Reklama

Jakub Szamałek: Rzeczywistość przegoniła nasze oczekiwania

Nie wyobrażamy sobie życia bez udogodnień, jakie zapewnia nam Internet. Społeczność funkcjonująca w rozbudowanej sieci połączonych ze sobą komputerów skrywa jednak wiele mrocznych tajemnic. Na jakie zagrożenia są narażeni zwykli użytkownicy? Na ten temat rozmawialiśmy z Jakubem Szamałkiem – autorem cyklu „Ukryta sieć”.

Sara Przepióra: " To też nie jest powieść science fiction. Niestety" - tak zaczyna pan książkę. Czy to dlatego, że chciał pan stworzyć powieść science fiction, ale okazało się, że ta straszna przyszłość już nadeszła?

Jakub Szamałek: - Faktycznie, można powiedzieć, że rzeczywistość przegoniła nasze oczekiwania. Rzeczy, które jeszcze parę lat temu wydawałyby się materiałem na powieść science fiction, stały się rzeczywistością, a my tego nie zauważyliśmy. Dopiero teraz powoli uświadamiamy sobie, jak technologia poszła do przodu i co to dla nas oznacza, a co więcej końca tych zmian raczej nie widać. Zanim zmierzymy się z obecnymi technologicznymi wyzwaniami, to na pewno pojawią się następne.

Reklama

Czym dla pana jest Internet - przekleństwem czy błogosławieństwem?

- Internet jest bardzo przydatnym narzędziem i trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie bez niego, ale... osobiście przychylam się bardziej do tej pesymistycznej wersji. Jakiś czas temu byłem zachwycony post internetową wizją świata, w której każdy będzie ze sobą połączony, a informacje będą ogólnie dostępne. W tej utopii ludzie mieliby się lepiej ze sobą komunikować, lepiej rozumieć. Niestety, te wizje się nie ziściły. Przez krótką chwilę można było zauważyć działania pewnych osób o szlachetnych intencjach, które lepiej korzystały z Internetu niż wywiady państw, czy wielkich firm, ale to minęło bezpowrotnie.

Jakie aspekty wirtualnego życia wywołują u pana lęk?

- Przede wszystkim totalna inwigilacja, której jesteśmy poddawani. W niektórych częściach świata przybiera ona bardzo orwellowskie wymiary, jak na przykład w Chinach. Tam aparat państwowy nie kryje się z tym, co robi. Chińczycy budują system, w którym każda osoba ma być monitorowana i rejestrowana, a później na tej podstawie nagradzana, bądź karana. W społeczeństwach, gdzie jeszcze panuje demokracja, sytuacja również nie wygląda zbyt dobrze.

- Miesiąc temu "New York Times" opublikował artykuł, w którym udowodniono, że wykorzystując informacje komercyjne, czyli dane rejestrowane przez darmowe aplikacje odczytujące położenie smartfonów, można w łatwy sposób określić położenie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wystarczyły tylko dane z telefonów komórkowych jego ochroniarzy, którzy chodzili za nim krok w krok. Jeśli można wyśledzić prawdopodobnie najlepiej strzeżoną osobę na świecie, to jest to równie łatwe w przypadku zwykłego internauty.

Czy można manipulować nastrojami społecznymi w Internecie?

- W jakimś stopniu na pewno. Internet jest obecnie do tego używany, a naprawdę zaskakujące efekty można uzyskać niewielkim kosztem. Tak się stało podczas kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa. Wówczas grupa Rosjan obsadzonych przy komputerach wpłynęła nie tylko na nastroje społeczne w USA, ale przede wszystkim na decyzje wyborców w konkretnych stanach - tych kluczowych dla ostatecznych wyników głosowania.

Czy to, co stało się z wyborami w Stanach Zjednoczonych jest również możliwe w Polsce?

- Trudno mi ocenić skalę zjawiska, nie jestem ekspertem w dziedzinie internetowych manipulacji, tylko pisarzem, który ten temat opisuje. Na pewno są przypadki takich działań na krajowym gruncie, ale całe szczęście na razie są tu próby dość prymitywne. Czyli na przykład posadzanie kilkunastu osób przed komputerami, po to, aby postowały pochwały pod adresem klienta bądź krytykę pod adresem jego przeciwników.

- Natomiast z tego, co wiem, nie znaleziono jak dotąd żadnych tropów, które wskazywałyby na to, że stosowano bardziej wyrafinowane metody rodem z Cambridge Analytica. Co ciekawe, prezes Cambridge Analytica był w Polsce i promował się tutaj. Wówczas nikt się nie pokusił na współpracę, ale to nie znaczy, że kiedy pojawi się następna taka firma, będzie tak samo.  Obawiam się, że wszędzie tam, gdzie sięgają kable internetowe, będą się pojawiały brudne zagrania. Przy okazji kolejnych wyborów w Polsce powinniśmy się obawiać podobnych ingerencji i manipulacji.

Od jakiegoś czasu Polacy coraz częściej mówią o e-wyborach. Jednak pana wizja daleka jest od optymizmu. Czy będziemy kiedykolwiek na to gotowi?

- E-wybory trudno przeprowadzić w bezpieczny i wiarygodny sposób. Głosowanie przez Internet to bardzo kuszące rozwiązanie, bo nie ma potrzeby stawiania się w komisji wyborczej, stania w kolejce i tak dalej. Niestety, eksperymenty z głosowaniem przez Internet, czy nawet za pośrednictwem maszyn do głosowania, są raczej deprymujące, bo trudno jest stworzyć system, który jest całkowicie odporny na próby manipulacji. Wszędzie tam, gdzie poddawano takie systemy rygorystycznej analizie, znajdywano jakieś słabe punkty. Coraz częściej te metody przeprowadzania wyborów są traktowane podejrzliwie.

- Na przykład w Holandii wycofano maszyny do zliczania głosów. Przyczyniły się do tego środowiska hackerskie, które wykazały, jak łatwo tymi urządzeniami manipulować. W Stanach na konwencji hackerskich DEFCON odbywa się konkurs, na którym zawodnicy starają się jak najszybciej hakować maszyny do głosowania. Na jednej z edycji najsprawniej zrobiła to kilkunastoletnia dziewczynka. Przejęła maszynę w dosłownie parę minut.

- Estonia często stawiana jest za wzór e-społeczeństwa i niewątpliwie zrobiła w tym kierunku dużo rzeczy, ale ich system wyborczy też nie jest idealny. Badacz, którego przestawiłem na kartach książki, czyli Alexander Halderman jest postacią prawdziwą. Rzeczywiście opublikował artykuły, w których wytknął błędy w zabezpieczeniach, a później udał się do Estonii, żeby o tym opowiedzieć i ostrzec ludzi. W zamian za to został wyproszony z kraju.

Myśli pan, że Polacy zdają sobie sprawę z zagrożeń, które generuje nieświadome korzystanie z Internetu i mediów społecznościowych?

- Wydaje mi się, że nie, ale nie jest to jakaś wyjątkowa cecha naszego narodu. Wszędzie tam, gdzie Internet jest popularnym narzędziem, jest najczęściej używany w sposób nie do końca bezpieczny. Rzeczywistość, w której ludzie zaczynają masowo szyfrować swoje komputery i odchodzą od Windowsa na rzecz bezpieczniejszych systemów operacyjnych jest jednak mało prawdopodobna. Poza zdroworozsądkowymi zasadami, takimi jak nieklikanie w podejrzane linki, czy nieściąganie plików z nieznajomych źródeł, są potrzebne rozwiązania systemowe, które zmieniłyby oblicze politycznymi, ale nie mamy wpływu na zasady, którym podlega ta dyskusja. Tymczasem one są ustalane w Kalifornii.

- Jakiś czas temu Facebook cenzurował mocno treści związane z tematyką seksualną. Jednym z efektów ubocznych tych działań, były kary nakładane na użytkowniczki publikujące zdjęcia, na których karmiły pociechy piersią. Zaczęły znikać nie tylko fotografie, ale również strony zrzeszające karmiące matki. My, jako użytkownicy nie mieliśmy na to wpływu, ani wiedzy o tym. Nie wiemy również jak algorytm Facebooka dobiera treści, które nam później wyświetla. Wiadomo jednak, że najlepiej klikają się treści polaryzujące. Takie wpisy wpływają na to, jak postrzegamy świat.

Czym się pan inspirował podczas tworzenia fabuły ?

- Jest pewna grupa dziennikarzy internetowych, których poczynania śledzę z wypiekami na twarzy. Działają pod nazwą "Bellingcat". W swojej pracy używają ogólnodostępnych w sieci narzędzi, aby  weryfikować informacje i odnajdywać winnych. Robią to z niezwykłą skutecznością i wytrwałością.

Pracuje pan również jako scenarzysta w studio CD Projekt Red. Jak pan godzi pisanie książki i pracę nad scenariuszem gry?

- W biurze na ulicy Jagiellońskiej jestem trzy razy w tygodniu, a w pozostałe dni pracuję w domu nad własnymi projektami. Obie prace są wymagające, choć w inny sposób. Szczerze mówiąc cieszę się, że mogę wykonywać je równocześnie, bo mogę odpoczywać od tego co mnie chwilowo męczy i przerzucać się na drugie zajęcie.

- W pisaniu książki trudne jest przede wszystkim to, że projekt całkowicie spoczywa na mnie i tylko ja decyduję o tym, kiedy i czy w ogóle powstanie. Mogę polegać na wsparciu bliskich, którzy regularnie czytują to, co napiszę, ale koniec końców jakość dzieła zależy wyłącznie ode mnie. Natomiast przy tak dużych projektach, jakimi są gry studia CD Projekt Red odpowiedzialność za jego tworzenie rozkłada się również na inne osoby. Nie czuję więc na barkach ciężaru całego projektu. Poza tym dużo szybciej widzę efekty swojej pracy.

Jest pan archeologiem z wykształcenia. Skąd zainteresowanie nowymi technologiami?

- Przez długi czas nie interesowałem się nowymi technologiami, wręcz miałem na nie alergię. Gdy ktoś próbował mi o nich opowiadać, to najzwyczajniej w świecie wyłączałem się z rozmowy. Kiedyś przez przypadek odsłuchałem audycji BBC na temat nowych technologii, a konkretnie tego, w jaki sposób mogą być używane w celach przestępczych. Zaskoczyła mnie skala tego zjawiska, więc brać udział w szkoleniach, czy konferencjach. Byłem kiedyś na szkoleniu wspomnianego "Bellingcata", gdzie mogłem wypróbować narzędzia, o których piszą. Niedawno byłem także na konferencji poświęconej sztucznej inteligencji.

- Staram się rzetelnie podchodzić do tematu, tak aby to o czym piszę odzwierciedlało rzeczywistość, a nie było wyłącznie wytworem mojej wyobraźni.

Kolejna powieść z cyklu "Ukryta sieć" jest zaplanowana na 2020 rok. Czy wie już Pan jak poprowadzić dalej fabułę?

- Tak, już wiem, co się stanie i jak trylogia się zakończy. Teraz pozostaje tylko pisać, a z tym jest zawsze najtrudniej. Kiedy piszę się książki, a już w szczególności całe cykle, to ogrom pracy może nieco przerażać. Siadam do komputera z perspektywą, że muszę napisać 500 stron maszynopisu, a mam ich 30 i wciąż myślę ile jeszcze przede mną.


Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Donald Trump | USA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy