Czar peerelowskich dancingów
W bieszczadzkich ośrodkach wczasowych tańczono do białego rana, pito do dna, a żadna hulanka nie mogła się obyć bez żywej orkiestry. Peerelowskie dancingi zapisały się w pamięci urlopowiczów na zawsze.
Istniało kilka restauracji, w których regularnie organizowano zabawy taneczne z wyszynkiem. Nie wpuszczano na nie wszystkich. W dobrym tonie u panów był garnitur i krawat. W wejściu do lokalu siedział portier i szatniarz w jednej osobie i to on decydował, kto będzie się bawić w środku. Tym bardziej że bilety wstępu wykupywano na pniu, a ludzie dwoili się i troili, by zdobyć krzesło przy stoliku.
Zabawa na każdą kieszeń
Jedną z najsłynniejszych ówczesnych knajp była Kaskada w Solinie. Funkcjonuje zresztą do dziś, ale nie ma już tego klimatu. Dancingi w Kaskadzie uważano za pierwszorzędne. Solinę oblegały tysiące wczasowiczów, i prawie każdy chciał potańczyć w rytm największych przebojów PRL-u, ale też dobrze zjeść. Tatar, śledź w śmietanie i galareta niby nie były niczym szczególnym, a jednak serwowane przez urodziwe kelnerki, dostarczały wyjątkowych doznań smakowych.
- Te zabawy nie miały nic wspólnego z wiejskimi potańcówkami - wspominają bywalcy. - W lokalach panowała kultura, bufet był obficie zaopatrzony, zdarzali się nawet wodzireje - dodają.
Innym znanym miejscem zabaw był bar Pulpit w Ustrzykach Górnych. W każdą sobotę dekorowano salę główną, a o wejściówkę wypoczywający w okolicy zabiegali na długo przed imprezą. Standard Pulpitu był niższy niż Kaskady, ale dancingi miały nie mniejsze powodzenie. W latach 70. przygrywała na nich niekiedy orkiestra złożona w części z Cyganów. Bawili się tu nie tylko wczasowicze, lecz także pracownicy, którzy w Bieszczadach budowali drogi i osiedla.
- Przez dwa lata byłem w Pulpicie konserwatorem - opowiada Henryk Morgalla. - Miałem służbówkę na zapleczu, więc często uczestniczyłem w zabawach. To były takie czasy, że każdy miał grosz. Inteligent czy robotnik mógł sobie pozwolić na całonocną potańcówkę, pół litra na głowę i półmisek jedzenia - dowiadujemy się.
Z parkietu na ślubny kobierzec
Na parkiecie zrodził się niejeden damsko-męski związek, zakończony czasem przed ołtarzem. Pewien student z Warszawy, który przetańczył z dziewczyną całą noc w restauracji Pod Żubrem w Lutowiskach, rok później był już jej mężem i na stałe przeniósł się pod połoniny.
- Nie żałuję decyzji - podkreśla pan Janusz - i dodaje, że w Bieszczadach przeżył najpiękniejsze lata. Spotkał nie tylko piękną kobietę, która urodziła mu trójkę dzieci, ale osiadł w niezwykłym zakątku Polski.
W Bieszczadach, na dancingach hulali też wczasowicze z zaprzyjaźnionych krajów socjalistycznych. Przyjeżdżali chętnie z Czechosłowacji i Związku Radzieckiego, rzadziej z NRD czy Jugosławii. Mieszkali najczęściej w Solinie lub Polańczyku. Po kilku kieliszkach wódki, zdarzało się im prosić orkiestrę o zagranie szlagierów Ałly Pugaczowej czy Karela Gotta. Muzycy nie odmawiali, zwykle znali repertuar tychże gwiazd estrady. A jeśli nie, zawsze pozostawała w zanadrzu szafa grająca z pocztówkami dźwiękowymi.
AB
Zobacz także: