Reklama

Pędem do szczęścia

Lepiej zostać i udawać szczęście czy odejść i poczuć wątpliwą ulgę? Każdy rozwód to porażka. Ale każde nieudane małżeństwo - też.

Sonia, Iwona i Beata krótko nosiły obrączkę. Mogły czekać, bo wszystko układa się "z czasem". Tak mówią ludzie. Tylko że one nie ufały ludziom, ale własnej intuicji. A ta podpowiadała: uciekaj. Klęska? Ratunek? Nauczka?

A miało być tak pięknie

"Różnica charakterów" - ten zwrot w końcu okazał się dla Iwony kluczem do wolności. Choć wcześniej miała nadzieję, że Bartek do tej różnicy podejdzie ze zrozumieniem. Okazało się, że pokochała innego człowieka niż ten, którym okazał się po ślubie. Czy to wystarczający powód, żeby zakończyć związek w sądzie? Opowiada Iwona, 25 lat, socjolog i anglistka, była żona radcy prawnego.

Reklama

Poznałam go cztery lata temu w knajpce na Żurawiej. Czytał "Aktivista" i pił koktajl z brokułów albo kiwi - zielony w każdym razie. Byłam w Warszawie debiutantką, nie pijałam zielonych napojów, co najwyżej pomarańczowe, marchewkowe. Śmieszne? Nie. Przyjechałam na studia z niedużego miasta, z tradycyjnej rodziny i miałam mało oryginalne podejście do życia. Bartek wydawał mi się nowoczesny, otwarty, nie znałam wielu takich chłopców. Pokazał mi świetne miejsca: małe puby na Pradze, dyskoteki. Zostaliśmy parą. Chętnie przejęłam styl życia Bartka. Równouprawnienie, wolność w związku - to mnie fascynowało. Zawsze buntowałam się przeciwko archaicznym zasadom, którymi żyła moja rodzina. Matka w cieniu ojca, dzieci bez prawa głosu. Znajomość z Bartkiem otworzyła przede mną inny świat. To on poznał mnie z feministkami, dzięki którym zaliczyłam pierwszą Manifę.

Dyplom na socjologii zamierzałam pisać na temat "szklanego sufitu". Bartek kończył prawo. Po dwóch latach znajomości wspomniał o ślubie. Zdziwił mnie. Sądziłam, że wolny związek podoba się nam obojgu. Nigdy nie żyliśmy pod jednym dachem, szanowaliśmy swoją odrębność. Kilka nocy w moim wynajętym mieszkaniu albo jego kawalerce - zupełnie inna sprawa. Ale związać się tak na poważnie, na zawsze? I po co w ogóle te formalności? Nie możemy tak po prostu być parą? Zastanawiałam się nad tym głośno, a Bartek nalegał: przecież się kochamy, dlaczego nie? Weźmiemy ślub, sprzedamy kawalerkę, dostaniemy kredyt, rodzice pomogą, kupimy większe mieszkanie. Pójdziemy do przodu. To zabrzmiało podejrzanie. Powiedział: pomogą rodzice? Bartek? Ten sam, który tyle razy mówił o samodzielności, samowystarczalności?

Ale nie posłuchałam tego głosu. Kochałam Bartka, imponował mi, ufałam mu w tylu rzeczach. Pomyślałam: dlaczego nie zaufać mu i w tym? Skoro tak mu na tym zależy? W końcu tyle ludzi się pobiera. Z perspektywy widzę, że w głębi duszy bardzo chciałam mu wierzyć. Wzięliśmy ślub, wynajęliśmy większe mieszkanie. I się zaczęło. Nic nie ugotowałaś? - za pierwszym razem to było tylko pytanie, za drugim już wyrzut. Pojedziesz na zakupy sama, ja muszę posiedzieć w sobotę w kancelarii. Za pierwszym razem zgodziłam się, bo w końcu nie mam nic przeciwko dzieleniu obowiązków, po kilku następnych byłam wściekła - on mnie wykorzystuje! Bartek zaczął się złościć, że wieczór chcę spędzić z przyjaciółkami, a nie w domu. Przestaliśmy wychodzić - mamy przecież swój salon z miękkimi kanapami, po co się włóczyć po knajpach. Nie powinnam spędzać tyle czasu w zadymionych pomieszczeniach, muszę o siebie zadbać, mniej pić, może rzucić palenie - chyba niedługo pomyślimy o dziecku, prawda? Nieprawda! Nie chciałam jeszcze dziecka.

Dlaczego Bartek wymusza na mnie takie decyzje?! Poczułam się oszukana. Wydawał się liberałem, a wychodził z niego konserwatywny mieszczuch. Z miesiąca na miesiąc coraz lepiej czuł się w roli statecznego pana radcy. Przeraziła mnie ta zmiana. Jakby było ich dwóch: ten sprzed ślubu, w którym się zakochałam, i ten po, który coraz bardziej przypominał mojego dominującego ojca. Byłam w szoku, jak szybko przestaliśmy do siebie pasować. Naprawdę. Powiedziałam mu o tym. Próbował wzbudzić moje wyrzuty sumienia: niszczę coś fantastycznego, problemy można rozwiązać. Udało mu się, kolejne dwa miesiące żyłam w poczuciu, że zrobię mu krzywdę, jeśli odejdę. Ale nie było lepiej, Bartek zaczął nalegać na dziecko. Przecież on dobrze zarabia, będę mogła zostać w domu. Oniemiałam. Klatka? Żona z obiadkiem na czas? Przecież właśnie przeciwko temu się buntowałam!

Bartek szantażował: on mnie kocha. I czego ja w ogóle chcę? Przecież nie muszę martwić się o nic, o utrzymanie, ciuchy, wakacje - jedziemy w tym roku do Prowansji. Jak to? Nie zapytał mnie o zdanie? Kim się dla niego stałam przez te kilka miesięcy? Marionetką, której sznureczki pociąga według własnego widzimisię? Nie mogłam sobie na to pozwolić.

Sama podjęłam tę decyzję: "Różnica charakterów", napisałam we wniosku rozwodowym. Bartek nie chciał wierzyć, histeryzował, w końcu wrzeszczał. Tak bardzo, że chciałam... wycofać pismo z sądu. Nie zrobiłam tego. Któregoś wieczoru usiadłam nad kartką. Przyjaciółka poradziła mi, żebym zrobiłam bilans: wypisałam, co "mam" i co "straciłam". Zrozumiałam, że jeśli mam być wierna sobie, muszę okazać się niewierna małżeństwu. Do dziś nie wiem, czy zrobiłam dobrze. Może się pospieszyłam? Bartek nie znalazł sobie nikogo, ja też jestem sama. Nie widujemy się. Założyłam firmę, dużo podróżuję, mam dużo znajomych. Jestem wolna, robię, co chcę. To dzisiaj najważniejszy argument w rubryce "ma". Ale coraz częściej zatrzymuję wzrok na buziach dzieci moich przyjaciół. I nie wiem. Może już nikogo nie znajdę? Może trzeba było dać związkowi czas?

Fatalne zauroczenie

Sonia, 43 lata. I Aleks, jej eksmąż. Jedenaście lat młodszy. Ona - architekt wnętrz, on germanista. Ich małżeństwo trwało siedem miesięcy. Połączyła ich fascynacja. Sonia imponowała mu doświadczeniem, Aleks Soni - młodością. A raczej tym, że ta młodość chce się ożenić z jej dojrzałością.

Jedenaście lat różnicy? No to co? Mogłam mówić: dziesięć. A nawet: kilka. Co to w ogóle za różnica wieku? Wyglądamy jak rówieśnicy. On w kanciastych okularach, z wyrazem ciągłej zadumy na twarzy - przez to poważniejszy niż jego trzydziestka. Ja szczupła, długowłosa, wysportowana - atrakcyjniejsza niż moje czterdzieści lat. OK, czterdzieści jeden. Dorota, moja najbliższa przyjaciółka, powiedziała: Stuknij się! To ciacho na żer dwudziestolatek. Obraziłam się na tydzień. Potem zrobiło mi się jej żal: nic nie rozumie. Znudzona tym samym facetem od lat, pogodzona z brakiem podniet. A ja? Kwitłam. Aleks mnie odmładzał, liftingował, witaminizował. Poznaliśmy się w banku. On robił awanturę kasjerce, ja negocjowałam przełożenie terminu spłaty debetu.

On w dżinsach, białej koszuli i camperach, ja w zachwycie: ale przystojniak! Upadł mi numerek, on schylił się, podniósł, powiedział po prostu: "Coś pani wypadło. - Dziękuję", wydukałam. I byłam ugotowana. Chwilę później spotkaliśmy się na parkingu. Uśmiechnął się. W końcu w jakimś sensie byliśmy już znajomymi. Umówiliśmy się na kolację. Jedliśmy mule. Na śniadanie płatki fitness z kwaśnym mlekiem, bo nic innego nie miał w kuchni. Zakochałam się. Aleks, mój partner - lubiłam go tak przedstawiać. Koleżanki mdlały z wrażenia, ja czułam, że czas się cofa, mama krzyczała: Opamiętaj się! Dorota wzdychała: Pożałujesz, zabawi się tobą i odejdzie. To z zazdrości - tłumaczyłam sobie. Brnęłam. A Aleks uwodził: jestem urocza, mądra, ambitna, inspiruję, uskrzydlam, podniecam.

Dziś z perspektywy roku po rozwodzie twierdzę: naprawdę wtedy tak myślał. Mieliśmy wspólne zainteresowania, podobne poczucie humoru i boski seks. Jeżeli ja zwariowałam, dlaczego jemu odmówić prawa do utraty rozumu? Zakochał się w kobiecie starszej o dekadę. Z górką. Mała różnica? Ja mówiłam: Basia Trzetrzelewska nagrała nową płytę, Aleks robił wielkie oczy: a kto to jest? Ja miałam wspomnienia związane ze strajkami na uczelni i NZS-em, on nie głosował w "pierwszych wyborach", bo tego dnia miał Pierwszą Komunię. Moje plany na przyszłość: rodzina, dwoje dzieci, mieszkanie na Mokotowie za dwa lata. Jego plany: jakaś dobra praca, jakieś mieszkanie, jakaś stabilizacja. On ogół, ja szczegół. Jak przegapiłam tę różnicę? I dlaczego zaproponował ślub? Mój terapeuta tłumaczy: Naprawdę go chciał. Tylko inaczej wyobrażaliście sobie wasz związek. Inaczej oceniliście ryzyka. "Ryzyka"? To było ich wiele?

Miałam na myśli tylko jedno: kiedy Aleks zacznie osiągać rekordowe wyniki w siłowni, ja będę już ratować się mikrodermabrazją. Żeby wyglądać młodziej, adekwatnie. Oswoiłam to ryzyko, myślałam: skoro się kochamy, różnica wieku to sprawa drugoplanowa. Nakręcałam się pozytywnie: dobrze zarabiam, wciąż będę mu imponowała wiedzą, doświadczeniem, osiągnięciami. Zgodziłam się. Wymarzyłam sobie romantyczny ślub w Zakopanem. Było jak w bajce. Kiedy więc znalazłam w kieszeni jego marynarki rachunek z nieznanej restauracji, chciałam go najpierw wyrzucić. Zerknęłam na datę i godzinę: o tej porze Aleks miał być w pracy. Nie zapytałam o nic. Ale zaczęłam wąchać jego koszule, włosy tuż po powrocie do domu. Niewątpliwie zaczął mnie zdradzać. Stało się coś, czego przecież podskórnie się obawiałam i czemu nawet specjalnie się nie dziwiłam. Młody, atrakcyjny mężczyzna niekoniecznie musi umieć wytrwać w monogamii. Zwłaszcza że przecież i ja, i on chowaliśmy się w innych czasach, co innego jest dla nas ważne... Tak sobie myślałam.

A po trzech miesiącach miałam pewność: wielbicielka perfum od Kenzo musi mieszkać na Żoliborzu - Aleks nie starał się nawet szczególnie, żeby chować bilety z automatów parkingowych.

Żoliborz, Żoliborz, Żoliborz, w końcu rozmowa na śmierć i życie. Czy jest nadzieja, czy szukamy ratunku? Tak. Chciał. Naprawdę. Dorota i mama potrząsały mną: to nie ma przyszłości. Ja jeszcze wierzyłam: zbłądził, zasługuje na drugą szansę. Byłam łaskawą królową - przyjęłam przeprosiny. Ale wszyscy wokół mówili: zdradził raz, zdradzi następny. Zrobiłam więc przegląd zagrożeń: w pracy same kobiety nauczycielki, w większości młode. W gronie naszych znajomych - z siedem młodszych ode mnie piękności... Przestraszyłam się. I zdecydowałam na rozwód. Ze strachu. Chciałam być o krok do przodu. Wiedziałam, że już zawsze będę go podejrzewać o romans, że ta podejrzliwość zatruje mi życie. Więc szybko, szybko, zanim na dobre się przyzwyczaję. Zrozumiałam: to nie jest facet dla mnie. Byłam zauroczona, potrzebowałam go. Napoił mnie, wzmocnił, wyprostował. Dzięki niemu poczułam się znowu młodą kobietą, która może wszystko. Lepiej się rozstać i pamiętać mu tylko te zasługi, niż do końca życia pielęgnować nienawiść i złość, że jednak przegrałam z młodszymi. To wydawało się logiczne. Ale nie było proste. Rozstawałam się przecież nie tylko z młodym mężem. Także z marzeniem o swojej wiecznej atrakcyjności, z ucieleśnionym dowodem na to, że kobieta czterdziestoparoletnia może być uwielbiana przez znacznie młodszego mężczyznę. Ryzykowałam, że już nigdy więcej nikt nie pokocha mnie taką zwariowaną, ale przecież cudowną miłością. Czy nasza się wypaliła? Czy w ogóle była prawdziwa? Myślę, że tak.

Każde z nas kochało to drugie "na swój sposób". A jednak dobrze, że rozstałam się z tym chłopcem. Dobrze, że to ja, a nie on, zdecydowałam o rozwodzie. Skąd byłby następny kwitek parkingowy? Grochów, Sadyba, Ursynów? W lustrze patrzę na siebie z szacunkiem: nie wygłupiłam się do końca. Rozwód przeszedł bez najmniejszych komplikacji. Byliśmy wobec siebie bardzo uprzejmi - i ja, i on. Żadnych emocjonalnych wybuchów, orzekania o winie. Nie mam poczucia zupełnej klęski, chociaż przyznaję - unikam dawnych przyjaciółek, bo we wzroku każdej widzę satysfakcję: no to się przejechałaś... Co dzisiaj czuję? Ulgę. Chociaż tak kochałam te jego komplementy... Może nawet bardziej niż jego samego...

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy