Krystyna Janda. Kobieta spełniona
Kiedy dostała nagrodę w Cannes, chciała wracać do domu. Najważniejsza była rodzina. Iga Nyc zapytała aktorkę, co liczy się dzisiaj?
Iga Nyc, Pani : - Ikona. Tak się o pani mówi. Jeden z ministrów nazwał panią nawet dobrem narodowym. Czuje pani ciężar tej odpowiedzialności?
Krystyna Janda: - Na moje życie codzienne to nie ma wpływu, nawet jeśli tak się mówi. Bo czy jest się ikoną, czy nie, trzeba rano umyć zęby, iść po zakupy, załatwić sprawy w teatrze, zagrać co wieczór wreszcie. Tyle że odpowiedzialność jest większa, poprzeczka zawieszona wyżej. Muszę starać się nie zawieść... Spełnić oczekiwania.
Ten autorytet sprawia, że od 12 lat czytelniczki naszego magazynu pytają panią, jak żyć.
- I są to pytania o sprawy ostateczne! Zwracają się do mnie kobiety, które muszą podjąć decyzję i brakuje im do tego odwagi. Na początku miałam wielki problem z pisaniem odpowiedzi, nie wiedziałam, jak udźwignąć ten ciężar. Z każdym listem chodziłam dwa tygodnie, myślałam nad nim. Ale już się nauczyłam. Traktuję te pytania bardzo serio, jednak nigdy nie doradzam, nie daję jednoznacznych odpowiedzi. Jestem na to zbyt odpowiedzialna.
- A co do autorytetów - mój mąż, który miał wielkie poczucie humoru na mój temat, powtarzał: "Nie mów głośno ludziom, co myślisz, bo doznają deziluzji". (śmiech) Uważał, że trzeba mi odebrać maturę, bo wielu rzeczy nie wiedziałam. On był 10 lat ode mnie starszy i należał do pokolenia dużo gruntowniej wykształconego. Myślę jednak, że zawsze nadrabiałam empatią, wiedzą o człowieku i jego naturze. Czego nie wiedziałam, to "doczułam".
Szybko stała się pani symbolem kobiety silnej i niezłomnej. Miała pani 23 lata, kiedy zagrała w "Człowieku z marmuru" Andrzeja Wajdy. Wciąż jest w pani coś z tamtej dziewczyny?
- Na pewno nie jestem niezłomna, mam masę problemów sama ze sobą i ze światem, który mnie otacza. Nie mam już tak żelaznych sądów. Ale staram się funkcjonować najmądrzej, jak potrafię. Moje poczucie ładu czy siły bierze się z tego, że mam 66 lat i szczęśliwie przeżyłam życie, omijając rafy, a było ich niemało.
- Byłam kochanym dzieckiem, jestem aktorką absolutnie spełnioną, żaden mężczyzna mnie nie zostawił, więc nie znam uczucia odrzucenia, nigdy się publicznie nie skompromitowałam. To, co najważniejsze, pozostało we mnie takie samo - ciągle wierzę, że aktor może przenosić góry, zmienić człowiekowi życie rolą. Gdybym to po drodze zgubiła, nabrała cynizmu lub rutyny, to byłby upadek.
Jacek Kuroń powiedział pani: "Jesteś zbyt utalentowana. Lepiej, żebyś grała rewolucjonistkę, niż nią była". 30 lat temu czuła pani, że jest częścią jakiejś zmiany?
- Robiliśmy wtedy coś, co miało znaczenie, opowiadaliśmy w kinie o rzeczach ważnych. Razem z rolami, które grałam, stawałam się osobą coraz bardziej świadomą, obywatelką i Polką. Pamiętam pierwsze wolne wybory - 4 czerwca przyjechałam z niemieckiej prowincji, gdzie kręciliśmy film, do Berlina, żeby zagłosować, i byłam szczęśliwa. Zawsze uważałam, że artysta ma obowiązek zajmować stanowisko w sprawach społecznych.
To był dla pani czas dużych zmian. Urodził się starszy syn, rok później kolejny.
- Po urodzeniu córki czekałam 15 lat na to, żeby na nowo móc mieć dziecko. Kiedy na świat przyszedł pierwszy syn, uznałam, że skoro mnie wyleczono, skoro już mogę mieć dzieci, to chcę ich więcej.
- Skończyłam czterdziestkę i wyszłam z życia zawodowego na dwa i pół roku. Mogłam sobie na tak długą przerwę pozwolić, mój mąż robił filmy na całym świecie i byt mieliśmy zapewniony. Gdybym chciała, to mogłabym nie przepracować już ani jednego dnia więcej. Ale zostałam w domu do końca karmienia, a potem wezwał mnie teatr.
Tę przerwę w życiu zawodowym zrobiła pani w chwili największego sukcesu - w 1990 roku dostała pani w Cannes Złotą Palmę za rolę w "Przesłuchaniu" Bugajskiego. Drzwi do światowej kariery stały przed panią otworem.
- Ta nagroda przyszła do mnie 11 lat za późno, żeby mogła cokolwiek zmienić. "Przesłuchanie" było tzw. półkownikiem, festiwal w Cannes zapraszał nas co roku, ale według ówczesnych władz film nie mógł ujrzeć światła dziennego. Dlatego po zmianie politycznej, zniesieniu cenzury cieszyłam się, że w końcu ludzie mogą go zobaczyć, ale ja sama byłam już w innym momencie życia niż wtedy, kiedy grałam Antoninę Dziwisz.
- Spodziewałam się dziecka i od razu zakomunikowałam zagranicznym dziennikarzom, którzy przeprowadzali ze mną wywiady, że przez najbliższy czas nie będę grała. Chciałam jak najszybciej wrócić do domu, włożyć swoją ulubioną wysłużoną sukienkę, chodzić na spacery do lasu i być szczęśliwa. Bulwar La Croisette to nie było moje miejsce.
- Teraz dostałam równie ważną nagrodę na amerykańskim festiwalu Sundance za rolę w "Słodkim końcu dnia" Jacka Borcucha i oczywiście jest mi z tego powodu bardzo miło, jednak też nie wiążę z nią żadnych nadziei. Może gdybym urodziła się w Ameryce... Ale jestem polską aktorką i tu jest mój świat. Uważam, że to zawód nierozerwalnie związany z miejscem i językiem, ze słowem. Tam zawsze byłam gościem.
Synowie są już dorośli, wybrali swoje drogi zawodowe niezwiązane ze sztuką. Córka jest aktorką, pomaga pani prowadzić fundację. Siła to coś, co udało się przekazać dalej?
- Patrzę na nich i myślę, że są fantastycznymi ludźmi. Odpowiedzialnymi, dojrzałymi, świetnie wykształconymi. Ale to wszystko zasługa męża i mojej mamy, która zamieszkała razem z nami i po moim powrocie do pracy sama przeszła na wcześniejszą emeryturę i zajęła się chłopcami. Ona ich wychowała. Dopiero cztery miesiące temu, gdy zachorowała, przestała prowadzić mój dom.
- Zawsze była centralną postacią w rodzinie i kiedy teraz leży przykuta do łóżka, co chwilę ktoś z nich przyjeżdża do Milanówka. Chociażby po to, żeby na nią popatrzeć, posiedzieć obok, pocałować, zamienić słowo.
- Moja mama jest prawdziwą miłością nas wszystkich - moją, rodziny, moich dzieci i wnuków - naszym wielkim autorytetem. Ja jestem tylko "producentem" życia. Dbam, żeby innym było wygodnie, żeby mieli, czego potrzebują, i aby pojawił się obiad na stole. Jeśli ja sama miałam jakiś udział w wychowaniu synów, to co najwyżej przez dawanie przykładu.
- Myślę, że lata czytania dobrych książek i patrzenia na ładne rzeczy dzisiaj procentują. Oboje z mężem skończyliśmy licea plastyczne, więc wszystkie wakacje z dziećmi spędzaliśmy, oglądając najważniejsze obiekty architektury oraz siedząc w muzeach. We Włoszech jest latem bardzo gorąco, a sale muzealne mają klimatyzację, więc synowie to polubili. (śmiech) Za to nigdy nie chodzili na moje filmy czy spektakle. Niewiele widzieli, nie interesowało ich to.
- Dzieci radzą się pani w życiowych sprawach?
- Mnie? Chyba nie, ja nigdy nie byłam w domu najważniejsza. Liczyli się babcia, dziadek, mój mąż, a ja byłam takim enfant terrible. Nikt nie traktował mnie do końca serio. Ale to bardzo wygodna pozycja w rodzinie, wszystko mi było wolno. (śmiech)
- Organizacją spraw codziennych zajmowali się inni, ja rozmawiałam z synami o poezji, o sztuce. Nie chodziłam na wywiadówki, nie pytałam o oceny, nie przeglądałam zeszytów. Ale też moich zeszytów nigdy nie widziała moja mama, nikt się także mną przesadnie nie zajmował. Kiedy miałam siedem lat, na zajęcia do szkoły muzycznej jeździłam pociągiem sama. Od początku byłam uczona samodzielności.
- Moje dzieci też mają potrzebę niezależności. Córka wyprowadziła się z domu w Milanówku, gdy tylko stała się pełnoletnia, obaj synowie także po ukończeniu 18 lat, zaraz po śmierci mojego męża. Nigdy nie wtrącam się do ich spraw, nie krytykuję wyborów. Niech sami sobie "robią" życie. Czasem tylko muszę ratować różne sytuacje czy gasić pożary, ale to rola matki takiej jak ja.
Pani relacja z wnukami jest inna?
- Jestem tak zajęta, że trudno mi ją budować. Ale gdy wnuczki mają jakiś problem i dzwonią, żebym coś załatwiła, to załatwiam. Zawiozę z punktu A do punktu B, wyślę do szkoły angielskiego, odstawię na narty. Nie jestem dyspozycyjna tak jak inne babcie, natomiast zawsze na ich usługi.
Maria Seweryn powiedziała w jednym z wywiadów: "Mama dla moich córek jest dużym autorytetem. Liczą się z nią, pytają, co babcia powie, co sądzi na jakiś temat. Nie trzeba być ze sobą cały czas, żeby być blisko siebie".
- Bo wnuczki szukają jeszcze odpowiedzi, synowie już znaleźli. (śmiech) Przychodzą na moje spektakle do teatru i obserwują, jak prowadzę fundację. Jedna z nich zaczęła niedawno pracę w filmie i gdy po raz pierwszy była na planie, ja dostałam nagrodę w Sundance. Tego samego dnia. Trudno więc, żebym nie była dla niej autorytetem. (śmiech) To tak przypadkiem.
Kiedy 13 lat temu zakładała pani fundację i Teatr Polonia, wszyscy uważali, że to nie może się udać, że Janda poniesie klęskę.
- Pojawiło się dużo obraźliwych opinii na mój temat i zarzucano mi, że buduję ten teatr, abym sama mogła w nim grać, że to megalomania. Przez tych 13 lat zrobiliśmy ponad 100 spektakli, gra u nas około 400 aktorów z całej Polski, między nimi ja.
Wielki sukces to wynik morderczej pracy. Nigdy nie żałowała pani, że pieniądze, za które mieliście kupić z mężem wymarzony dom w Toskanii, włożyliście w fundację?
- Nie, ale czasem zastanawiam się, czy rzeczywiście nie należało zrobić teatru tylko dla siebie. Mówię to pół żartem, pół serio, bo dźwigam na plecach ogromne przedsiębiorstwo i momentami jestem tym bardzo zmęczona. Robimy 10 premier i wystawiamy 900 spektakli rocznie. Myślałam, że po 13 latach to wszystko będzie mogło funkcjonować beze mnie, ale okazuje się, że tak nie jest.
- Muszę dalej grać, reżyserować, być. I coraz częściej nie mam na to siły. Kiedy gram w wyreżyserowanych przez Magdę Umer "Zapiskach z wygnania", gdzie przez godzinę i czterdzieści minut stoję przy mikrofonie, po spektaklu zdrapują mnie z ziemi.
- Jeśli chodzi o mnie samą, wciąż jestem perfekcjonistką, ale innym wiele rzeczy odpuszczam. Są w repertuarze spektakle, których kiedyś bym nie zaakceptowała, a teraz mówię: "To beznadziejne, ale grajcie sobie, jak chcecie, może ludziom się spodoba". I podoba się. To ja nie mam racji. W życiu codziennym jest podobnie, zrozumiałam, że nie trzeba zawsze naprawiać świata według własnego metrum. Jeśli nie smakuje mi obiad, który zrobiła gosposia, zostawiam ją z nim i idę do restauracji. A kiedyś stanęłabym przy kuchni, tłumaczyła, uczyła. Odpuszczania trzeba się nauczyć, dorosnąć do tego. Ja już dojrzałam.
Ma pani w całym tym pędzie czas dla siebie?
- Staram się regularnie wyjeżdżać na wakacje. Ale wtedy też czytam nowe sztuki, bo w ciągu roku nie mam kiedy tego robić. Idę na jakąś plażę, biorę ze sobą tekst i jest mi fantastycznie. Źle się czuję, jeżeli nie robię czegoś dla teatru czy zawodu. Wszystko inne mnie nudzi. Czytanie to najlepszy odpoczynek. Nawet gdy chodzę na spacery, słucham audiobooków.
Nie ma pani poczucia, że teatr coś pani zabrał, odbił się na karierze?
- Uważam, że nic nie straciłam. W kinie zagrałam wszystkie ciekawe role, które mi zaoferowano, a więcej dobrych propozycji nie dostałam. Przed "Słodkim końcem dnia" Jacka Borcucha ostatnią ciekawą rolą była ta w "Tataraku" Andrzeja Wajdy, a to przecież 10 lat temu.
- Przez dekadę grałam tylko epizody bez znaczenia. Zresztą kiedy odeszłam z Teatru Powszechnego, też przez dwa lata nie dostałam żadnej propozycji, chociaż chodziłam po prośbie do różnych teatrów. Dlatego musiałam wziąć wtedy sprawy w swoje ręce.
Rolę Marii Linde - pisarki i noblistki, Żydówki, polskiej imigrantki mieszkającej we Włoszech - Jacek Borcuch i Szczepan Twardoch napisali specjalnie dla pani.
- Tak mówią. To miłe. Ale gdyby mnie pani zapytała, czy to moja wielka rola, odpowiedziałabym, że nie. Miałam nawet do siebie pretensje, że nie udało mi się zagrać bardziej wyraźnie.
- Dlatego nagroda w Sundance wydała mi się niezasłużona. Ale może się mylę? Może nie trzeba było grać wyraźniej?
- Pamiętam moment, gdy dowiedziałam się, że zostałam wyróżniona. Wstałam o drugiej w nocy, żeby dać mamie lekarstwa, spojrzałam na telefon i zobaczyłam 43 nieodebrane połączenia. Pomyślałam: "Kurczę, coś się stało". Przeczytałam wiadomość od Jacka Borcucha: "Pół godziny temu dostałaś nagrodę, gratuluję, to fantastycznie". Pomyślałam: "Cholera jasna..." - jak o kłopocie. (śmiech)
Mnie urzekło w tym filmie to, jak pokazuje dojrzałość. To, że kobieta po sześćdziesiątce wciąż jest atrakcyjna, wciąż może budować nowe relacje damsko-męskie.
- Dla mnie wiek nigdy nie był problemem, bo jestem i zawsze byłam aktorką do "zadań specjalnych". Nie chciałabym wyglądać na młodszą, jestem ze sobą pogodzona. Zresztą wciąż przesuwa się granica, do której jesteśmy aktywni. Ja, mając 66 lat, żyję tak, jak jeszcze dwie dekady temu żyła kobieta 46-letnia.
- Mieszkam w Milanówku, mieście starych ludzi, nasza pani doktor mówi, że żyje tam kilku stulatków. W teatrach naszej fundacji gra 12 aktorów, którzy przekroczyli 85. rok życia. Teatr bez starych aktorów to nie teatr.
Nie przewiduje pani emerytury?
- Uważam, że jestem za dobrą aktorką, żeby nie grać. Jestem w formie. Umiem opowiedzieć niektóre rzeczy tak, że to widza dotyka. Kiedy gram "Zapiski", wydaje mi się, że byłoby żal, gdybym poszła na emeryturę.
- Oczywiście ktoś mógłby mnie zastąpić, ale interpretacja różniłaby się od mojej. Chcę rozmawiać moimi rolami z ludźmi. Chcę ich uczyć empatii, wrażliwości na innych i na świat.
- Przy czym sama też nie jestem bez winy - bywam niedostatecznie tolerancyjna, apodyktyczna, trudna. Swoimi rolami mówię zatem także sama do siebie, gram też dla siebie. Żal by mi było z tego zrezygnować. Bo życie prywatne od jakiegoś czasu jest dla mnie mniej ważne niż teatr.
Zobacz także: