Yaki Kingu: Najbardziej nas cieszy, gdy trafiają do nas Japończycy i mówią, że smakuje jak w domu
Do 18 sierpnia w krakowskim Muzeum Manggha trwa wystawa "I love sushi", która rozpoczęła się weekendem z Japonią pełną smaków. To właśnie tutaj spotykamy Daniela i Yumiko, którzy poprzez smaki opowiadają o Kraju Kwitnącej Wiśni, w unikalny sposób łącząc ze sobą doświadczenia i historie, które są gotowym scenariuszem na film. W rozmowie z Interią polsko-japońska para zdradza między innymi, jak żyje się na dwa kraje, dlaczego żurek to ukochana zupa Japończyków i co, nie tylko kulinarnie, zaskakuje ich w Polsce.
Jak w twoim życiu pojawiła się Japonia?
Daniel Gajewski: - Jak to czasem w życiu bywa, trochę przez przypadek. Już jako nastolatek żywo interesowałem się kulturą Japonii. Mieszkałem wtedy w Koszalinie, ale dużo czasu spędzałem w stolicy. To był 1998 rok, nie było powszechnego dostępnego internetu, a telefony komórkowe były nowinką, więc wiedzę zdobywało się głównie analogowo (śmiech). Trafiłem do ośrodka kulturalnego, który działał przy japońskiej ambasadzie w Warszawie. Tam nawiązałem znajomość z attaché kultury i jej narzeczonym. Przesyłali mi później prezenty, a przy okazji przedstawili też Michała, który stał się moim przyjacielem.
Michał mieszkał we Wrocławiu, ja po drugiej stronie Polski, ale połączyła nas wspólna pasja, którą była właśnie Japonia. Razem zdawaliśmy więc na japonistykę, on się dostał, ja nie. Potem Michał wyjechał do Japonii, ja studiowałem socjologię, układałem sobie dorosłe życie, zacząłem pracę zawodową, wyprowadziłem się od rodziców. Moje zainteresowanie Japonią było dla ludzi w moim otoczeniu czymś oczywistym, zatem nikogo nie zdziwiło, gdy w 2004 roku, dzięki propozycji Michała, wziąłem miesiąc wolnego, pracodawca zgodził się jeszcze na 2 miesiące urlopu bezpłatnego i mogłem spędzić w Japonii 12 tygodni.
Jednak nie był to klasyczny wyjazd typu odpoczynek i zwiedzanie.
- To było coś w rodzaju programu wymiany, zorganizowanego na uniwersytecie, który umożliwiał studentom japonistyki pracę w niewielkiej wiosce przy zbiorach kapusty. Miało to służyć także praktycznej nauce języka. Byłem tam pierwszym, a być może jedynym studentem, który nie studiował tego kierunku.
I przepadłeś?
- Wręcz przeciwnie! Leciałem tam z myślą, że oto spełniam swoje największe marzenie, wracałem rozczarowany. Tokio głośne, duże. Osaka to samo. Mówiłem: "Nie dziękuję, to zupełnie nie to, ten kraj to zupełnie nie moja bajka". Nie znałem japońskiego, po angielsku, zwłaszcza w mojej wiosce, która nawiasem mówiąc najbardziej mi się spodobała, nie mówił praktycznie nikt. Ta bariera językowa skutecznie uniemożliwiała mi poznanie kraju, który przecież od lat tak mnie fascynował. Poza tym miałem w Polsce pracę, studia, pewną stabilizację.
Ale jednak wróciłeś.
- Tak. Michał zaprosił mnie na ślub, który miał się odbyć na wyspie Hokkaido. Wyspa absolutnie mnie urzekła, to była zupełnie inna Japonia, niż ta, którą zobaczyłem po raz pierwszy. Mieszkaliśmy w Sapporo (największe miasto na wyspie Hokkaido - przyp. red.), gdzie trwały przygotowania do ceremonii. Przyjaciel był bardzo zajęty, więc nie mieliśmy nawet czasu iść razem na piwo i po dwóch tygodniach jego mama wręcz zmusiła mnie, żebym wreszcie wybrał się gdzieś sam, mając już chyba wyrzuty sumienia, że ciągle dotrzymuję jej towarzystwa. Włócząc się po okolicy, trafiłem na pub Locotante, w którym poznałem Yumiko.
To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Daniel: - Tak!
Yumiko Gajewska: - No nie do końca od pierwszego.
Daniel: - To ja się teraz po tylu latach o tym dowiaduję? (śmiech)
Tak czy inaczej, brzmi trochę jak przeznaczenie
- Jak widać nic nie dzieje się przypadkiem. Yumiko pracowała w ogólnokrajowej sieci Ajisai, a właściwie jej odłamie GOU, który miał wizytówki z dość charakterystycznym logo - biała i czerwona ręka połączone w taki sposób, że od razu skojarzyły mi się z polską flagą. Zaczęliśmy się spotykać. Nie mówiłem po japońsku, ona nie mówiła po angielsku, a mimo to w ciągu dwóch tygodni wspólnie zwiedziliśmy nie tylko Sapporo, ale i jego okolice. Miałem dużo wolnego czasu, Yumi pracowała. Codziennie czekałem, aż skończy i ruszaliśmy przed siebie.
A po dwóch tygodniach wracałeś do Polski. Musiałeś czy chciałeś?
- Chyba chciałem. Taką decyzję podjąłem, a poza tym nic nikomu nie obiecywałem. Spóźniłem się jednak na samolot do Polski. W trakcie podróży nastąpiło trzęsienie ziemi, co tu jest normalnym zjawiskiem, więc pociąg złapał spore opóźnienie. Zacząłem się wahać, co robić, myśleć, czy to nie jest znak. Miałem 12 godzin, aby zdecydować i wybrać pomiędzy moim życiem w Polsce, dobrą pracą, bezpieczeństwem, a posłuchaniem głosu serca.
I?
- Cóż... Kupiłem cholernie drogi bilet powrotny i wsiadłem w samolot.
Żałowałeś?
- Przez pierwsze dni bardzo. To był 2008 rok. W Polsce komputery, głównie stacjonarne, były już dość powszechne w domach, a w Japonii były wyłącznie w biurach, jako narzędzie pracy, a nie rozrywki. Japończycy mieli komórki i pagery, a do rozrywki służyły konsole. Na szczęście był Skype, z którego można było dzwonić zagranicę, nie wydając przy tym fortuny. Dzwoniłem więc bez wideo i często po prostu milczeliśmy razem, albo równocześnie włączaliśmy film, oglądając go wspólnie, każde w swoim języku. Powoli się docieraliśmy, próbując się porozumiewać i ucząc się mówić do siebie. Po 6 miesiącach mama Yumiko, widząc, co się dzieje, zaproponowała, żebym u nich zamieszkał. Wtedy nie miałem już żadnych wątpliwości. Rzuciłem wszystko i wylądowałem w Japonii po raz trzeci.
Wtedy się tam odnalazłeś?
- Tak. Myślę, że fakt, iż studiowałem w Polsce socjologię, bardzo mi w tym pomógł. Łatwiej było mi rozumieć, a co ważniejsze - zaakceptować, różnice międzykulturowe. Prawdę mówiąc, po 20 latach wspomnienia tych początków dość mocno się zatarły. Pamiętam, że ogromne wrażenie zrobiła na mnie wielka uprzejmość i gościnność, czyli omotenashi. A także zrozumienie koncepcji konfucjańskiego podejścia do życia i kolektywistycznej kultury, która stoi w opozycji do europejskiego czy amerykańskiego indywidualizmu. Japończycy często są posądzani o to, że są fałszywi, tymczasem oni bardzo poważnie podchodzą do ról, które w danym momencie pełnią.
Yumiko a ty jak odebrałaś Polskę? Co się tu dziwi?
- To, że szybko i niebezpiecznie poruszają się kierowcy po drogach oraz nie przestrzegają przepisów. Dużo jeździmy po Polsce i ciągle gdzieś są wypadki. Nie widuję tego w Japonii. Do tego mam wrażenie, że często ludzie w pracy, zamiast pracować, gadają i gadają. A jeśli chodzi o jedzenie, to to, że widziałam na przykład, że ramen podaje się z yakitori (szaszłykiem drobiowym - przyp. red.). W Japonii to nie do pomyślenia. Bardzo polubiłam za to żurek. To jest totalnie mój smak.
Daniel: - Nie tylko Yumi kocha tę zupę. Kiedy wracamy do Japonii, zabieramy ze sobą żurek i staramy się go przygotowywać dla znajomych Japończyków. Oni uwielbiają nawet ten nasz instant, więc kiedy jesteśmy w Polsce, wysyłamy im czasem paczki, żeby mogli sobie zrobić w kubku na szybko.
Polakom kuchnia japońska kojarzy się głównie z sushi i surowizną. Zwalczacie ten stereotyp?
- Tak. Często zdarza się, że ludzie, zwłaszcza starsi, widząc nas myślą, że sprzedajemy sushi. Tymczasem my bardzo skupiliśmy się na tym, aby pokazać autentyczną kuchnię japońską i aby nasze jedzenie, poza tym, że smaczne, było także bezpieczne. Sushi to niewielki procent tego, co do zaoferowania ma prawdziwa kuchnia japońska, choć, powiedzmy sobie szczerze, jest smaczne i bardzo popularne. Najbardziej nas cieszy, gdy trafiają do nas Japończycy i mówią, że smakuje jak w domu. To jest potwierdzenie tego, że wybraliśmy dobrą drogę.
- A wracając do sushi - podczas prelekcji i wykładów często dyskutujemy na ten temat. Sushi, które mamy w Polsce, z uwagi na nasze zasoby, możliwości, ale i dostępność produktów, często mocno odbiega od tego, które jest znane w Japonii. Dlatego cieszę się, że zawitaliśmy tutaj, do krakowskiej Mangghi, przy okazji wystawy "I love sushi". To jest przepięknie przygotowane wydarzenie, które pokazuje, jak to słynne danie ewoluowało; można poznać jego historię i konteksty, w jakich się pojawiało. Przecież kiedyś nie było prądu, lodówek, były inne techniki gotowania. Tutaj możemy to wszystko zobaczyć, łącznie z wariacjami smakowymi, których próżno szukać w polskich restauracjach serwujących ten przysmak. Dla mnie, podczas pobytu na Hokkaido, totalnym szokiem było sprzedawane na tackach sushi ze śledziem, czyli izushi (mieszanka, ryby i warzyw, z octem i sfermentowanym ryżem koji - przyp. red.), a właściwie fakt, że ten śledź marynowany w occie z marchewką smakował prawie identycznie, jak ten nasz bałtycki. Może był trochę słodszy, ale wciąż podobny. Sushi ze śledziem, wyobrażasz to sobie?
A skoro już przy polskich smakach jesteśmy - powiedzcie, jak się u nas spolszcza kuchnię japońską? Wiemy, że dzieje się to w przypadku właściwie każdej kuchni azjatyckiej.
- Tak, często tak bywa i są tego dwa powody. Chęć dopasowania się do podniebienia gości albo chęć przyoszczędzenia na oryginalnych produktach. Siłą rzeczy nie jesteśmy najczęstszymi gośćmi japońskich restauracji w Polsce. Ale pomysł, by do sushi dodawać serek śmietankowy w tzw. california maki to tak, jakby podawać włoską pizzę z kiszonym ogórkiem. A takim przykładem sztandarowym jest podawanie letniego ramenu, który powinien być gorący - jednak to jest związane z tolerancją temperatury. Europejczycy tolerują płyny do temperatury mniej więcej 60 stopni, Japończycy 85, Koreańczycy 90, a Chińczycy nawet 95, czyli prawie wrzące. Zatem to, co jest gorące dla jednych, jest niemal zimne dla innych. Jednak tak czy inaczej, to duża radość, że jest coraz więcej miejsc trzymających naprawdę wysoki poziom. Ja mam problem z czymś innym - z tym, aby w Polsce naszym znajomym Japończykom pokazać prawdziwą kuchnię polską. To też się powoli zmienia, ale jest bardzo mało miejsc, w których można spróbować takich prawdziwych polskich smaków, zwłaszcza w mniejszych miastach. Ile można wjeżdżać z tym schabowym?
A dla ciebie jaki japoński smak był takim totalnym zaskoczeniem?
- To było w tej wiosce, w której zbieraliśmy kapustę. Po typowej studenckiej imprezie, podczas której każdy pokazywał co i jak u niego w kraju się pije, trzeba było, jak to na roli, wstać o 6:30 i iść do pracy następnego dnia. Prefektura Nagano, ponad 1000 metrów nad poziomem morza, zmęczenie materiału dość duże i wtedy wjeżdża natto, czyli fermentowana soja z tą śluzowatą konsystencją kleju i, delikatnie mówiąc, specyficznym zapachem. To mnie pokonało (śmiech).
Yumiko: - Ale tę niechęć udało się przezwyciężyć, gdy Daniel przyjechał na Hokkaido.
Daniel: - To prawda. Yumi pokazała mi jak jeść natto, aby było smaczne. Poszatkowane, z surowym żółtkiem i odrobiną cukru nabiera nowego wymiaru. Kiedy jesteśmy w Polsce, bardzo mi tego smaku brakuje. W Japonii natto kosztuje w przeliczeniu około 1,5 zł, tutaj jest 10 razy droższe!
Jak się żyje na dwa kraje?
- Jesteśmy trochę jak nomadzi. Tu w Polsce ciągle w drodze. We wrześniu wracamy do Japonii, ale każdy rok jest inny. Będąc tam, tworzymy materiały na nasze kanały w mediach społecznościowych, staramy się zwłaszcza rozwijać kanał na YouTube, gdzie mamy już serie o podróżach kulinarnych, kaligrafia shodo, gorących źródłach onsen czy nawet o automatach, bo to osobna i bardzo ciekawa działka tamtejszej kultury. To jest wsparcie i naturalny ciąg dalszy tego, co robimy, będąc w Polsce podczas wykładów i warsztatów. A do tego ciągle sprawdzamy, co nowego dzieje się w całej branży. W Japonii sporo się też przemieszczamy ze względu na rodzinę. Dla nas właściwie nie jest ważne miejsce, ale fakt, że mamy siebie, mimo że jeśli jest się razem 7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę, to czasem rodzą się spięcia. Każde z nas ma swoją odskocznię, Yumiko na przykład kocha kaligrafię, to dla niej rodzaj medytacji, potrafi kaligrafować godzinami. Ona też jest autorką loga Yaki Kingu.
Dlaczego skierowaliście się w stronę gastronomii?
- Bo tak było najprościej (śmiech). Yumiko od wielu lat, jako profesjonalistka, zajmowała się w Japonii gastronomią. Zna ten biznes od podszewki. Ja początkowo, nie znając języka, pierwsze doświadczenia też zdobywałem właśnie w tej branży. Zawsze fascynowały mnie yatai, czyli przenośnie stragany, na których sprzedawano wyłącznie jeden rodzaj jedzenia, albo niewielkie samochodziki, kichinka, mieszczące dosłownie dwie osoby, w których działała cała kuchnia.
- Właściwie zdaliśmy sobie sprawę, że możemy razem pracować podczas juwenaliów na Hokkaido. Było stoisko polskie, robiliśmy żurek, kiełbaski, kawę Inkę i pierogi. Furorę wtedy zrobiły zwłaszcza racuchy. Yumiko pomagała nam wtedy opanować logistykę i świetnie skoordynowała działanie całej ekipy. Zobaczyłem, że to gra, że w sumie się nie zabijamy w tym chaosie, tylko działamy ramię w ramię.
Wtedy narodził się pomysł, by zostać w Polsce mobilną ambasadą Japonii?
- Kiedy przyjechaliśmy do Polski, w 2011 roku, szukaliśmy możliwości sprzedaży bez lokalu. Braliśmy pod uwagę Warszawę, Poznań i Szczecin, ale w takim kształcie nie było to możliwe. Dopiero uwolnienie małej gastronomii w 2014 pozwoliło rozwijać się takim konceptom, jak nasz. W 2016 roku byliśmy już pewni, że chcemy to robić, ale miałem wypadek samochodowy i dopiero dwa lata później mogliśmy wrócić do tego pomysłu.
- Od początku wiedziałem, że będziemy zapiekać okonomiyaki, stąd też część naszej nazwy to yaki, co po japońsku znaczy "zapiekać na grillu teppan". Poza tym okonomiyaki to danie ze świeżej kapusty, czyli ukłon w stronę początku mojej przygody z Japonią i pól w prefekturze Nagano. Poza wszystkim to takie festiwalowe danie, bardzo popularne wśród Japończyków. W każdym mieście jest przynajmniej jedna restauracja, która specjalizuje się wyłącznie w nim. Zakochałem się w tym daniu i byłem przekonany, że, tak jak i mnie, zaskoczy ono Polaków swoim unikalnym smakiem. Nie pomyliłem się. Yumiko z kolei jest mistrzynią w przygotowywaniu onigiri - ryżowych trójkątów, dlatego i ich nie mogło u nas zabraknąć, przecież Japonia tak bardzo kojarzy się nam wszystkim z ryżem. Jednak najbardziej zaskakujące jest kakigori, czyli nasz śniegowy deser. Niby tylko zamrożona woda i sok owocowy, jednak za każdym razem budzi zachwyt. Po raz pierwszy spróbowałem go także w mojej kapuścianej wiosce i wiedziałem, że to będzie w Polsce hit, zwłaszcza podczas upałów.
Nie chcecie, by mówić o waszym koncepcie "food truck". Dlaczego?
- Ponieważ nie chcemy być kojarzeni z tą branżą, która miała na początku swój złoty czas i prawdziwych pasjonatów, a teraz z pasją nie ma nic wspólnego. Jest przemysłem, często ze średniej jakości jedzeniem. Chęć szybkiego zysku po prostu ją zabiła. A naszą misją jest szerzenie wiedzy o kulturze Japonii, przybliżanie zwyczajów, nie tylko tych kulinarnych, zaszczepienie wiedzy o tym fascynującym kraju. Dlatego nie jeździmy na żadne zloty, festiwale muzyczne, koncerty, tam gdzie jest masowy odbiorca, który nie ma czasu się zatrzymać i porozmawiać. Bywamy na wystawach, tematycznych wydarzeniach i to nas naprawdę cieszy.
A jeśli nie Yaki Kingu to co?
Daniel: - To trudne pytanie.
Yumiko: - Bardzo.
- To jest całe nasze życie, nasza misja i pasja. Nie wyobrażam sobie, że Yaki Kingu mogłoby nie istnieć. Nawet nazwa wzięła się z naszych imion i nazwisk, utożsamiamy się z tym projektem bez reszty. To zawsze będzie Daniel i Yumiko, ani mniej ani więcej. Yaki Kingu to my, my to Yaki Kingu.
***
O jedzeniu, czyli o życiu to autorski cykl wywiadów i artykułów skupiony wokół kultury kulinarnej. Przeczytacie tu o inspiracjach i osobistych historiach związanych z jedzeniem. To wędrówka w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania: jak jedzenie kształtuje tożsamość, wpływa na relacje międzyludzkie, a bywa, że buduje mosty między, tylko z pozoru, odległymi krainami, aby na koniec stać się pretekstem do odkrywania siebie i świata.
Aga Maciaszek - pasję do poszukiwania nowych smaków i zapachów łączy z miłością do podróżowania i zamykania jedzenia w apetycznych kadrach.
Wierzy, że kulturę można opowiedzieć językiem smaku. Zawsze ciekawa ludzi i ich historii.
Czytaj także:
Ba Minh Pham: Nie można harować siedem dni w tygodniu, nawet jeśli cię to cieszy
"Miska ryżu to kwintesencja doskonałości". Katherine Tamiko Arguile o kuchni i kulturze Japonii
Bangkok: Jay Fai, królowa "street foodu" z gwiazdką Michelin