Reklama

Architektura pozorów. Co III Rzesza budowała w Polsce?

Warszawa sprowadzona do roli węzła komunikacyjnego. Wawel przekształcony w siedzibę władz. Dworzec Gdański zburzony. Ciechanów zbudowany od nowa. Tak mogłyby wyglądać tereny dzisiejszej Polski, gdyby architektom III Rzeszy udało się zrealizować plany. O ich projektach i o tym, jak dziś postrzegać stworzone przez nich obiekty, opowiada Jagoda Załęska-Kaczko, doktorantka Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Gdańskiego, współautorka zbioru „Kłopotliwe dziedzictwo? Architektura Trzeciej Rzeszy w Polsce”, wydanego przez Międzynarodowe Centrum Kultury.

Aleksandra Suława: Wawel dziedzictwem Trzeciej Rzeszy - brzmi jak herezja.

Jagoda Załęska-Kaczko: - A tymczasem to kawałek naszej historii.

Jak doszło do tego, że się wydarzyła?

 - Pomijając ogólny kontekst związany z zajęciem Krakowa, sporą rolę odegrał tu spryt. By zyskać środki i pozwolenie na przebudowę, pomogła sugestia Hansa Franka, że jedno ze skrzydeł Zamku może pełnić funkcję rezydencji Hitlera. Zresztą nie tylko on wykazał się tego rodzaju przebiegłością. Z dokumentów z tego okresu wynika, że również Arthur Greiser w Poznaniu i Albert Forster w Gdańsku, jako gauleiterzy (niem. naczelnik okręgu - przyp. red.), na początku wojny przedstawiali budżety, w których uwzględniali ogromne sumy na urządzenie swoich nowych siedzib. Władza jeszcze się nie skrystalizowała, a zwierzchnicy już myśleli, jak się wygodnie urządzić.

Reklama

Jak wyglądało urządzanie się na Wawelu?

 - Dla niewprawnego oka turysty jego ślady dziś są niemal niezauważalne. Historycy architektury potrafią jednak wytropić nazistowskie ingerencje. Największą z nich była przebudowa kuchni na dzisiejszy budynek administracyjny numer pięć, znajdujący się zaraz przy wejściu na zamkowy dziedziniec. W pobieżnym oglądzie ta część zamkowego kompleksu ze swoimi arkadami i ciągiem prostokątnych okien może wydawać się nowożytnym tworem, jednak wystarczy lepiej się przyjrzeć, by dostrzec akcenty typowe dla nazistowskich projektów.

 - Kolejne ingerencje to przekształcenie dawnego lazaretu w siedzibę dowódcy SS, wzniesienie Bramy Bernardyńskiej i usunięcie zabudowy po południowej stronie wzgórza. Dziś mogą wydawać się detalami, ale w czasie okupacji dotkliwie bolały i upokarzały - krakowianie patrzyli na miejsce, które po krótkim okresie funkcjonowania jako patriotyczne muzeum i narodowy panteon, znów stało się siedzibą okupanta.

To chyba i tak "łagodniejszy" plan niż ten, który opracowano dla Warszawy. Stolicy w dotychczasowym kształcie miało nie być w ogóle.

- W tym przypadku zaplanowano wyjątkowo dotkliwe upokorzenie - najważniejsze przed wojną polskie miasto naziści chcieli zdegradować do roli węzła komunikacyjnego z okrojonym zapleczem mieszkalnym. Gdyby projekt Huberta Großa, od lat sześćdziesiątych mylnie określany "Planem Pabsta" i pod tą nazwą znany do dziś, został zrealizowany, w ramach masowej, spójnej akcji większość zabudowy została by wyburzona, a dotychczasowi mieszkańcy zostaliby wywiezieni do obozów koncentracyjnych lub zamordowani na miejscu. Ruiny Zamku Królewskiego docelowo zastąpiono by wielką halą partyjną, a w miejscu Kolumny Zygmunta stanąłby pomnik zwycięstwa Rzeszy.

Wznieśmy się na chwilę nad Kraków i Warszawę i wyobraźmy sobie mapę Polski. Gdybyśmy każdą nazistowską budowlę oznaczyły czerwoną pinezką, to co otrzymamy? Pojedyncze punkty czy obszerne plamy?

- Przede wszystkim musiałybyśmy spojrzeć na mapę nie samej Polski, a Europy i przygotować pinezki w dwóch kolorach. Pierwszym oznaczyłybyśmy obiekty na terenach należących do III Rzeszy przed wybuchem wojny np. w Szczecin i Wrocław - przecież tam cała architektura publiczna tworzona po 1933 roku była nazistowska, czyli zlecona przez nazistowskie władze. Wznoszono obiekty rozmaitego typu: od gmachów służących reprezentacji władz, przez szkoły, schroniska młodzieżowe - to akurat ważne z uwagi na rozwój Hitlerjugend, po drogi i mosty. Rozmach miał ścisły związek z propagandowym podejściem do kryzysu i bezrobocia - wielkie realizacje miały stanowić dowód na siłę i skuteczność nazistowskiej władzy.

A co kryłoby się pod drugim kolorem?

- Architektura wznoszona na obszarach anektowanych i okupowanych. Mamy tu do czynienia z wielkimi, często również niezrealizowanymi projektami. Na terenie samego Kraju Warty badacze naliczyli ponad 80 projektów osadniczych. Idealne miasta i wsie miały powstawać w imponującej skali i tempie, często przy całkowitej ignorancji dla warunków geograficznych i demograficznych. O to, co stanie się z dotychczasowymi mieszkańcami, planiści nie pytali.

Pewnie nic dobrego. Kto miał zająć ich miejsce?

- Na przykład nowa kadra urzędnicza - tysiące ludzi napływających z terenów Rzeszy, którzy potrzebowali komfortowego zakwaterowania. Na ich potrzeby w każdym większym mieście wznoszono całe osiedla albo wciskano plomby w dotychczasową tkankę urbanistyczną. Na papierze rozmach był jeszcze większy, w odniesieniu do niektórych ośrodków - na przykład Ciechanowa lub miast Zagłębia Dąbrowskiego, planowano całkowite zniszczenie dotychczasowej zabudowy i wzniesienie nowej. W przypadku Gdańska runąłby, między innymi, zabytkowy dworzec, dziś jeden z symboli miasta.

Co architekci III Rzeszy myśleli o polskie architekturze? Czytaj dalej na następnej stronie >>>

Może to naiwne, ale nie żal im było? Wydawałoby się, że ktoś, kto jest architektem, niezależnie od wyznawanych poglądów, nosi w sobie uniwersalną wrażliwość na estetykę.

- Najbardziej radykalni niemieccy urbaniści o polskich miastach wypowiadali się bardzo krytycznie. Zatrudniony w Gdańsku planista, Ewald Liedecke, pisał, że tereny nowego niemieckiego Wschodu - a miał tu na myśli Pomorze, Wielkopolskę i polską część Śląska - albo nie przejawiają żadnej wartości kulturalnej, albo ta wartość jest bardzo ograniczona. Uważał, że jedyne godne uwagi przejawy kultury są w praktyce importami z Zachodu, jak niemieckie (sic!) katedry w Toruniu i w Krakowie. Za godne uwagi nazistowscy architekci uznawali romańskie i gotyckie zabytki, w tym ruiny zamków krzyżackich oraz ślady lokacji na prawie niemieckim, a także pozostałości pruskiego osadnictwa. Resztę często zalecali przebudować lub zbudować od nowa, nadając  miastom odpowiedni, w swoim mniemaniu, kształt.

Odpowiedni czyli jaki?

 - W nowo projektowanych centrach miast zwykle umiejscawiano plac do przemarszów. Wokół niego powstałaby siedziba władz partyjnych i administracyjnych, w pobliżu planowano halę ludową, a dalej osiedla mieszkaniowe. Całość komponowano wzdłuż dwóch głównych osi komunikacyjnych: północ-południe i wschód-zachód.

A wszystko okalały rzędy kolumn, fasady zdobiły monumentalne figury, do wejść prowadziły szerokie schody...

- Niekoniecznie! Nigdy nie wypracowano spójnego stylu, który byłby uznany za odpowiedni dla wszystkich obiektów III Rzeszy. Surowy, uproszczony neoklasycyzm był językiem architektonicznym, po który sięgano przy wznoszeniu gmachów reprezentacyjnych i budynków użyteczności publicznej. Dla architektury mieszkaniowej opracowano inny kostium, na który składały się w różnych częściach Rzeszy szachulcowe konstrukcje, okiennice, przypory, podcienia. I chociaż mogłoby się wydawać, że to czerpanie z lokalnej tradycji budowlanej, prawda jest nieco inna. Architekci niekoniecznie kopiowali regionalne rozwiązania - często próbowali stworzyć nowy styl, będący wyobrażeniem na temat tego, jak mogłaby wyglądać idylliczna, swojska architektura.

Czyli nie tradycja, a kostium udający tradycję.

 - Dokładnie, architektura pozorów. To określenie pasuje zresztą do  wielu wytworów tamtego okresu. Obiekty, które miały głosić chwałę tysiącletniej Rzeszy, pod okładziną z tynku nierzadko skrywały cegłę i drewno. Wystarczy spojrzeć na tereny zjazdów partyjnych w Norymberdze - niegdyś imponujące, a dziś powoli rozpadające się na naszych oczach. Pozory utrzymywano też w architekturze mieszkaniowej - osiedla, które otwierano z taką propagandową pompą, nieraz dalekie były od ideału. Budowane z tanich materiałów, monotonne, stypizowane, oddalone od centrów miast, były regresem w stosunku do tego, co kilka lat wcześniej proponowali moderniści.

Skoro doszłyśmy do modernizmu - to właśnie ten nurt przez pierwsze dekady XX wieku był znakiem rozpoznawczym niemieckiej architektury, to w Niemczech eksperymentowano z nowymi trendami, wytyczano estetyczną drogę dla reszty Europy. Gdzie więc zrodził się ów sielski styl architektury mieszkaniowej, który upodobała sobie III Rzesza?

- W tym samym miejscu. I co ciekawe, jego źródeł można doszukiwać się jeszcze przed nastaniem modernizmu. To, że go nie dostrzegamy, nie znaczy, że nie istniał - po prostu nie znalazł się w kanonie. W podręcznikach, obok realizacji Werkbundu i Bauhausu, często nie ma miejsca na dokonania tradycjonalistów. Jednak równolegle do modernistów działali architekci, którym nie w smak były nowoczesne formy. Jeśli nie otrzymywali publicznych projektów, to koncentrowali się na budownictwie mieszkaniowym, prywatnych zleceniach lub rozwijaniu teoretycznych koncepcji. Czekali na swój moment, a gdy naziści doszli do władzy, zyskali po prostu możliwość spełnienia zawodowego przez realizację projektów na większą skalę. Zdarzali się i tacy architekci, którzy płynnie przeszli od modernizmu do tradycjonalizmu.

III Rzesza rozkręciła machinę propagandową w nieznanym dotąd rozmiarze. Jakie miejsce w tej koncepcji zajmowała architektura?

- Architektura to bardzo skuteczne narzędzie propagandowe.  W latach 30. panował głód sukcesu - po okresie głębokiego kryzysu i stagnacji każda przecięta wstęga była na wagę złota. Stanowiła wszak dowód na to, że nowa władza jest zorganizowana, że ma skuteczny plan, że z powodzeniem walczy z bezrobociem i  dba o dobrostan obywateli. Poza tym lokalni urzędnicy chcieli się przypodobać wodzowi - znając jego obsesję na punkcie architektury, zabiegali o audiencję u Alberta Speera, powiernika Hitlera i podtykali mi szkice. Ambitne, często niewykonalne wizje na papierze miały realny wpływ na kariery partyjniaków i architektów.

Porozmawiałyśmy o budynkach, to teraz o ludziach. "Kolego inżynierze, pojedzie pan na tereny okupowane budować idealne miasto dla obywateli III Rzeszy" - to była intratna propozycja?

- Dla wielu planistów tak, tym bardziej, że nierzadko nie musieli nawet nigdzie jechać. Wielu z nich "przebudowywało" polskie miasta zza swoich biurek, korzystając z pomocy asystentów. Ci, którzy przyjechali, zwykle uznawali przeprowadzkę za naturalny etap kariery, okazję do spełnienia zawodowych ambicji i zarobku. Co więcej, byli też tacy, którzy sami zabiegali o wyjazd do Polski, na przykład Georg Salzmann, który obnosił się z poczuciem wyższości cywilizacyjnej i usilnie prowadził antypolską, pełną przekłamań politykę historyczną.

- Warto podkreślić, że planiści często nie byli wyłącznie niemymi świadkami przesiedleń, gettoizacji i pracy przymusowej. Mamy dowody, że świadomie korzystali z nich jako kluczowego elementu w realizacji swoich planów. Usprawiedliwiali tę zbrodniczą eksploatację podbitych terenów naczelną "ideą", czyli koniecznością zniemczenia Wschodu.

Czy architekci III Rzeszy po wojnie ponieśli konsekwencje? Czytaj dalej na następnej stronie >>>

Budynki idące w sukurs propagandzie, ingerencje w zabytkowe obiekty, korzystanie z pracy więźniów, wreszcie - projektowanie zabudowań dla obozów zagłady. Po wojnie władze III Rzeszy rozliczono, a architektów?

- Cóż, mogłoby się wydawać, że znalezienie osób odpowiedzialnych za przemocowe zniemczanie miast, to nic trudnego - przecież zachowało się sporo dowodów na piśmie. Pod dokumentami poświadczającymi dostawy materiałów z obozów, werbowanie więźniów do pracy przymusowej, wytyczanie granic gett, widnieją konkretne nazwiska. Jednak po wojnie wielu planistów  przemilczało swoje "zasługi" z czasów okupacji. Białe plamy w ich biografiach istnieją do dziś, ale badacze dokładają starań, by to zmienić.

Zdarzało się, że ktoś po wojnie kontynuował pracę w zawodzie?

- Przychodzi mi na myśl pewna dwójka: Walther Bangert i Wilhelm Hallbauer. Pierwszy rozrysował granice getta w Łodzi i współpracował w procesie deportacji Żydów z miasta, drugi podobną machinę współtworzył we Lwowie. Bangert zmarł przed końcem 1945 roku, nie ponosząc odpowiedzialności, ale Hallbauer przez ponad dwie dekady po wojnie był aktywnym planistą.

Ktoś jeszcze?

- Oczywiście, lista jest długa: Hans Stosberg, autor projektu nowego wzorcowego miasta Auschwitz planowanego obok miejsca zagłady, przez dwadzieścia lat po wojnie działał jako planista w Hanowerze. Dalej: Hans Pfann, który bez oporów przyjął zlecenie na przebudowę warszawskiej siedziby NIK-u na kasyno Wehrmachtu, po 1945 roku wykładał na wiedeńskiej uczelni. Hans Petermair, obecnie pamiętany jest jako zasłużony renowator austriackich kościołów, a nie jako twórca zamku w Przegorzałach, docelowo przekazanego w darze dla Himmlera. Na nim się zatrzymam, ale to nie koniec listy.

Zaczęłyśmy od jednej herezji, teraz czas na drugą: mnie część tych budynków się podoba. Ktoś mógłby rzec, że budynki projektowane na zlecenie nazistów nie mogą się podobać. Że to nie wypada. Że to gloryfikowanie zbrodniczego systemu. Co pani na to?

- Czegoś takiego bym nie powiedziała. Moim zdaniem nie ma niczego niestosownego w dostrzeganiu obiektywnych walorów konkretnych realizacji, wznoszonych przez architektów wykształconych w pierwszych dekadach XX wieku. Doskonale wiedzieli, jak ważne są funkcjonalność, zarządzanie przestrzenią, dobre proporcje i oświetlenie, relacje z otoczeniem. Nie ma też nic złego w spostrzeżeniu, że część nazistowskich obiektów, takich jak  osiedla, lotniska, hale sportowe nadal z powodzeniem spełnia swoją rolę. Fakt, że z jakichś względów doceniamy konkretny budynek, nie oznacza jeszcze, że gloryfikujemy narodowy socjalizm.

Z zarzutu o gloryfikację wybrnęłyśmy, ale mam jeszcze jeden. Po co w ogóle przypominać o przeszłości tych obiektów? Niech istnieją, niech nawet się podobają, ale żeby jeszcze mówić, że postawili je architekci III Rzeszy? Twórcy niech popadną w zapomnienie.

- Znam to pytanie. Czasem słyszałam: po co zajmujesz się kulturą zbrodniarzy? Czy oni na to zasłużyli?

I co pani odpowiadała?

- Nasze środowisko zawodowe ma działać "bez gniewu i upodobania", odwołując się do Tacyta. Staramy się prowadzić rzetelne badania naukowe, bez uprzedzeń, inklinacji. Jest jeszcze sporo faktów do ustalenia, duże luki w biografiach. W każdym z większych polskich miast mamy do czynienia z nazistowskimi ingerencjami, o których mieszkańcy często nie mają pojęcia. Zresztą, nawet gdyby chcieli poznać historię własnego domu, czasami jedyna informacja, na jaką natrafią w opisie inwentaryzacyjnym, to datowanie na "lata 20 lub lata 30". Długa droga badawcza przed nami.

I dokąd nas ta droga doprowadzi? Poza uzupełnieniem wiedzy oczywiście.

- Da nie tylko nam, ale też  następnym pokoleniom, większą świadomość. Kłopotliwego dziedzictwa nie da się tak po prostu wymazać, żeby nie przeszkadzało nam w codziennym życiu. Architektura z okresu III Rzeszy jest jak fizyczny dowód, który przypomina o zbrodniczym systemie. To ważna lekcja, zwłaszcza teraz, kiedy na naszych oczach dzieją się rzeczy niebezpiecznie podobne do zjawisk, które miały miejsce w latach 30.

Padło określenie "kłopotliwe dziedzictwo". Mam wrażenie, że dla nas jest ono tak "połowicznie"  kłopotliwe - nie my je stworzyliśmy. Niemcy takiej furtki nie mają.

- Oni muszą radzić sobie z dziedzictwem sprawców, a nie ofiar.

I jak sobie radzą?

- Pewne obiekty - pomniki dawnego reżimu - zrównano tam z ziemią od razu. Nie ma już bunkra Hitlera w Berlinie, resztki Brunatnego Domu w Monachium zarosły krzakami. Inne pozostałości do dziś są przedmiotem dyskusji, na przykład tereny zjazdów w Norymberdze, gigantyczny obiekt, na którego utrzymanie Niemcy niechętnie łożą. Jest i trzecia grupa, czyli obiekty wciąż z powodzeniem pełniące swoje funkcje, takie jak stadion w Berlinie, liczne koszary czy osiedla mieszkaniowe. Z losami budynków bywa więc różnie, ale jeden element jest wspólny - każde kolejne pokolenie coraz mniej pamięta o przeszłości tych obiektów.

A co mogłoby być polskim kłopotliwym dziedzictwem?

- Pomniki. Nie tylko sowieckie, ale jak okazuje, również te fundowane po 1989 roku. Zwykle stawia się je w przypływie entuzjazmu, a całościowa ocena dorobku i postaw upamiętnianej osoby  wymaga znacznie dłuższego czasu. Pewne przykłady pokazują, że figurę, która raz trafiła na cokół, nie tak łatwo z niego strącić.

Może zamiast ciągle poprawiać pamięć, przydałoby się zmienić podejście do dziedzictwa? Zaakceptować fakt, że nie składają się na nie wyłącznie chlubne elementy?

- To dobry kierunek. Taka zmiana wymaga ciągłego edukowania ogółu społeczeństwa, przygotowania nas do tego, że pewne tematy trzeba brać, kolokwialnie mówiąc, "na klatę". Tak, musimy przyjąć do wiadomości, że pewne negatywne wydarzenia i postawy rzeczywiście miały miejsce. Trzeba się pogodzić z faktem, że Polska przez pewien okres była zdominowana przez okupantów i ten czas pozostawił ślady również w naszej przestrzeni publicznej.

 - Nie należy tej przestrzeni pochopnie poprawiać i zamazywać naszej historii. Poczekajmy na wyniki trwających badań i poszerzajmy tę wiedzę, a dopiero później zastanówmy się, czy są powody, dla których warto utrzymać status quo z właściwym komentarzem, objaśnieniem. Taka muzealizacja otoczenia może czasami utrudniać nam funkcjonowanie i wywoływać dyskomfort, ale jest ważna dla budowania naszej świadomości i tożsamości, jako unaocznienie naszej złożonej historii. Zresztą, czy historia i pamięć są po to, by ułatwiać nam życie?

Czytaj również:

Budynki nie są tym, czym się wydają

Stanisława Leszczyńska. Kobieta, która nie bała się nawet Mengelego

Brawurowa ucieczka z obozu. Porwali samolot

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy