Reklama

Krzysztof Hołowczyc: Fanki to ryzykowny temat

Najszybszy i najprzystojniejszy polski rajdowiec na brak powodzenia nie może narzekać. Ale pytany o pokusy, odpowiada zdecydowanie: "Bardzo kocham moją żonę". Nam zdradził, za co.

Trudno się z panem umówić. Ma pan w kalendarzu coś takiego jak "dzień wolny"?

- Zadaje pani bardzo trudne pytania. Ten dzień nadchodzi. Czasem, kiedy kartkuję kalendarz, znajduję w nim wpis "dom". To oczywiście sprawka żony, która od czasu do czasu dokonuje w moim harmonogramie pewnych zmian.

Ile dni w roku spędza pan poza domem?

- Oj, sporo. Każdego dnia w kalendarzu wszystko jest na czarno. Od rana do wieczora. Ale nie narzekam. Zawsze żyłem w takim szalonym tempie.

Jak wygląda typowy dzień Hołowczyca?

Reklama

- Zaczynam go od dobrego śniadania. Bardzo lubię ten moment. Idealnie jest, gdy spędzam go z całą rodziną. Przez okno wchodzi wtedy ten przysłowiowy promyk słońca. Lubię gwar o poranku. Żona się krząta, dziewczyny o czymś głośno dyskutują. Patrzę na to i czuję spełnienie. Bo wie pani, mam taką teorię, że dzięki tym prostym rzeczom nasze życie nabiera barw. Później przeważnie jest trening na siłowni, bo utrzymanie dobrej formy to część mojej pracy. Następnie w zależności od kalendarza albo trening rajdowy, albo spotkania biznesowe. Do domu wracam przeważnie wieczorem i ponownie jest ten najlepszy, najcenniejszy moment, gdy możemy usiąść razem przy stole i zjeść kolację.

Czy po dłuższej nieobecności czuje się pan w domu trochę jak intruz?

- Nie, absolutnie! Owszem, sporo mnie w domu nie ma. Ale to nie są długie wyjazdy. Najdłuższy jest Dakar. Wtedy miesiąc z przerwami jestem poza domem. Nie jestem jednak marynarzem, który wraca po długiej nieobecności i nie poznaje własnego domu. Widzę czasem u moich dziewczyn takie zmęczenie materiału. Pytają: "Tato znowu jedziesz? Dopiero wróciłeś, a ja chciałam z tobą pogadać". Poczucie obowiązku każe mi jednak gnać dalej, bo ja lubię to, co robię i spełniam się w pracy. Ale do domu mnie ciągnie. Potrafię czasem przejechać kilkaset kilometrów po to tylko, żeby spędzić noc u siebie i zjeść śniadanie z dziewczynami. I zaraz po nim wsiadam w samochód i wracam.

Podobno biologicznie ma pan 35 lat.

- To prawda. Regularnie wykonuje się nam badania wieku biologicznego. I potem ten wynik przynoszę mojej żonie i z dumą mówię: "Patrz, z jakim jesteś młodym chłopakiem!".

Jaką kobietą jest pana żona?

- Piękną i mądrą. Udało mi się związać z kobietą, która nauczyła mnie bardzo wielu rzeczy. Będąc niepokornym i zadufanym w sobie samcem alfa, chciałem zdobyć wszystko, nie zważając na innych. Ona nauczyła mnie, że są inni ludzie, którzy potrzebują pomocy, którzy są w innej sytuacji, nie tak dobrej jak nasza. Dana zrobiła ze mnie człowieka, który patrzy na świat inaczej i jest pozytywny. Zawdzięczam to wyłącznie jej. Tak jak to, że nasz dom jest tak ciepły. To ona go trzyma, scala. Wkłada w to dużo miłości. Zawsze powtarzam - ważne jest, żeby cię ktoś kochał i żebyś ty miał kogo kochać. Cała reszta jest do zrobienia. Często ludzie niby mają wszystko, a są nieszczęśliwi, bo nie mają tego, co najważniejsze. Ja to mam. Oczywiście oprócz charakteru Dany jest też wygląd - ona ma to coś, czego nie da się opisać. I zachwyca mnie, mimo że metrykalnie nie jest już nastolatką.

Związał się pan z chodzącym ideałem.

- Dana to nie jest słodziutka dziewczynka. O nie! Nieraz mnie szarpnie i wypali: "Ty, gwiazda! Teraz to jesteś w domu! Teraz to wkręcasz żarówki i wynosisz śmieci!". Wie pani, ja jestem z natury niepokorny. Zawsze chodziłem swoimi ścieżkami, ale w domu nauczyłem się żyć według naszego rytmu. I bardzo mi to odpowiada. Bo w takim pięknym, normalnym życiu można znaleźć wspaniałe rzeczy.

Przyznał pan, że żona sporo z panem przeszła.

- Niestety, było sporo sytuacji, w których wracałem nie z tarczą, a na tarczy. Nie wiadomo było, czy będę chodził, kilkakrotnie miałem dengę (niebezpieczna choroba tropikalna - przyp. red.), mniej lub bardziej poważne złamania. Bywało, że żona przyłapywała mnie, jak w środku nocy sam rozcinałem sobie gips. Do tego dochodziły stresy, gdy ruszałem w rajd i nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Dziś Dana powtarza: "Mogę powiedzieć jedno - nigdy się z tobą nie nudziłam".

Podobno kiedyś wpadł pan w pętlę kredytową, a przecież kłopoty finansowe są powodem niemal połowy rozwodów. Wam udało się przetrwać te trudne chwile.

- Nadszedł w moim życiu taki moment, kiedy musiałem postawić wszystko na jedną kartę i dokonać wyboru: pewna praca, która od razu przyniesie jako takie dochody i pozwoli utrzymać siebie i rodzinę, albo niepewna przyszłość oparta na własnych ambicjach, sympatii do motoryzacji i mglistym wyobrażeniu o przyszłych sukcesach za kierownicą rajdówki. Mimo wielu rozterek wybrałem zawód kierowcy rajdowego. Poświęciłem się tej pracy bez reszty, wkładając w nią całe serce i inwestując dosłownie wszystkie oszczędności. Prawdopodobnie tylko dzięki determinacji i niezłomnej wierze w powodzenie, udało mi się wdrapać na wyżyny motosportu. Zajęło mi to wiele lat, ale się opłaciło. Dzisiaj nie porzuciłbym swojej pasji za żadne skarby świata, mimo że początki były bardzo trudne. W Polsce nie było wtedy pracy, było ciężko, a miłość do motosportu jest bardzo kosztowna.

Są przecież sponsorzy.

- Dziś tak. Ale wtedy rynek sponsorów jeszcze nie funkcjonował, to były dopiero początki. Każdy amortyzator i opona były ogromnym wydatkiem w tamtych czasach. Aby móc się ścigać na jakimś poziomie, trzeba było mieć pieniądze nie tylko na same starty, ale też na części. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że pomimo bardzo dobrych początków kariery rajdowej, bez odpowiednich środków daleko nie zajdę. Aby zarobić na swoją pasję musiałem liczyć na siebie, gdyż nie miałem tatusia, który mógłby mi sprezentować parę milionów, abym mógł się pościgać. Zajmowałem się więc różnymi rzeczami, starałem się rozkręcić jakiś biznes. Kupowaliśmy z kolegą samochody na Zachodzie i tu staraliśmy się je sprzedać. Pewnego dnia dostałem propozycję pracy jako kierowca fabryczny FSO Sport.

- Proszę sobie wyobrazić Poloneza Turbo Sport, który wtedy był marzeniem wielu kierowców. Wziąłem swój kask, swój kombinezon i wsiadłem do samochodu treningowego. Później była rajdówka, mechanicy i wszystko było zorganizowane. Wtedy też zarobiłem swoje pierwsze "duże pieniądze". Po prostu nie musiałem już własnych pieniędzy wydawać na amortyzatory, opony, płyty, klatki... To wszystko było zapewnione. Stabilizacja zawodowa dała szansę na stabilizację w życiu prywatnym. Wybudowałem dom i już wkrótce mieliśmy się z żoną do niego wprowadzać. Właśnie wtedy FSO upadło. Miedzy innymi i ja tam gasiłem światło...

- Znowu musiałem wszystko sprzedać i wróciliśmy do trzydziestometrowego mieszkania. Owszem, miałem już wtedy fajne zaplecze: dwie rajdowe mazdy, busy serwisowe, był też warsztacik. Wszystko było gotowe. Ale trzeba było znów zaczynać od początku. Mam bardzo dzielną żonę, która to wytrzymywała - jestem jej za to niezmiernie wdzięczny.

Usłyszał pan kiedyś od niej albo córek, że niepotrzebnie naraża pan życie?

- Mam to szczęście, że moja żona też była kiedyś zawodowym sportowcem i przeżywała podobne emocje jak ja. Dobrze mnie więc rozumie. Mogła mi powiedzieć: "Ja albo rajdy". Nigdy jednak tego nie zrobiła. Jestem jej za to bardzo wdzięczny.

Aż trudno uwierzyć, że nigdy nie namawiała, żeby pan zrezygnował.

- To nie tak. Rozmowy na ten temat były. I nieraz słyszałem: "Może już wystarczy? Zobacz, jakie to jest niebezpieczne. Tyle razy już się złamałeś". Obiecałem kiedyś żonie, że gdy osiągnę dobry wynik, wrócimy do tematu. No i, niestety, w tym roku było podium... Wiem więc, że ta rozmowa nas czeka. Żartuję nawet, że może zagram przed nią depresję rajdowca i wtedy sama mnie do tego rajdu wypchnie (śmiech). Oczywiście ją rozumiem. Bo każdy mój rajd bardzo przeżywa. Przez dwa tygodnie siedzi przed monitorem komputera i obserwuje poruszający się punkcik. Przeżywa ten Dakar mocniej niż ja. Bo ja jestem wtedy ciągle w akcji, a ona siedzi w domu i żyje tylko wyobrażeniem tego, co się tam dzieje. I czeka w napięciu na mój telefon. 

A córki? Jak one do tego podchodzą?

- Przyzwyczaiły się do tego, że tata zawsze wraca. Że jest silny i nawet jeśli wydarzy się najgorsza sytuacja, tata da radę. W ich głowach jestem taki trochę niezniszczalny. Ale ja zdaję sobie sprawę, że nie ma ludzi niezniszczalnych. Uczę je więc, żeby szanowały zdrowie i życie, bo wszyscy mamy świadomość, jak łatwo odejść w jedną sekundę. Wielu moich przyjaciół odeszło. Uprawiam taką dyscyplinę, że mogę kiedyś po prostu nie wrócić do domu. Rozmawiam z córkami o tym, co by się stało, gdyby mnie zabrakło. Co trzeba wiedzieć, co załatwić. To nie są mile widziane rozmowy. Często słyszę: "Nawet o tym nie mów". Córki zawsze spoglądają z pewną dezaprobatą, gdy zaczynam mówić o śmierci. A ja uważam, że lepiej to omówić, bo wtedy nad tym panujemy i możemy zabezpieczyć bliskich.

Takie postanowienie, że zabezpieczy pan bliskich na wypadek własnej śmierci, przyszło po pierwszym groźnym wypadku?

- Przychodziło stopniowo. Gdy po raz kolejny się połamałem, albo ktoś, kogo znałem, odchodził, przychodziła refleksja. Zastanawiałem się: "Kurczę, co by było, gdyby to mnie zabrakło? Co by te biedne dziewczyny zrobiły?". Przecież to ja jestem człowiekiem, który ma im zapewnić bezpieczeństwo. To ja jestem głową rodziny. Zrozumiałem, że muszę zacząć myśleć o tym, co będzie, gdy nadejdzie jutro. A także za rok, pięć i dziesięć lat. Tłumaczę swoim dziewczynom, że wszystko się może w życiu zdarzyć. Każdy z nas może odejść. Dlatego warto się przygotować i wcześniej uporządkować swoje sprawy. Wszyscy obcujemy ze śmiercią. Wiem, co mówię - najpierw pochowałem mamę, potem tatę. To nie były łatwe momenty. Oboje odeszli po ciężkiej chorobie i to było nieuniknione, ale śmierć bliskich nigdy nie jest łatwa.

Pański tata odszedł niedawno.

- Pożegnanie go było dla nas bardzo ciężkie. Ojciec był prawdziwą głową rodziny. Człowiekiem, który do końca starał się zawiadywać wszystkim. Myślał pewnie: "Mój nieobliczalny syn może nie zapewnić bytu rodzinie", więc to on ją zabezpieczał. Teraz kolej na mnie. To jest ten mój moment, w którym muszę zagwarantować bezpieczeństwo córkom.

Jakim był człowiekiem? Jak go pan zapamiętał?

- Zawdzięczam mu bardzo wiele. To on mnie wychował i ukształtował na prawego człowieka. To on zaraził mnie samochodowym bakcylem. Posadził kilkuletniego malca na swoich kolanach w aucie i powiedział: "Teraz ty prowadzisz". Potem latami przymykał oko na moje szczeniackie wybryki, najpierw na motorowerach i motocyklach, potem już samochodami. Udawał, że nie widzi pogiętych zderzaków i błotników, połamanych felg, potłuczonych szyb. W sytuacjach drastycznych był stanowczy, jak na ojca przystało, jednak chyba bardziej odgrywał przed mamą tę ojcowską dyscyplinę, bo zawsze czułem jego wsparcie we wszystkim, co robiłem ze swoim samochodowym szaleństwem. Do końca mi kibicował podczas wszystkich startów. Przed komputerem śledził każdy oes (odcinek specjalny, czyli część trasy rajdu poprowadzona po zamkniętych dla ruchu drogach - przyp. red.), bardzo to przeżywał. Wyjątkowo się ucieszył z mojego podium na Dakarze, a ja teraz bardzo się cieszę, że tego doczekał.

Czego będzie panu najbardziej brakowało?

- Przede wszystkim dobrych rad taty, mądrości i wsparcia. Zawsze mogłem na niego liczyć.

Opowiadał pan kiedyś o lekcjach życia, jakie dawał panu ojciec. Czego pan uczy córki?

- Staram się uczyć je czegoś, co uważam za najważniejsze - odróżniania dobra od zła. Chciałbym, żeby miały świadomość, co robią dobrze, a co źle. Wiele osób czyni zło i o tym nie wie. Nie zdają sobie sprawy, że są dla innych bezwzględni, okrutni, niedobrzy. Wiadomo - różnie w życiu bywa. Czasem się zdarza, że coś zrobisz źle, ale musisz mieć tego świadomość. Tego mnie nauczył tata. I tego, że trzeba naprawiać swoje błędy. Nikt nie jest idealny, każdy je popełnia. Ale moim głównym przekazem dla córek jest dbałość o miłość. Nasza rodzina jest bardzo scalona. Wiem, że każda z moich córek zrobi dla drugiej wszystko. One się bardzo mocno trzymają. Nasza rodzina jest normalna, szczęśliwa. Oczywiście są starcia, spory - trzeba je przeżywać. To też umacnia ludzi i pozwala im być lepszymi.

Kiedyś mówił pan, że spędzał ze starszą córką niewiele czasu. I że to był błąd wychowawczy. Teraz pan to nadrabia?

- Staram się, choć tak jak mówiłem, niedzielny ze mnie tatuś. Kiedy już jednak jestem, to wszystkie cztery dziewczyny wiszą mi na szyi. Ja oczywiście jestem wtedy wykończony i marzę o odpoczynku. Ale się nie da. Choć dwie starsze córki są już dorosłe, też są spragnione bliskości, rozmów ze mną. Cieszy mnie to.

Podobno bywa pan dziecinny. Jak się to przejawia?

- Lubię się wygłupiać. Robić śmieszne rzeczy, chochliki. Ludzie się śmieją i pytają: "Kiedy ty wydoroślejesz?". Moja żona wciąż używa sformułowania: "Krzysiek to ciągle dziecko, tylko zabawki ma teraz trochę większe".

Fanki wciąż rzucają się panu na szyję?

- Na ostatnim Rajdzie Polski zdarzył się nawet goły biust (śmiech). Ten rajd szedł mi w tym roku przeciętnie, ale kibice i tak mnie nieśli na rękach. Myślę, że te moje 30 lat pracy teraz się odpłaca. Po rajdzie powiedziałem kibicom, że kiepsko mi poszło. Usłyszałem: "Panie Krzysiu, choćby pan na wstecznym jechał, i tak panu będziemy kibicować". To bardzo, bardzo miłe. Ma się wtedy świadomość, że ci ludzie szanują nas za to, co zrobiliśmy i nie wymagają za każdym razem podium.

Ale co z tymi fankami?

- Porusza pani niebezpieczne tematy. Powiem tylko tyle, że bardzo kocham swoją żonę.

Jakie błędy popełniają Polacy za kierownicą?

- Nie jestem dobry w krytykowaniu kierowców. Moim zdaniem główny problem to bardzo przestarzały system szkolenia, który tak naprawdę jest sfokusowany na zdanie egzaminu. Nie uczą, jak jeździć, tylko jak zdać. Ludzie zdobywają prawo jazdy po ciężkim egzaminie i wyjeżdżając na drogę kompletnie nie wiedzą, jak się zachować. Bo przecież w tej drogowej dżungli obowiązują inne zasady niż na kursie. No bo czy ktoś normalny jeździ przy krawężniczku, gdy tam są dziury wielkości stodoły? No nie! Trzeba uczyć zgodnie z rzeczywistym stanem dróg, jaki jest w Polsce. Polscy kierowcy są sprawni, ale system, który tworzy kontrolę ruchu, jest systemem zorientowanym na to, żeby nas karać. A my potrzebujemy innego sposobu motywacji. Kiedy polscy kierowcy wjeżdżają w dobrą organizację ruchu, jeżdżą poprawnie. Jedyny błąd, jaki popełniamy to nieustająca wiara, że jesteśmy nieśmiertelni. Myślimy: "Mnie się to nie wydarzy, ja nie będę miał wypadku". Niestety, to tak nie działa. Trzeba mieć z tyłu głowy, że coś się może wydarzyć. Ja też nie jestem święty - gdzieś pojadę za szybko, gdzieś narozrabiam, ale mam poczucie, że wiem, co robię. Znam swój samochód, wiem, jakie ma możliwości.

Co pan będzie robił na emeryturze?

- Już teraz czuję się jak emeryt. Myślę, że cała moja emerytura będzie właśnie taka - pełna emocji i walki. W ogóle emerytura to jest kwestia stanu psychiki. Wielu kojarzy się ze stagnacją, a ja się przeciwko temu buntuję. No bo jak to? Ktoś będzie teraz za mnie wszystko robił? Nie chciałbym doznać czegoś takiego. Wydaje mi się, że lepiej jest trzymać życie w swoich rękach. Trzeba trzymać je mocno, dopóki ma się siłę. I nie wolno przestawać kreować świata wokół siebie. Nie dać się usunąć, zepchnąć. Zacząłem teraz trzecią dyscyplinę. Po rajdach konwencjonalnych, Dakarze, zacząłem rallycross.

Na czym to polega?

- W zawodach startuje kilka potwornych samochodów - 600 koni każdy. Na złamanie karku jedzie sześć, a miejsce w pierwszym zakręcie jest tylko dla dwóch. Lecą więc wióry, samochody się przewracają. Fenomenalne widowisko dla ludzi.

Brzmi niebezpiecznie.

- Wbrew pozorom nie tak bardzo. Ewentualnie auto trochę się poobija, może odpadnie koło. Po złamaniu kręgosłupa, niezliczonych złamaniach i innych przygodach, akurat ta dyscyplina wydaje mi się dość bezpieczna. Nie trzeba się przez dwa tygodnie mordować na Dakarze. A adrenaliny i tak mi dostarcza. Bo bez niej nie umiałbym żyć.

Justyna Kasprzak SHOW 16/2015

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy