Małgorzata Świtała: Antena to dla mnie świętość. "Poranki" mam we krwi
Małgorzata Świtała. Zawodowo: dziennikarka, prywatnie: żona, mama Julii i Franciszka. Antena jest dla niej święta, o czym mogą się przekonać widzowie Polsat News. Chociaż pracuje w mediach, swoje życie prywatne trzyma od nich z daleka. Dla Interii zrobiła wyjątek. Rozmawiamy o życiu w zabieganym świecie, hejcie, popełnianiu błędów i „temacie tabu”, za jaki w Polsce często uchodzi poronienie. - Nim ostatecznie udało nam się mieć Franka, poroniłam dwa razy. To też jest traumatyczna rzecz dla wielu kobiet i o tym w ogóle się nie mówi. Temat ten przechodzi gdzieś między ciążą, porodem i szczęśliwymi mamami – wyznaje Małgorzata Świtała.
Natalia Grygny, Interia: Ponoć mówią o tobie, że jesteś jak huragan, a ty tłumaczysz, że nie wymagasz od siebie więcej niż od innych. Taki charakter czy przyszło z czasem?
Małgorzata Świtała, dziennikarka, prowadząca program "Nowy dzień" w Polsat News:
- Odkąd pamiętam: to się nie zmienia. Zależnie od tego, jaki huragan był modny w danej redakcji, to jego imię gdzieś tam zawsze koło mnie krążyło. Bardzo szybko wybucham i zapalam się, ale i szybko gasnę. Uważam, że antena jest święta i wszyscy powinni zrobić wszystko, aby wyszło jak najlepiej. Tak, wiem, chyba mało popularne podejście w dzisiejszych czasach.
Stawianie wymagań: pomocne czy trzeba też umieć stawiać granice w tym zbytnim wymaganiu od siebie?
- We wszystkim dobry jest umiar. Zwłaszcza w życiu codziennym, bo w pracy jednak jest się kilka godzin. Kończysz i wracasz do domu, a życie w nim musi być spokojniejsze i bardziej stabilne niż to, które bywa w pracy. Bo w niej wszystko jest w tempie, w biegu, wszystko jest na już i na 10 w skali pięciostopniowej. Natomiast w domu te punkty możesz sobie rozłożyć na więcej osób, dni i możliwości. Nie można stawiać sobie poprzeczki chorobliwie wysoko, bo to tylko prowadzi do frustracji.
Pozostańmy jeszcze przy kwestiach zawodowych. Prowadzenie porannych programów masz wpisane w nazwisko.
- Łącznie, to już ponad 16 lat poranków w różnych mediach, a teraz poranne pasmo "Nowy dzień z Polsat News". Cóż, trochę się tego uzbierało. Poranek to taka godzina, do której nie można się przyzwyczaić i nie można się jej nauczyć. Trzeba ją po prostu mieć we krwi.
Ponoć jako mała dziewczynka wstawałaś najwcześniej ze wszystkich.
- Pamiętam, że jako dziecko w soboty rodzice wysyłali mnie do piekarni, żeby móc pospać. To były takie czasy, kiedy zapach pieczonego chleba roznosił się po prawie całej miejscowości, w moim przypadku po podwarszawskiej Zielonce. W kolejce po pieczywo stało się wtedy mniej więcej przez dwie godziny.
- U mnie od zawsze rano to jest rano, bo wstawanie wymaga samodyscypliny i stawiania sobie jakichś barier. Tu nie sprawdza się zasada "hulaj dusza, piekła nie ma", bo piekło jest (śmiech). Trzeba się obudzić i jakoś funkcjonować. Istnieje mnóstwo zasad, które dzięki prowadzeniu porannych programów wbiły mi się do głowy.
- Nie ma przestawiania budzika na drzemki. Wstaję z pierwszym jego sygnałem, albo nawet przed. Ja już tak mam.
Skoro pojawił się wątek dzieciństwa i zapach pieczonego chleba. Jakie są twoje najbardziej "smakowite" wspomnienia z dzieciństwa?
- Wakacje u babci! Miejscowość o trudnej nazwie: Gwda Wielka. Smak nieoczywisty, bo smak palonych w kuchni ogrzewanej drewnem świeżych kłosów zboża. Zerwana pszenica z pola, kłos opalany ogniem... Niezmiennie kojarzą mi się z wakacjami. Kolejna rzecz: rydze z solą smażone na tej samej kuchni, ale nie na patelni, tylko na płycie niemalże na ogniu. To takie moje "pieczątki", smaki z dzieciństwa. Trochę nieoczywiste jak na współczesne czasy.
Kiedy po raz pierwszy przemknęło ci przez myśl: chcę zostać dziennikarką?
- Chyba wszyscy dziennikarze mówią, że o tym decyduje przypadek. W pierwszej klasie liceum ogólnokształcącego przygotowywałam się do olimpiady z konstytucjonalizmu i parlamentaryzmu. Trafiłam na wykład prof. Andrzeja Ajnenkiela o konstytucji. Przyszła tam pewna pani w długim płaszczu podbitym puchem. Moją uwagę zwróciły też duże okulary i plecak. Pomyślałam sobie, że pomyliła pokoje. Okazało się, że była to Halina Bortnowska, która prowadziła warsztaty dziennikarskie. Mieliśmy możliwość szkolenia się z Ryszardem Kapuścińskim, bo to pod jego auspicjami wszystko się odbywało. Bortnowska powiedziała, że są zajęcia organizowane dla uczniów od klasy trzeciej i jeśli ktoś ma ochotę, może się na nie zgłosić. Stwierdziłam, że trzecia klasa to stanowczo zbyt odległy czas i musiałabym długo poczekać.
- Dlatego też mogę powiedzieć, że moja przygoda z dziennikarstwem rozpoczęła się w wieku 15 lat. Składaliśmy pismo "Polis". Zresztą, wielu dziennikarzy obecnie wywodzi się z tej redakcji. Do tego wszystkiego doszła rozgłośnia harcerska, w której mieliśmy audycję "Porozmawiajmy" w soboty". Dlatego to nie było tak, że sobie pomyślałam o byciu dziennikarką. Dziennikarstwo samo do mnie przyszło. Bortnowska stwierdziła nawet kiedyś, że bez względu na to, na jakie studia pójdę, i tak zostanę dziennikarką.
Bywały momenty na zawodowej ścieżce, kiedy mówiłaś sobie: dość?
- Oczywiście, że tak. I to wiele razy. Chyba każdy ma taki moment. U mnie z reguły nie trwa on dłużej niż 15 minut, bo chyba jestem mistrzynią walenia głową w mur i co do zasady przebijam te wszystkie mury. Jeśli stawiam sobie jakiś cel, to do niego dążę. Jeżeli zbyt długo biję głową w ścianę, mówię "dość". Nie są to wielkie i przełomowe wydarzenia, ale małe rzeczy prowadzące do zdania, które już wypowiedziałam: "antena jest święta". Jeśli uważam, że dla anteny coś jest dobre, to będę szła jak czołg - tak długo, aż osiągnę cel.
Zobacz również:
Co daje ci szczęście?
- Dom, rodzina. Tak po prostu. Praca i zawodowa satysfakcja to jedno, ale wystarcza to do pewnego momentu. Później jednak, każdy w swoim momencie życia, musi znaleźć balans między domem a pracą. Najpiękniejsza rzecz na świecie? Kochać swoją pracę i chcieć wracać do domu. Ja to mam, dlatego pod tym względem jestem absolutną szczęściarą. Życzę tego każdemu.
Jednak chyba znalezienie tej równowagi we współczesnym, zabieganym świecie, jest trudne.
- Mój mąż o to dba. Nieraz słyszę: "odłóż telefon". Oboje jesteśmy dziennikarzami i sobie o tym nawzajem przypominamy. Moim zdaniem dzieci dają też taki balans. Mam starszą córkę, Julię, która w sierpniu skończy 23 lata i syna Franciszka, który również w sierpniu skończy 2 lata.
Zobacz również:
Próbujesz dawać córce jakieś "życiowe" wskazówki?
- Każdy musi popełnić swoje błędy, bo mówienie "spójrz na mnie, zobacz jak ja to zrobiłam" w niewielkim stopniu coś da, ale tak naprawdę nie dowiesz się "czy ciepłe, czy zimne" dopóki czegoś nie dotkniesz. Z Julcią mam to szczęście, że od zawsze o wszystkim rozmawiałyśmy. Wiem, że odezwie się do mnie w każdej kryzysowej sytuacji i zapyta co i jak. To przeróżne historie, miliony przykładów, sytuacje błahe i poważne - począwszy od tej dotyczącej pierwszego spożycia alkoholu. Mam nadzieję, że nie pokroi mnie za to wyznanie, ale pamiętam jak napisała do mnie ze szkolnej wycieczki: "mamo, wypiłam kieliszek wódki. Co mam zrobić?".
- Pokazuje to, że mamy do siebie ogromne zaufanie - to zarówno sztuka bycia rodzicem, jak i dzieckiem "inwazyjnego" rodzica, takiego jak ja, bo "dynamicznego" to jest może za delikatne słowo. Chociaż... Może lepiej zabrzmi: "rodzica będącego w wielu miejscach naraz". Ważne, by umieć sobie zaufać na samym początku, nie zakładać smyczy i kagańca, tylko zobaczyć jak daleko jesteśmy w stanie od siebie odejść, by potem do siebie wrócić.
- Córka zna moje podejście do wielu rzeczy, a gdy zastanawia się nad jakąś sytuacją, daje znać. Nie traktuje tego jako rady, ale bardziej jako sugestie, z których weźmie tyle, ile będzie potrzebowała.
Czasami odnoszę wrażenie, że szukamy w życiu uniwersalnej recepty na szczęście, na sukces. Zewsząd zalewają nas "złote rady", porady... Ludzka rzecz popełniać błędy i uczyć się na nich?
- Błędy są konieczne i dają nam lekcję życia pod warunkiem, że umiemy lekcję z tych błędów wyciągnąć. Za każdym razem jak upadniesz, musisz wstać. Są ludzie, którzy upadają i nie wstają, bo wcześniej nie mieli ręki, która byłaby do nich wyciągnięta. To wszystko jest w życiu konieczne, tak samo jak umiar i balans, o którym mówiłam.
- Wyobraźmy sobie, że żyjemy w krainie szczęśliwości, wszyscy na co dzień chodzą w pięknych ubraniach, mają wszystkiego pod dostatkiem i uśmiechają się do wszystkich. Nie widzę tego. Nie ma idealnych ludzi, nie ma idealnego życia, bo ono składa się przede wszystkim ze wzlotów i upadków.
Starasz się trzymać swoje życie prywatne z dala od medialnego świecznika. Jednak dwa lata temu zdobyłaś się na wyznanie, że twoja druga ciąża nie przebiegała bezproblemowo.
- Najważniejsze, że Franio jest szczęśliwym i zdrowym młodym człowiekiem. Pod tym względem wszystko dobrze się skończyło. Wszystkie mamy muszą mieć świadomość, że po 35. roku życia będą się znajdować właśnie w grupie tzw. ciąż geriatrycznych - bez względu na to, jak fatalnie to brzmi. A te ciąże bywają różne.
- Nim ostatecznie udało nam się mieć Franka, poroniłam dwa razy. To też jest traumatyczna rzecz dla wielu kobiet i o tym w ogóle się nie mówi. Temat ten przechodzi gdzieś między ciążą, porodem i szczęśliwymi mamami. A to też są trudne rzeczy.
Temat tabu?
- Tak, dziura w systemie. Nie każda kobieta, która poroni, wie, że może dziecko zarejestrować i wziąć niepełny urlop macierzyński, by nie wracać od razu do pracy. To czas, który pozwoli jej poukładać sobie wszystko w głowie, w ciele i pójść do przodu. Nie wszyscy wiedzą o takich rzeczach, bo o tym się głośno nie mówi. A powinno się, bo nie ma tematów tabu, jeśli wiążą się one z naszym życiem.
- Ciąża z Frankiem była trudna, bo pierwsze badania sugerowały zespół Downa ze względu na mój wiek, ale zrobiliśmy kolejne badania i pomału czekaliśmy na 11 sierpnia. Okazało się, że wszystko jest w porządku.
Co przekazałabyś kobietom, które borykają się z komplikacjami w trakcie ciąży i kobietom, które doświadczyły traumy związanej z utratą dziecka?
- Istnieją różne możliwości. Zależy od tego, kto ma jakie podejście do życia. Jest mnóstwo grup wsparcia dla mam. Jeśli ktoś wierzy w Boga, chce i umie się modlić, może też skorzystać z działających przy kościele grup wsparcia.
- Jeśli poronisz... A poronić można wszędzie, w szpitalu, domu czy w pracy. Wszystko zależy od wielu czynników. Gigantyczny temat. Pamiętam, gdy prowadziłam audycję w radiu i przełykałam wielką gulę w gardle, bo rozmawiałam z matkami, które straciły dzieci... Nie ma konkretnej rady. Na pewno trzeba mieć kogoś blisko siebie, do kogo można się odezwać. Jeśli jest się pod opieką dobrego lekarza, dowiemy się, co można zrobić. W szpitalu można otrzymać opiekę psychologa. Przede wszystkim: mówić, nie zamykać się.
- To się zdarza, niestety często. Jedni powiedzą, że tak miało być, inni: Bóg tak chciał. Po prostu.
Hejt, zjawisko, które w naszych czasach przybrało na sile. Jako dziennikarze różnych mediów i specjalizacji doświadczamy go często - czy to w komentarzach na stronach portali, czy to w mediach społecznościowych. I nie mam na myśli konstruktywnej krytyki, a złośliwe uwagi. Jak reagujesz na hejt?
- Złota zasada: nie czytać komentarzy, chyba, że ma się do tego odpowiedni dystans i grubą skórę. Komentarze piszą różni ludzie. Negatywne, złośliwe komentarze piszą najczęściej osoby, które nie podają swojego imienia i nazwiska. W końcu ciężko pod swoim nazwiskiem napisać komuś: "jesteś idiotką, bo źle wyglądasz" czy "jesteś gruby".
- Hejt był, jest i będzie, tylko że przybiera coraz bardziej drastyczne formy. Od grubości naszej skóry zależy, czy będziemy się tym przejmować czy też nie.
- Mnie się zawsze obrywa. Ostatnio za machanie rękami, ale podchodzę do tego z uśmiechem. Dobrze, że kamera jest daleko, bo jej nie strącę.
- Każdy z nas ma swój punkt widzenia i swoje zdanie. Nie ma ludzi idealnych i nie wszyscy musimy się kochać. Szanujmy się i tyle. A to, czy komuś się podoba czy nie... Każdy ma w ręku władzę pod tytułem "pilot" , jeśli chodzi o telewizor, a jeśli chodzi o radio - przecież można zmienić stację. Jesteśmy różni i tyle.
Sieć czasami "żyje" też wpadkami dziennikarzy na wizji. Jakaś utkwiła ci w pamięci?
- Nie mam dyżuru, który nie byłby wpadką! Żartuję oczywiście. Dawne lata chyba były pod tym względem bardziej spektakularne. Pamiętam, jak w Radiu Zet Wojtek Jagielski wylał mi filiżankę kawy na kartkę, na której miałam tekst serwisu. On, umierając ze śmiechu, obserwował, czy przeczytam, czy też nie. Wszyscy, którzy mnie znają wiedzą, że obecnie nie używam promptera. Już wtedy ufałam nie temu, co jest na kartce, ale temu, co jest w głowie. Uważam, że jeśli mówię komuś o jakimś temacie, muszę go znać. Nie powinnam kogoś oszukiwać czytaniem z kartki, bo będę mądrzejsza. Albo znam, albo się nie odzywam.
- Wychodzę z założenia, że siedzę u kogoś w domu. Siedzimy obok, być może przy stole, być może razem prasujemy albo gotujemy. Czasami tak jest, że mamy przebywające na urlopie macierzyńskim piszą do mnie: "teraz mogę posiedzieć z panią, pani Małgosiu". Odpisuję natychmiast. Każdy kto ze mną próbuje złapać jakikolwiek kontakt, to wie, że wystarczy napisać do mnie na Messengerze.
Oprócz anteny świętością jest dla ciebie dom. Gdy znikasz z wizji, co jeszcze pozwala ci doładować baterie?
- Jest mnóstwo takich rzeczy. Uwielbiamy morze, jeździć pod namiot, bo to nam daje dużo wolności i przestrzeni. Gdy Franek miał pięć miesięcy, po raz pierwszy pojechał z nami na narty. W wieku 38 lat nauczyłam się jeździć na nartach dzięki mojemu mężowi i odzyskałam zimę. Teraz czekam na każdy płatek śniegu, by móc na nich pojeździć. Latem łowię ryby, co kompletnie do mnie nie pasuje. Po prostu zastygam, wypoczywam... To przecudowne uczucie! I moje kochane Bieszczady.
Często zdarza ci się rzucać wszystko i jechać w Bieszczady?
- W Bieszczadach mamy swoje ukochane zakątki. Namiot, nasza rodzina i nic więcej. Jeśli tylko możemy, staramy się tam być 2- 3 razy w roku, żeby po prostu pooddychać tymi ludźmi, atmosferą, drzewami, bieszczadzkim powietrzem... Coś niepowtarzalnego.
Góry mają w sobie "to coś", przestrzeń do ułożenia swoich myśli. Chociaż... Nie wiem czy np. w Tatrach też są jeszcze takie miejsca.
- Tatry są dla mnie zimne i zadeptane. Z całym szacunkiem do wszystkich, którzy Tatry kochają - ja jednak jestem w teamie Bieszczady.
Zobacz również:
Jeśli już jesteśmy przy górskich krajobrazach... Ponoć kochasz te zdjęcia, na których cię nie ma i do perfekcji opracowałaś "krajobrazową wersję selfie".
- Jestem mistrzynią w robieniu zdjęcia na którym widać wyłącznie oko albo kawałek czoła. Nie jest to wyłącznie efekt tego, że mam wadę wzroku, ale tego, że nie cierpię zdjęć. Jednak chcemy mieć jakieś pamiątki rodzinne, dlatego wspólnie z mężem robimy zdjęcia, na których tylko my wiemy, że jesteśmy. Od dokumentowania jest Julcia. Tacy już jesteśmy.
Czujesz, że jesteś już na zawodowym szczycie - zawodowym czy też prywatnym? Czy też widzisz w oddali wierzchołki, na które można się wspiąć?
- Szczerze? Nie wiem. W domu mam wszystko, jestem szczęśliwą i spełniona kobietą, matką, żoną. W pracy? Nigdy nie wiem. Na przestrzeni lat dochodziłam do momentu, w którym potrzebowałam rzucić sobie kolejne wyzwanie. W pracy chyba nigdy nie powiem ostatniego słowa. Tak myślę.
***