, to byli m.in. Jim Beard, Lars Danielsson, Leszek Możdżer, czyli ci muzycy, których bardzo szanuję za to, co robią. To są muzycy, z którymi grałem w Nowym Jorku, tacy jak Ben Clarence czy Joe Sanchez, Billy Cobham, perkusista Milesa Davisa. Zresztą z tym ostatnim jest związana pewna anegdota.

- Kiedyś Billy zawitał niespodziewanie do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie zagrał gościnnie na koncercie, w którym również brałem udział. Kompletnie sobie nie zdawałem sprawy, że on to on, dlatego grałem bez kompleksów.

- Ja zawsze miałem w sobie taką naiwną ufność, że mogę z tymi skrzypcami wejść na każdą scenę i grać. Teraz mam dużo więcej stresu, bo mam inną świadomość. Kiedy byłem dzieckiem wierzyłem, że mogę grać ze wszystkimi, szczególnie z lepszymi od siebie, żeby się rozwijać.

- Kiedy miałem 14 lat, słuchałem płyty Poluzjantów i marzyłem, żeby kiedyś z nimi zagrać. To był zespół, który uwielbiałem. Po paru latach dostałem propozycję od Piotra Żaczka, żeby nagrać jego płytę i zagrać na festiwalu JVC Jazz Festival. Podczas próby, stojąc na scenie Sali Kongresowej spojrzałem po muzykach i nagle zdałem sobie sprawę, że muzycy w zespole Mutru to Poluzjanci, tylko nazywa się to inaczej. Osiągnąłem swoje marzenie, tylko trochę inną drogą. Inaczej się to nazywało, ale to byli ci ludzie.

- W takich momentach rozumiesz, że marzenia się spełniają. Możesz dostać coś, co się inaczej nazywa, ale to jest to, o czym marzyłeś. I tak się zdarza całe moje życie. Sęk w tym, żeby zauważyć, że to się dzieje.

Czy jest jeszcze ktoś, z kim ci się nie udało spotkać na scenie, a bardzo byś tego chciał?

- Tak, bardzo chciałbym zagrać z Pathem Methenym i ze Stingiem. Oni są z nieco innych światów muzycznych, ale w piękny sposób potrafią eksplorować inne kultury, dostrzec kim sami są. Staram się robić to samo w swojej muzyce, szukać swojej tożsamości. Oni są bardzo otwarci na wielokulturowość muzyki.

Jesteś bardzo młody jak na taką ilość osiągnięć. Masz w ogóle czas na życie prywatne, imprezy?

- Jak najbardziej. Zawsze o to bardzo dbałem, żeby jak najwięcej żyć. Bo żeby o czymś zagrać, trzeba coś przeżyć. Dlatego dużo robię, podróżuję, teraz znowu spędziłem dwa miesiące w Nowym Jorku i powiem szczerze, że większość tego czasu nie miałem nawet skrzypiec w rękach. Szlajałem się po ulicach, parkach, klubach, chodziłem na wystawy, koncerty, spotykałem się ze znajomymi. Czasem przez tydzień w ogóle nie słuchałem muzyki, ale siedząc w Nowym Jorku gdzieś w małej knajpce, słysząc dźwięki miasta, słyszy się muzykę.

- Życie w fajnych miejscach sprawia, że moja muzyka dojrzewa. Spotykam ludzi, zakochuję się, spędzam czas ze znajomymi. To wszystko ma kolor, który potem wkładam do mojej muzy. Kocham życie.

Czyli nie ma reżimu pt. codziennie muszę ćwiczyć 4 godziny dziennie?

- Zdecydowanie nie. Jedyny reżim, który sobie narzucam to nie prowadzić nudnego życia, nie rozmawiać z nudnymi ludźmi, nie otaczać się takimi, którzy wysyłają złą energię. Dla mnie wszystko musi mieć smak - czy to muzyka, czy to jedzenie. Wszystko musi mieć kolor.

- Muzyka to jest energia i kiedy po intensywnym życiu mam w sobie tę energię, gram dźwięki, których się nie da wyćwiczyć. Wtedy czuję, że skrzypce są przedłużeniem moich myśli i uczuć, że nie są osobnym instrumentem, tylko częścią mojego ciała. I jak to zrozumiałem, zacząłem mniej ćwiczyć (śmiech).

Masz na swoim koncie współpracę z artystami bardziej popowymi np. Miką Urbaniak czy Alicją Janosz. Nie ciągnie cię do większej grupy odbiorców i większej popularności? Jazz to jednak wciąż dość elitarna muzyka.

- Jasne, że mnie ciągnie. Oczywiście w kwestii zdobywania popularności nie idę na całość...

Czyli "Taniec z gwiazdami" odpada?

- To na pewno nie wchodzi w grę, natomiast kusi mnie, żeby zdobywać nową publiczność. Uważam, że wiele osób nie ma dostępu do muzyki, którą gram, ale jest na tyle wrażliwych, żeby jej słuchać. Poza tym moja muzyka nie jest jazzowa w 100%, tylko łączy wiele gatunków. Dlatego chcę próbować projektów z różnymi artystami. Ale nawet kiedy gram z artystami popowymi "sprzedaję" te same emocje, które bym dawał w swojej muzyce, nigdy nie idę na łatwiznę.

Jakie są twoje najbliższe plany zawodowe?

- 30 czerwca była premiera koncertowa zespołu Adam Baldych & the Baltic Gang na Jazz Baltica w Niemczech, a później promocja płyty - jesienią i zimą będziemy grać sporo koncertów i w klubach, i na festiwalach w Polsce i zagranicą. Zostanę trochę w Europie, planuję pobyć trochę Berlinie, bo najbardziej przypomina mi Nowy Jork.

- Mam również w planach występy z fińskim pianistą Iiro Rantalą.

Jakbyś miał opowiedzieć o jednej rzeczy, z której jesteś najbardziej dumny, to co by to było?

- Najważniejsze dla mnie jest to, że jestem szczęśliwy i cieszę się, że mogę dawać szczęście innym moją muzyką.

Na zakończenie najprostsze i najtrudniejsze pytanie zarazem - czym jest dla ciebie muzyka?

- Muzyka jest cały moim życie, energią, mną, pasją i czystą formą na przekazanie emocji, których nie da się nazwać słowami.


Rozmawiała Małgorzata Turnau

 

 

 

 

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: jazz | skrzypce
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy