Zygmunt Chajzer: mam włosy przyprószone siwizną, natomiast nie wiem, czy jestem typowym emerytem
- Dla mnie aktywność jest najważniejsza, ta fizyczna, ale także zawodowa, intelektualna. Niesłychanie ważne są kontakty z ludźmi, przyjaciółmi, spotykanie się, celebrowanie, wspólne wychodzenie z domu. To jest również bardzo ważny rodzaj aktywności. Bądźmy z innymi, bądźmy razem. Organizujmy sobie spotkania, wyjścia do teatru, kina, spotkania na kawie albo pograjmy sobie razem w brydża. To naprawdę urozmaica codzienność - radzi Zygmunt Chajzer w rozmowie z Agnieszką Grün-Kierzkowską dla Interia.pl
Agnieszka Grün-Kierzkowska: Prowadzi pan aktywne życie zawodowe, to jest niezaprzeczalne. Udziela się pan również społecznie, biorąc m.in. udział w różnych wydarzeniach o tematyce sportowej. Czy z tego powodu czuje się pan Silversem?
Zygmunt Chajzer: Silversem? Nie wiedziałem, że to się tak nazywa (śmiech). Tak, włosy mam przyprószone siwizną, tego nie da się ukryć. Natomiast nie wiem, czy do końca jestem typowym emerytem.
No właśnie, Silversi nie są typowymi emerytami, tylko aktywnie żyjącymi osobami po pięćdziesiątce, które nie rezygnują z różnych życiowych aktywności, a powiedziałabym, że nawet je rozwijają i mnożą.
- No to się zgadza. To w takim razie jestem kimś takim, przyznaję się.
I jak pan siebie postrzega z takiej perspektywy? Dobrze panu w tym stanie aktywności, czy myśli pan już o jakimś trybie wolniejszym, marzy o odpoczynku?
- Ja odpoczywam, kiedy się dobrze zmęczę, wtedy najlepiej się regeneruję. Czy są to zajęcia sportowe, gdy na przykład gram w siatkówkę, pływam, czy robię coś w ogródku, to w momencie, kiedy zmęczę się fizycznie, odpoczynek najlepiej smakuje.
Właśnie miałam pana zapytać o uprawianie od młodości sportów, wspominał pan o siatkówce. Jest pan absolwentem AWF-u. Można powiedzieć, że sport ma pan zapisany w DNA i on płynie w pana krwioobiegu?
- Nie, jakichś tradycji rodzinnych sportowych nie mamy. Ja chyba jako jedyny z mojego rodzeństwa, aż tak bardzo zaangażowałem się sportowo. Faktem bezspornym jest, że sport towarzyszył mi od najmłodszych lat. Urodziłem się na przedmieściach Warszawy, wtedy wokół było mnóstwo zieleni, takich terenów, gdzie można było się bawić, aktywnie uprawiać sport, grać zespołowo. Nadmienię, że w czasach mojego dzieciństwa, wszystko trzeba było sobie zorganizować samemu. My boiska budowaliśmy sami, bramki również musieliśmy zrobić. Prawie cały stadion lekkoatletyczny sami sobie urządziliśmy, łącznie ze skocznią wzwyż i w dal. Każdy miał wybór albo się w coś grało, albo biegało, albo na rowerze jeździło.
Moja pasja sportowa wyrasta wprost z tych wspaniałych i magicznych czasów dzieciństwa, gdy cały czas człowiek coś robił, był aktywny, ciągle w ruchu. Latem, tak jak mówiłem, piłka, gry, zabawy, lekkoatletyka, rower... Zimą zaś łyżwy. A zimy były ostre, jak to się mówi "prawdziwe zimy". Było dużo śniegu a mróz szczypał po nosie i w policzki. Lodowisko oczywiście też trzeba było sobie samemu zrobić. Wylać wodę, aby to zamarzło i dawało nam frajdę nieopisaną. Byliśmy samowystarczalni, sami robiliśmy obiekty, z których korzystaliśmy, czy to latem czy zimą.
Gdy naładujemy sobie akumulatory w latach młodości, to potem czerpiemy długo z nich energię, to jest ten wkład, z którego mamy procenty w późniejszym wieku.
W tej chwili wszystko jest dostępne, na wyciągnięcie ręki, kiedyś, jak pan opowiada, trzeba było samemu przygotować te miejsca, zdobyć różne potrzebne przyrządy, to była wartość dodana. Czy to wpływało pozytywnie na motywację i zaangażowanie?
- Trudno powiedzieć, może jest tak, że teraz mniej doceniamy pewne rzeczy, przyjmujemy jako należne, są elementem rzeczywistości. Nie zastanawiamy się, skąd się to bierze, przyjmujemy jako coś normalnego. To może powodować, że mniej doceniamy, bo traktujemy jako oczywistość. Mamy teraz tyle szans, taki duży wybór. Kiedyś trzeba było samemu to wszystko zrobić, czasami wyszarpać, kombinować, innej możliwości nie było. Lecz z tego zdobywania i budowania, była ogromna frajda i satysfakcja. Gdy zerwał się łańcuch w rowerze, trzeba było poradzić sobie samemu, przede wszystkim umieć to naprawić. Uczyliśmy się od naszych kolegów, tych starszych i bardziej doświadczonych.
Myślę, że satysfakcja z tego, że zrobi się coś samemu, osiągnie się dzięki indywidualnej pracy, jest ogromnie ważna. Satysfakcja z tego płynie też olbrzymia.
A pana zdaniem, jakie to miało przełożenie na relacje pomiędzy dziećmi, młodymi ludźmi? Wspólny wysiłek i spędzanie razem czasu, to budowało więzi?
- Przede wszystkim mieliśmy z tego ogromną radość. Byliśmy w bliskich relacjach, przyjaźniach. Oczywiście później każdy poszedł w swoją stronę. Kończyliśmy różne szkoły, towarzystwo rozjechało się po świecie. Z ogromnym sentymentem wspominam lata dzieciństwa, młodości, lata takiej prawdziwej i niewymuszonej swobody. Jeszcze jedna rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę, to moja obserwacja, że obecnie rodzice są nadopiekuńczy wobec swych pociech. Nie wyobrażają sobie, żeby dziecko samo pojechało czy poszło do szkoły.
Kiedyś rodzice obdarzali nas ogromnym zaufaniem. Mieliśmy mnóstwo swobody, jeśli porównać to ze stanem obecnym. W ogóle nie do pomyślenia było, żeby rodzic odwoził pierwszoklasistę do szkoły, no chyba że przez pierwsze dwa, trzy dni. Sami zasuwaliśmy do szkoły, nieważne czy to był autobus, rower albo własne nogi. Nadopiekuńczość dzisiejszych rodziców powoduje, że dzieci nie mają szansy usamodzielnić się, podejmować autonomicznych decyzji ani brać na siebie odpowiedzialności. Kwestia odpowiedzialności jest bardzo ważna. W tej chwili rodzice tylko przestrzegają: - Boże drogi, żebyś się tylko nie spocił, nie spociła, żebyś się nie zmęczyła, żebyś sobie czegoś nie zrobił...
Rety, myślę sobie, przecież my na tych różnych guzach, zadrapaniach, upadkach uczyliśmy się tego, co jest niebezpieczne, czego trzeba unikać, jak się trzeba zachować. W tej chwili tego treningu życiowego nie ma. Rodzice są nadopiekuńczy, a dzieci chętnie z tego korzystają, bo tak jest im wygodniej.
Zastanawiam się, czy aby reperkusją tego chuchania i dmuchania na zimne, nie będzie brak samodzielności w późniejszym życiu. Czy sądzi pan, że nieobdarzanie zaufaniem dzieci, będzie w przyszłości dla nich dużym balastem? Kiedyś się przecież zestarzeją, a brak doświadczenia nie będzie ich atutem.
- To już skutkuje tym, że młodzi ludzie bardzo długo nie chcą się usamodzielnić, mieszkają z rodzicami. Nie chcą brać na siebie odpowiedzialności. Bo po co? Skoro może być łatwiej, prościej, przyjemniej. Generalnie, to nic dobrego z tego nie wynika. Sport - znów przeskoczę do tego tematu - miał ogromną rolę wychowawczą. Był i jest świetną szkołą mierzenia się ze swymi słabościami i brania odpowiedzialności za siebie.
Sport dotyczy też dużej części pana działalności dziennikarskiej, chciałam właśnie z perspektywy dziennikarskiej, komunikacyjnej dopytać, czy pana zdaniem warto rozmawiać o aktywności fizycznej i namawiać do jej uprawniania? Jeśli tak to, dlaczego warto?
- Ja sam jestem najlepszym tego przykładem. W ubiegłym roku skończyłem siedemdziesiątkę. Aktywnie uprawiam sport, trzy razy w tygodniu gram w siatkówkę plażową. Na szczęście, w tej chwili w Warszawie mamy ogrzewaną halę z piaskiem do siatkówki plażowej. Trzy razy w tygodniu z moimi kolegami, zarówno młodszymi, jak i starszymi -najstarsi w naszej grupie to są 75-latkowie - trzy razy w tygodniu po półtorej godziny trenujemy. Gra na piasku to jest ogromny wysiłek. Natomiast jest w miarę bezpieczna, bo jest miękko i nie grozi jakimiś poważniejszymi kontuzjami. Gra w siatkówkę znakomicie wpływa na kondycję, na samopoczucie.
Myślę, że wysiłek fizyczny jest nieodłączną częścią naszego życia, a często o tym zapominamy. I nie dotyczy to tylko starszych osób, ale również młodych. W którymś momencie, pewnie po czterdziestce, uświadamiają sobie, o kurczę, brzuch urósł, pojawiła się nadwaga, może warto zacząć coś z tym robić...
Przypominamy sobie o tej aktywności fizycznej czasami zbyt późno. Niestety.
A jaki jest pana pogląd na zdrowy tryb życia? Gdybym zapytała, co w praktyce dla Zygmunta Chajzera oznacza dbanie o dobrostan, to jakby pan to określił?
Zobacz również:
- Przede wszystkim aktywność fizyczna. Nie stosuję żadnej diety. Staram się ostatnio ograniczyć słodycze, które bardzo lubiłem i nadal lubię.
Badam się regularnie i wiem, że cukier lekko mi poszedł do góry. W związku z tym, słodycze powinny być tylko od czasu do czasu. Poza tym jem wszystko, co lubię. Uważam, że jedzenie jest jedną z większych przyjemności w życiu. I generalnie niczego sobie nie odmawiam, poza tymi słodyczami. Więc dla mnie aktywność jest najważniejsza, ta fizyczna, ale także zawodowa, intelektualna. Niesłychanie ważne są kontakty z ludźmi, przyjaciółmi, spotykanie się, celebrowanie, wspólne wychodzenie z domu. To jest również bardzo ważny rodzaj aktywności. Bądźmy z innymi, bądźmy razem. Organizujmy sobie spotkania, wyjścia do teatru, kina, spotkania na kawie albo pograjmy sobie razem w brydża. To naprawdę urozmaica codzienność.
Czyli jednym słowem jest pan zwierzęciem towarzyskim (śmiech)?
- Tak, zdecydowanie tak! Mamy taką grupę przyjaciół, właściwie znamy się od czasów studiów, może jeszcze wcześniej, do tej pory utrzymujemy kontakty. Tworzymy tak zwaną "grupę teatralną", każda rodzina, każda para, ma obowiązek raz w miesiącu kupić bilety do teatru.
Nasza grupa teatralna działa bardzo prężnie. W przyszłym tygodniu wybieramy się na kolejny spektakl, przed spektaklem idziemy coś dobrego zjeść albo po prostu pogadać, spotkać się, wypić kawę albo herbatę. I to jest niezwykle dla mnie ważne, właśnie te kontakty ze znajomymi, rodziną, przyjaciółmi.
Pięknie, to brzmi bardzo, bardzo pozytywnie.
- W ubiegłym roku byliśmy w krakowskim Teatrze Słowackiego na "Weselu". To niezwykłe wydarzenie i wcale nie było łatwo zdobyć bilety.
Tak, domyślam się.
- I to też była taka fajna okazja do tego, żeby pójść na spektakl, a potem sobie połazić w swojej grupie po Krakowie, odwiedzić parę lokali. Tak, takie chwile są niesłychanie ważne.
Czyli podróże też pan lubi?
- Tak, przynajmniej po mapie kulturalnych wydarzeń. Tych szalonych pomysłów na dalekie jakieś wyprawy troszkę mniej, ale to wcale nie trzeba na drugi koniec świata jechać, aby było ciekawie, interesująco i sympatycznie.
A czy pan podobnie, jak wielu Polaków, wyznaje zasadę, że najpierw powinno się znać swoją ojczyznę, swój kraj, swoją okolicę, a później dopiero zapuszczać się w dalsze rejony?
- Nie, można to robić równolegle. Nic nie stoi na przeszkodzie. Są jeszcze takie miejsca w Polsce, które chciałbym odwiedzić, w których nie byłem. Dolny Śląsk jest przepiękny i jest jeszcze parę takich miejsc, które chciałbym zobaczyć, odwiedzić, natomiast plany na jakieś wielkie, dalekie wyprawy, to powoli mijają, zacierają się.
Bieszczady pan zna?
- Trochę, chociaż też nie do końca całe, Wetlinę znam jeszcze z lat siedemdziesiątych. To były inne Bieszczady.
Tak, kiedyś były dzikie, moi teściowie ponad pięćdziesiąt lat temu przeprowadzili się tam z Warszawy, kiedyś rzucało się wszystko i wyjeżdżało w Bieszczady...
- Tak rzeczywiście było.
Jeszcze coś mnie szczególnie interesuje, jak pan dba o swój głos, który na przestrzeni lat brzmi świeżo, melodyjnie, młodo, nic się nie zmienił?
- Nie pracuję nad głosem, nie mam jakichś genialnych pomysłów, co zrobić, żeby ten głos dobrze brzmiał. Po prostu taki jest naturalnie. Nie wiem, to wynika chyba trochę z przypadkowości.
Lubi pan to, że ten głos jest właśnie taki znany, rozpoznawalny, powodujący uśmiech na twarzach u ludzi?
- Oczywiście, to jest wielka satysfakcja. Wie pani, dla mnie największą satysfakcją jest, gdy ktoś mówi, nie widząc mnie, poznałem pana po głosie. Parę razy mi się w taksówce zdarzyło, że taksówkarz, nie patrząc wstecz w lusterko, mówił, skądś pana znam...A już wiem, poznaję pana po głosie, pan Zygmunt Chajzer. To jest dla mnie ogromna satysfakcja i wielka radość.
Zapytam na koniec, jakimi radami podzieliłby się pan z czytelnikami, którym brakuje energii i radości do życia? Czy zdradzi pan jakiś sekret swojej witalności albo przynajmniej uchyli rąbek tajemnicy?
- Ja już wszystko powiedziałem. I nie odkryję przed panią nowych lądów.
Aktywność, w każdym wymiarze, aktywność fizyczna, intelektualna i taka codzienna w kontaktach z innymi ludźmi. To jest niesłychanie ważne.
Dobrze, czyli tutaj stawiamy wykrzyknik i mocno to podkreślamy?
- Oczywiście!
Dziękuję za rozmowę, wszystkiego dobrego.