Dzieci, które przeszły piekło. Wspomnienia ocalałych z getta
- Rozpoczęła się wielka akcja polowania na dzieci. Sprawdzano kamienicę po kamienicy, wszystkie pomieszczenia i skrytki. Każde dziecko, które wyglądało na mniej niż 10 lat było zabierane, a później mordowane - opowiada Magda Łucyan, autorka książki "Dzieci Getta", która przeprowadziła serię rozmów z osobami, które jako dzieci przeszły getto. Z setek tysięcy ocaleli nieliczni. Do dziś żyje zaledwie garstka osób, których świadectwo i przesłanie powinny być usłyszane.
Izabela Grelowska, Styl.pl: W rozmowach z osobami, które jako dzieci przeżyły getto, poświęciła pani sporo czasu i miejsca na wspomnienia sprzed wojny, które poprzedzały tragiczne wydarzenia. Dlaczego to było ważne?
Magda Łucyjan: - Wydarzenia sprzed wojny to w przypadku moich bohaterów bardzo wczesne, szczęśliwe dzieciństwo. Piękne relacje rodzinne, święta, wesela, tradycje, koledzy, wyjazdy - to wszystko, co opisują, trwało dokładnie do 1939 roku. Gdy wybuchła wojna, los tych dzieci nagle się zmienił i miesiąca na miesiąc był coraz gorszy. Kontrast między tymi wspomnieniami jest ogromny. Później jest już tylko ból, cierpienie, strach, głód i śmierć.
Pani bohaterowie mieli w momencie wybuchu wojny po 8 - 10 lat. Na ile dzieci były świadome tego, co się dzieje?
- To zależy od bohatera, ale wszyscy wiedzieli, że dzieje się coś złego. Dotykało ich to w bardzo bezpośredni sposób. Krystyna Budnicka, która przebywała w getcie warszawskim przez 3,5 roku, z czego 9 miesięcy ukrywała się pod ziemią w bunkrze, co kilka tygodni traciła kogoś z najbliższych. Z dziesięcioosobowej rodziny przeżyła tylko ona. Nie dało się jej uchronić przed świadomością tego, co się działo. Moi bohaterowie w bardzo brutalny sposób musieli stać się dorosłymi. Niektórzy z nich do momentu znalezienia się w getcie nawet nie wiedzieli, że są Żydami. Pani Katarzyna Meloch dowiedziała się o tym, gdy przyszli po jej mamę. Gdy padło słowo "Żydówka", zaczęła się zastanawiać, czy dotyczy również jej. W większości były to zasymilowane rodziny, w których nawet się nie mówiło o pochodzeniu.
Większość rodzin była zasymilowana, ale niektóre były tradycyjne. Czy któraś z tych sytuacji dawała większe szanse na przetrwanie?
- Krystyna Brudnicka pochodziła z rodziny bardzo tradycyjnej, zupełnie niezasymilowanej i to miało w getcie ogromne znaczenie, ponieważ nikt z jej bliskich nawet nie myślał o ucieczce. Dlaczego? Bo nie znali nikogo po drugiej stronie. Nie mieli kogo poprosić o pomoc. W przypadku rodzin zasymilowanych to przedwojenne znajomości w dużej mierze ratowały życie. Przedwojenni znajomi byli kontaktem po drugiej stronie, który pomagał zorganizować cały łańcuch ludzi, umożliwiający choćby próbę ucieczki, a później ukrywanie się po stronie aryjskiej.
Pani Krystynie Budnickiej udało się wyjść dopiero po 3,5 roku, kiedy getta już w praktyce nie było, tylko dlatego, że jej brat działał w podziemiu i udało mu się nawiązać kontakt z działaczami, którzy im pomogli.
Rodzinom bardzo zasymilowanym było w getcie o tyle trudniej, że znajdowały się w świecie, który był im obcy, gdzie posługiwano się językiem, którego nie znali. Był to jednak mniejszy problem niż to, że po drugiej stronie nie ma nikogo, kto może im pomóc.
Czym różni się getto widziane oczyma dziecka od innych obrazów, z którymi mogliśmy się zapoznać wcześniej?
W zasadzie każdy z moich bohaterów mówi o strachu przed polskim sąsiadem.
- Zależało mi na tym, żeby ta książka nie traktowała Holocaustu w wymiarze globalnym, politycznym i czysto historycznym, ale żeby pokazywała tę zbrodnię z perspektywy jednostek, które jej doświadczały i były jej świadkami. To osobiste relacje, emocje i spostrzeżenia, losy konkretnych ludzi.
Spojrzenie na getto oczyma dziecka jeszcze uwypukla brutalność. Wiemy, że mowa o całkowicie bezbronnych jednostkach, które były zdane na innych ludzi, przekazywane z rąk do rąk. Nie ma wątpliwości, że moi bohaterowie nie żyliby dzisiaj, gdyby nie żydowskie rodziny, które były pierwszym ogniwem ratowania żydowskich dzieci. Żeby organizować akcję po stronie aryjskiej, najpierw trzeba było ją zorganizować wewnątrz swojej społeczności. Gdyby nie bracia, matki, ojcowie, ciotki, siostry babcie - ich wszystkich by nie było. Całe rodziny robiły wszystko, by uratować swoje dzieci.
Pani bohaterowie często używają słowa "cud". Za tymi cudami stały wysiłki konkretnych osób.
- Pytanie "dlaczego akurat ja przeżyłem/am?" męczy moich bohaterów przez całe życie, bo mają świadomość, że oni przeżyli, ale setki tysięcy innych ludzi nie. Nie znajdują prostej odpowiedzi.
Niektórzy postrzegają to w kategoriach cudu, ale wszyscy mają świadomość, że za uratowaniem jednego żydowskiego dziecka stała cała grupa ludzi. Poczynając od rodzin żydowskich, które angażowały wszelkie siły i środki, by uratować dzieci, po kolejne ogniwa w łańcuchu, czyli najczęściej Polaków po drugiej stronie muru
Pan Marian Kalwary wyszedł z getta warszawskiego najlepszą z możliwych dróg, czyli przez budynek sądu. Aby to było możliwe, trzeba było naprawdę stanąć na głowie i zaangażować bardzo dużo środków. Zorganizowała to jego mama. Po drugiej stronie chłopiec był przekazywany z rąk do rąk. Kolejne kryjówki okazywały się spalone, bo ktoś coś zobaczył, usłyszał, bo ktoś zadał pytanie i trzeba było szukać innego schronienia. Postawy Polaków były dwojakie. Byli ludzie, którzy ryzykując życie własne i swoich rodzin, ratowali Żydów, pomagając im wyjść z getta i organizując kryjówki. Ale byli też tacy, których trzeba było się bać. W zasadzie każdy z moich bohaterów mówi o strachu przed polskim sąsiadem. Polacy od razu wiedzieli, że w ich kamienicy, w miasteczku jest ktoś nowy. Byli też w stanie dość łatwo zidentyfikować Żydów po wyglądzie.
Matka jednego z bohaterów znalazła pracę na niemieckim osiedlu, bo uważała, że przebywanie tam będzie bezpieczniejsze i są mniejsze szanse, że ktoś ją rozpozna.
- Niemcy często wyobrażali sobie Żydów jako postaci w tradycyjnym stroju, z pejsami. To był dla nich oczywisty obrazek. W przeciwieństwie do Polaków często nie potrafili odróżnić zasymilowanych Żydów.
W tym przypadku zadziałało powiedzenie, że najciemniej jest pod latarnią. Ten czyn wymagał takiej odwagi, że nikt nawet nie podejrzewał, że ktoś się posunie do takiego ryzyka. Ona weszła w największe niebezpieczeństwo, licząc na to, że będzie w stanie dzięki temu do jakiegoś stopnia zapanować nad sytuacją.
Bardzo wstrząsające wrażenie robią powroty do getta. Ludzie, którym udało się wydostać, wracali na pewną śmierć.
- Tak. Na przykład babci Katarzyny Meloch udało się wyjść z getta warszawskiego, co było niezwykle trudnym zadaniem. Miała osobę, która pomagała się jej przez pewien czas ukrywać.
Jednak któregoś dnia, nie mówiąc nikomu o swojej decyzji, postanowiła wrócić do getta. Miała dosyć stanu, w którym musi cały czas się ukrywać i udawać kogoś, kim nie jest. Nieustannej niepewności, strachu, czy przypadkowe spojrzenie nie oznacza czegoś więcej i czy nie trzeba uciekać.
W getcie zasady były jasne. Byli Żydami i nie musieli udawać, że nimi nie są. Na każdym rogu groziła im śmierć, ale wiadomo było, kto chce ich zamordować. Babcia pani Katarzyny Meloch nie wytrzymała stanu ciągłego ukrywania się i postanowiła wrócić, mimo, że jak pani mówi, była to pewna śmierć.
Słowo "piekło" to chyba najczęściej pojawiające się słowo w książce. Może pani opisać warunki panujące w getcie?
- Słowo "piekło" najlepiej opisuje to, w jakiej sytuacji znaleźli się moi bohaterowie. Ono niestety nie jest przenośnią. Krystyna Budnicka wiele miesięcy spędziła pod ziemią z kilkoma innymi osobami, bez dostępu do świeżego powietrza, dziennego światła, praktycznie bez jedzenia. W pewnym momencie nie wiedziała, czy coś jeszcze czuje, bo trwała w letargu, praktycznie się nie ruszała. Ciało odzwyczaiło się od chodzenia, co było dużym problemem podczas ucieczki przez kanały.
Jak opowiada, po tak długim czasie w ukryciu, zaczęła zachowywać się nie jak dziecko a jak zwierzątko. Miała bardzo instynktowne odruchy i musiała później długo z tego wychodzić.
Głód to kolejny element piekła na ziemi, którego doświadczyli wszyscy bohaterowie. Szczęśliwcami byli ci, którzy mogli zjeść jakąś kaszę lub głąb kapusty, który był rarytasem w getcie. Większość nie jadła praktycznie nic i oszukiwała zmysły. Pani Zofia Lubińska trafiła do łódzkiego getta, mając zaledwie kilka lat. Na ulicach było bardzo niebezpiecznie, więc dzieci większość czasu spędzały zamknięte w domu. Spędzając tak całe dnie, szukały sobie jakiejś zabawy, bo dziecko stara się być dzieckiem w każdej możliwej chwili. Pani Zofia i jej przyjaciel bawili się w sklep i jedzenie. Brali kolorowe zeszyty i z kartek robili kuleczki: biała to mleko, żółta to chleb, czerwona to marmolada. Jedli je wyobrażając sobie, że jedzą prawdziwy posiłek. To głód popychał je do tej zabawy. Jedli papier, bo byli tak strasznie głodni.
Zazwyczaj oczekuje się, że nawet agresorzy w czasie wojny będą w jakiś sposób oszczędzać dzieci. W getcie łódzkim odbywały się specjalne polowania na dzieci.
- W getcie łódzkim w największym niebezpieczeństwie znalazły się dzieci poniżej 10 roku życia, bo według okupanta nie nadawały się do pracy. Chciano tam stworzyć jak najwięcej fabryk, w których wykonywano by prace na rzecz Trzeciej Rzeszy. Rozpoczęła się wielka akcja polowania na dzieci. Sprawdzano kamienicę po kamienicy, wszystkie pomieszczenia i skrytki. Każde dziecko, które wyglądało na mniej niż 10 lat było zabierane, a później mordowane. Nikt do końca nie sprawdzał czy ma 10,5 czy 9, 5 roku.
Gdy przyszli Niemcy i żydowscy policjanci, pani Zofia chorowała akurat na odrę. Leżała z wysoką gorączką w łóżeczku schowanym za szafą tak, że wystawał tylko kawałek. Matka starała się sobą zasłonić to łóżeczko i powiedziała "tutaj nie ma żadnych dzieci". Nie wiadomo, czy żydowski policjant jej uwierzył, czy wiedział, że jest dziecko, ale zdecydował się tego nie ujawniać.
Wtedy się udało, ale było wiadomo, że oni mogą wrócić. Rodzina podjęła ogromne starania, Zofię udało się uratować, ale większość dzieci została zamordowana.
Pani rozmówcy przez całe lata milczeli zanim zdecydowali się opowiedzieć swoje historie. Dlaczego?
- Pani Krystyna Budnicka milczała przez 40 lat. Nikomu nie zdradziła, przez co przeszła, aż do spotkania z innymi dziećmi Holokaustu, gdzie usłyszała podobne wspomnienia i to ją otworzyło.
Pani Zofia Lubińska-Rosset do momentu ukazania się tej książki nikomu publicznie nie opowiedziała swoich losów. Jej najbliżsi wiedzieli, ale odmawiała rozmów z dziennikarzami i różnymi instytucjami. Wracanie do wspomnień jest dla tych osób niezwykle ciężkie. Przez całe życie robili wszystko, by je wyrzucić z pamięci. Trauma jest ogromna i widać ją nawet po tych kilkudziesięciu latach. Pani Zofia Lubińska odmówiła rozmowy, chwilę po tym jak się na nią zgodziła. Ostatecznie się udało, ale widziałam, ile to ją kosztuje. Kilka nocy przed i po naszym spotkaniu nie przespała. Wracały koszmary, wspomnienia ożywały, rany się otwierały.
Pan Józef Lipman, któremu kilka dni temu podarowałam książkę, powiedział, że bardzo się cieszy z jej powstania, ale on nie ma już siły do niej zaglądać, więc tego nie zrobi.
Kolejne odtworzenie wspomnień, dodatkowo losy innych, to dla niego zbyt wiele. Znowu nie mógłby spać. Wiedziałam, że przy każdej rozmowie proszę ich o coś bardzo trudnego, że zadaję ból. Miałam wątpliwości, czy mam do tego prawo. Nigdy nie naciskałam na to, by opowiedzieli rzeczy, o których nie chcą mówić.
Z drugiej strony to są naprawdę ostatni świadkowie zagłady. Ludzi, którzy pamiętają, co działo się w getcie jest bardzo niewielu. Moi bohaterowie mają poczucie, że trzeba dawać świadectwo, które jest i będzie przestrogą dla następnych pokoleń. Pani Krystyna Budnicka, swoją opowieścią, stawia pomnik swoim bliskim. Ona nie ma grobu, na który mogłaby pójść, by zapalić znicz. Mówiąc, podtrzymuje pamięć o nich. Robi to dla wszystkich, którym nie udało się przeżyć.
Wtedy wszystko zaczynało się również od małych gestów wykluczenia.
W jaki sposób pani bohaterowie radzili sobie z traumą po wojnie. Jak się domyślam te dzieci nie mogły liczyć na opiekę psychologiczną, a zagrożenie niejednokrotnie wcale się dla nich nie skończyło.
- Główną formą ochrony własnej psychiki przez nich samych było właśnie milczenie, czyli próba wyparcia tego wszystkiego, co się wydarzyło. Czasy powojenne były również niezwykle ciężkie, biedne. Żydowskie rodziny, wracając do swoich miast, do swoich domów albo zastawały ruiny, albo ktoś już w tych domach mieszkał. Do tego nie wiedzieli, czy już jest bezpiecznie, czy nadal im nie grozi niebezpieczeństwo.
Często nie było bezpiecznie.
- No właśnie. Wiele decyzji, które moi bohaterowie podejmowali w późniejszym życiu było motywowanych wydarzeniami z wojennego dzieciństwa. Pani Zofia Lubińska, która została lekarką, mówi, że zdecydowała się na specjalizację neonatologiczną, by mieć kontakt z najmłodszymi pacjentami. Dlaczego? Bo bała się kontaktu z dorosłymi ludźmi. Obawiała się, że ze strony dorosłych może ją spotkać wykluczenie, krzywda, antysemityzm. Oczywiście kontakt z najmłodszymi pacjentami nie wyklucza kontaktu z ich rodzicami, ale taka była jej motywacja: chciała mieć kontakt z dziećmi, które nie krzywdzą.
Każdego z bohaterów poprosiła pani o przesłanie. Czy ich świadectwa nie mówią same za siebie?
- W przestrzeni publicznej jest mnóstwo ludzi, którzy dają sobie prawo do mówienia nam, jak mamy żyć. Mi bardzo zależy na tym, by przesłanie dawali nam ludzie, którzy doświadczyli rzeczy ostatecznie złych, widzieli, do czego prowadzą skrajne ideologie i jak postępował proces nienawiści, który doprowadził do zagłady milionów ludzi.
Moi rozmówcy pytani o przesłanie są skrępowani. Nie są pewni, czy ktoś będzie chciał ich wysłuchać. Ja jestem pewna, że poznanie perspektywy człowieka, który to wszystko przeżył, widział i doświadczył ma ogromny sens. Niestety te przesłania są momentami bardzo aktualne, o czym też mówią moi rozmówcy. Ich historie pokazują, do czego prowadzi nienawiść, wytykanie kogoś palcem, uzurpowanie sobie prawa do decydowania za innych. Wtedy wszystko zaczynało się również od małych gestów wykluczenia. Przytaczam w książce przemówienie Mariana Turskiego, który mówi, że Auschwitz nie spadło z nieba. Ono dreptało małymi krokami, aż powstały obozy zagłady, cyklon B i mordowanie na masową skalę. Dlatego uważam, że nigdy dość mówienia o tym, co się stało, by to nigdy więcej się nie powtórzyło.
Czytaj też: