A państwo tak razem?

Od zawsze czuli się outsiderami. Ona, Joanna Krupa, emigrantka „bez warunków”, postanowiła zostać modelką w Stanach. On, Robert Biedroń, 25 lat temu odważnie przyznał: Tak, jestem gejem. Mocne doświadczenia zaważyły na ich życiu. Może dlatego szybko wyczuli w sobie bratnie dusze i połączyli siły w pewnej sprawie.

 Amerykanka i Polak. Show-biznes i polityka. Duet egzotyczny? Sprawdzamy, co ich połączyło. Może ich życiowe drogi biegły bliżej, niż można sądzić?
Amerykanka i Polak. Show-biznes i polityka. Duet egzotyczny? Sprawdzamy, co ich połączyło. Może ich życiowe drogi biegły bliżej, niż można sądzić?Łukasz PyciorTwój Styl

Joanna Krupa, modelka, "osobowość telewizyjna". Przyczyniła się do adopcji blisko pięciu tysięcy psów, sama adoptowała kilkanaście, działa w organizacji PETA, która walczy o dobre traktowanie zwierząt. W Stanach prowadzi fundację Angels for Animal Rescue. Protestowała przed salonem z futrami sióstr Kardashian, w Polsce opiekuje się schroniskami w Kielcach i na warszawskim Paluchu.

Robert Biedroń, eksposeł, prezydent miasta. Pozwala psom wchodzić do słupskiego ratusza, zadbał, żeby w miejscach publicznych ustawiono dla nich wodę do picia. Nie wpuścił do miasta cyrku, w którym występują zwierzęta. Teraz Robert i Joanna połączyli siły. Zachęcają do adopcji psów i kotów, chcą zakazu hodowli zwierząt na futra. Podpisali petycję skierowaną do premier Beaty Szydło. Słuszna sprawa, intrygujące spotkanie ludzi z dwóch różnych światów. Amerykanka i Polak. Show-biznes i polityka. Duet egzotyczny? Sprawdzamy, co ich połączyło. Może ich życiowe drogi biegły bliżej, niż można sądzić?

Jak doszło do twojego spotkania z Robertem Biedroniem?

Joanna Krupa:
 - Gdy byłam w Polsce, usłyszałam w telewizji śniadaniowej człowieka, który z niesamowitym uczuciem mówiło zwierzętach, o ich krzywdzie. Zadzwoniłam do mojej agentki: "Włącz telewizor. Kto to jest? Koniecznie muszę go poznać!", powiedziałam. No i po jakimś czasie udało się zorganizować spotkanie z Robertem w Słupsku. Ostatnio spędziliśmy tam razem dzień.

Angażujesz się w ochronę zwierząt, idziesz na czołowe zderzenie z amatorkami futer, podkładasz się takim gwiazdom jak Anja Rubik czy siostry Kardashian. Warto?

- Warto przeciwstawiać się temu, co się uważa za niemoralne. Wiem, że to mi przysparza wrogów. Kiedyś na premierze filmu pewna aktorka manifestacyjnie przemaszerowała przede mną w futrze. Każdy sam dokonuje wyborów. Ja próbuję żyć jak najlepiej w swojej skali. Nie chcę mieć wyrzutów sumienia.

Jak się czujesz w Polsce?

- Dobrze. Choć bywam tu bardziej krytykowana niż w Stanach, np. za to, że "wcześniej miałam Polskę gdzieś, a teraz przyjechałam pokazać, jaka to ze mnie amerykańska gwiazda". Nieprawda! Gdy miałam 13 lat, umarła siostra mojej mamy. Przestaliśmy przyjeżdżać do Polski, ponieważ mama nie miała już powodu. Kraków bez siostry był dla niej pusty i smutny. Jakieś sześć lat temu moja amerykańska menedżerka zapytała, dlaczego nie robię nic w Polsce. Zadzwoniła do Gosi, teraz mojej polskiej agentki: "Mam tu dziewczynę, która robi karierę w Stanach, może cię zainteresuje?". 

- Gosia zorganizowała mi pierwsze wywiady w telewizji, a potem zaproponowała udział w castingu do Top Model. Pomyślałam: ja? Z moim kulawym polskim? Jednak poszłam. Naplotłam głupot, nie rozumiałam połowy tego, co się do mnie mówi. Skończyłam, zapomniałam. Ale wkrótce telefon: chcą, żebym była współprowadzącą! Pierwszy sezon okazał się ciężki. Nie dla mnie, ja byłam sobą. Gdy zabrakło mi słowa polskiego, podrzucałam angielskie. Producent jednak się martwił, co na to publiczność.

Publiczność podśmiewała się z twoich wejść w stylu "powiedz nam łaj chcesz być tapmadl". Ale chyba je polubiła.

- Taak. Moja mama śledziła każdy artykuł i wpis. Dzwoniła: "Zobacz, co znowu napisali!". A ja mówiłam: "Uspokój się, gdybym to wszystko czytała, już dawno bym się powiesiła".

Często bywasz w Polsce, coraz lepiej mówisz po polsku. Ale twój dom jest w Ameryce, prawda?

- Tak, mieszkam tam od ponad 30 lat.

Wyjechałaś z mamą jako pięciolatka. Po co?

- Mama chciała być bliżej swojej rodziny, która mieszkała w Chicago. W Polsce była pielęgniarką, wyjazd oznaczał rezygnację z zawodu. W Stanach znalazła pracę w fabryce, w której robiono jednorazowe kubki. W lecie było tam nieznośnie gorąco, brakowało klimatyzacji. Pracowała teżw fabryce, gdzie dla odmiany produkuje się mrożone torty i desery. W takich warunkach musiała wytrzymać siedem dni w tygodniu po 14 godzin. A była w ciąży z moją siostrą Martą. Po półtora roku dołączył do nas tata. Jest inżynierem elektrykiem, ale też nie od razu znalazł pracę. Było nam trudno. Mimo to mama powtarzała, że wszystko będzie dobrze. Nigdy nie czuliśmy, że w domu brakuje pieniędzy.

Joanna Krupa
Joanna KrupaTwój Styl

A brakowało?

- Nie stać nas było na samochód, nie mówiąc o własnym mieszkaniu. Ubrania kupowaliśmy w second-handach i na przecenach. Często chodziłam w za dużej kurtce czy spodniach, bo tylko takie się dla mnie znalazły. Ale dom dawał siłę. Mama chciała być przyjaciółką. Mówiłyśmy jej o swoich problemach, dzięki jej energii nigdy nie czułyśmy się gorsze. Inne, ale nie gorsze.

Do jakiej szkoły posłali cię rodzice?

- Do zwykłej, publicznej.

Szkoła to pierwsza scena porównań: Wyglądam lepiej niż koleżanki, na przerwie mam większą publiczność? Jak wypadałaś?

- W domu nie czułam się inna, w szkole tak. Koledzy śmiali się, że jestem Polką. Kiedyś w drodze powrotnej do domu obrzucili mnie jajkami. A ja nie potrafiłam się bronić. Byłam wycofana, inna niż teraz. Wolałam się nie odzywać. Może dlatego mi dokuczali. Może myśleli, że jestem zarozumiała, a ja po prostu byłam wstydliwa. Po lekcjach jechałam prosto do domu, nie zostawałam na dodatkowe zajęcia. Nigdy nie byłam w skautkach, cheerleaderkach. Nie dostałam się do nich, bo nie byłam popularna.

Trzymałaś się z Polakami?

- Przez dłuższy czas miałam tylko polskich przyjaciół. Mój pierwszy chłopak, w liceum, też był Polakiem. Chodziliśmy ze sobą pięć lat. Nigdy nie ukrywałam pochodzenia, nie przyszło mi to do głowy. W domu mówiliśmy po polsku, rodzice o to dbali.

Wycofana, niepopularna dziewczyna zapragnęła być modelką? Ryzykowne.

- Od dziecka o tym marzyłam. Kradłam mamie ciuchy, buty na obcasach. Jako pięciolatka chodziłam na balet. Z Martą nagrywałyśmy filmiki, udawałyśmy, że jesteśmy aktorkami, tancerkami. Kiedy miałam 13 lat, zobaczyłam reklamę szkoły modelek i powiedziałam o niej rodzicom. Zgodzili się mnie zapisać.

Tata inżynier nie zachęcał, żebyś lepiej zdobyła jakiś "poważny"zawód?

- Oboje rodzice widzieli, jak bardzo zależy mi na pracy modelki. Ameryka dawała szansę, że to może się spełnić. Łatwiej niż w Polsce. A mnie bawiło pokazywanie się, występy. Chodziłam do polskiej dyskoteki, uwielbiałam tańczyć. Starałam się dobrze wyglądać. Choć było nam trudno, wyszukiwałam ładne rzeczy, dbałam o włosy, robiłam wypracowany make-up. To był mój żywioł, choć dziś śmieję się, widząc tamte "stylizacje". Rodzice rozumieli moje marzenia. Chcieli mi pomóc.

Skąd wzięli pieniądze na szkołę modelek?

- Pożyczyli. Półtora tysiąca dolarów za sześciomiesięczny kurs. Niestety, po tej szkole nie dostałam żadnej propozycji. Poszłam do następnej. Rodzice robili, co mogli. A ja szukałam możliwości pokazania się. Zaczynałam od małych rzeczy - pokaz mody w polskim klubie. Moim pierwszym sukcesem była okładka polonijnego magazynu "Alfa".

Nie masz wzrostu modelki. To nie przeszkadzało?

- Pamiętam, że zaklinałam los: urosnę jeszcze troszkę, jeszcze centymetr. Mama tłumaczyła: Czasem się ciut rośnie, potem stoi i znów rośnie. W moim przypadku tak nie było.

Niewiele ponad metr siedemdziesiąt. Za mało na wybieg. To cię nie zniechęciło?

- Nie. Dostałam pracę w programie Jenny Jones Show, gdzie zajmowałam się gośćmi. Wzrost nie grał roli. Kiedy byłam w szkole modelek, pojechałam na kilka dni do Los Angeles. Rodzice dopłacili, żebym mogła pokazać się w miejscu, do którego przyjeżdżają przedstawiciele agencji. Nikt się mną nie zainteresował prócz pewnego projektanta. Zaprosił mnie do Nowego Jorku. Miał mały pokaz podczas przygotowań do Fashion Week. I tam zrozumiałam, dlaczego w Kalifornii nie zwracano na mnie uwagi. Problemem rzeczywiście był mój wzrost.

Kryzys?

- Pomyślałam: Na pewno są i niższe modelki. Nie muszę chodzić na wybiegu. Kiedy wyjechałam na dobre do Los Angeles, dowiedziałam się, że niestety, będzie ciężko. Nawet do fotomodelingu agencje chcą wysokich dziewczyn.

Nie dałaś rady w Chicago, a pojechałaś do Los Angeles?

- Tak. Mój polski chłopak był zazdrosny. Powiedział: albo ja, albo twoje marzenia. To mi dało silę: OK, to ja ci pokażę! Przez internet wynajęłam mieszkanie, zapakowałam po dach moje mitsubishi i ruszyliśmy z mamą i wujkiem w podróż do LA. Trzydzieści godzin. Jechałam bez pieniędzy, miałam tylko długi. Wreszcie dotarliśmy do mieszkania, okazało się, że to najgorsza dzielnica w mieście, gangi i handlarze narkotyków. Mama powiedziała: "Nic z tego!", nawet nie wyszliśmy z auta. Pojechaliśmy do najtańszego hotelu przy lotnisku. Mama i wujek po kilku dniach musieli wracać, zostałam sama. Boże, co ja zrobię? W Chicago miałam znajomą projektantkę, która z kolei miała znajomych w LA. Zadzwoniłam: Jest problem. Dzięki jej kontaktom trafiłam na Polaka mieszkającego w Long Beach, który zgodził się wynająć mi pokój. On spał na kanapie, ja w jedynej sypialni. Płaciłam mu, ile mogłam.

I długo tak?

- Z pół roku. Chodziłam na castingi, ale bez powodzenia. Żadna agencja nie miała dla mnie pracy. Musiałam z czegoś żyć, więc zatrudniłam się jako sekretarka. Później zaczęłam poznawać ludzi z branży, agentów, fotografów...

Pamiętasz moment przełomowy?

- Okładka holenderskiego magazynu "Maxim". Portfolio fotografa, który robił sesję, oglądała pewna menedżerka. Zatrzymała się na moim zdjęciu i spytała, co to za dziewczyna. Ktoś odpowiedział: Polka, chce być modelką, jak milion innych. Ona na to: Muszę ją poznać! Spotkałyśmy się w restauracji, Nadia zgodziła się zostać moją agentką. Inni mówili "nie", a ona we mnie wierzyła. Miała pomysł: zaczniemy nie w Stanach, tylko za granicą. Zorganizujemy współpracę z magazynami w południowej Afryce, Australii. Zadziałało. Ale od przyjazdu do LA minęły dwa lata, zanim ktoś zaczął się mną interesować. Po "Maximie" dostałam propozycję zagrania w filmie, to otworzyło mi drogę na okładkę amerykańskiego "Playboya". Przestawałam być anonimowa, ale bardzo powoli.

Miałaś chwile zwątpienia?

- No pewnie! Był czas, kiedy mocno przytyłam, niemal wpadłam w depresję. Żeby nie siedzieć w domu samotnie i nie myśleć o niepowodzeniach, po pracy wychodziłam ze znajomymi na kolację albo na coś słodkiego. Nie spodziewałam się, że tak szybko przybędzie mi ponad dziesięć kilogramów. Gdy mama przyjechała w odwiedziny, nie wierzyła własnym oczom: "Dziewczyno, przecież miałaś tu robić karierę modelki, a ty siedzisz i jesz? To lepiej wracaj do domu!". To mnie postawiło do pionu. Ale na schudnięcie potrzebowałam roku.

Ktoś ci pomagał, wspierał?

- Najpierw Nadia, potem poznałam Romana, mojego chłopaka, a dziś męża. Po dwóch latach już nie byłam samotna. Później, kiedy zaczęłam pracować, ktoś mi powiedział: przetrwasz w Hollywood, jeśli wytrzymasz pierwsze dziesięć lat.

Ponad 120 okładek, reklamy, popularność, pieniądze... Ale jest i ciemna strona sukcesu. Masz wrogów?

- Wiem, że są ludzie, którzy życzą mi źle. Ale trzymam się swoich bliskich. Najważniejsze to mieć rodzinę i przyjaciół, do których możesz zadzwonić. Czasem narzekam, mam doły, ale Romek i mama ściągają mnie na ziemię: masz siłę rano wstać z łóżka? No to dziób na kłódkę!

Walka o siebie uwrażliwia na innych - prawda czy fałsz?

- Prawda. Wiesz, co mnie cieszy najbardziej? Nie okładki, sesje, filmy. Raczej to, że ludzie słuchająi rozumieją, kiedy mówię, że trzeba walczyć o poprawę losu zwierząt. Niedawno leciałam z mamą z Polski do Stanów. Podeszła do nas starsza pani. Wzięła mamę za rękę i powiedziała: "Dziękuję pani za taką córkę". I to mi wystarczy.

Ty za dziesięć lat?

- Mam nadzieję, że będę matką. Chciałabym mieć chłopczyka i dziewczynkę, najlepiej bliźniaki. Mój ojciec jest z bliźniaków, mam szansę. Romek z kolei chciałby troje dzieci. Ale zobaczymy, co Bóg da.

Robert Biedroń
Robert BiedrońTwój Styl

Ty i Joanna Krupa...

Robert Biedroń: - Jestem pod wrażeniem tego, co Joanna robi dla słabszych, dla tych, którzy nie mają głosu. Połączyła nas miłość do zwierząt.

Ktoś mógłby się śmiać: Poważny prezydent miasta zajmuje się pieskami. A ty to robisz. Dlaczego?

- Pewnie przeszłość... Mam kilka złych wspomnień z dzieciństwa. Może dlatego kiedy widzę krzywdę, reaguję. Daję innym coś, czego ja nie otrzymywałem, gdy potrzebowałem.

Odkrycie własnej inności było doświadczeniem dobrym czy złym?

- Trudnym. Moje pierwsze doświadczenie inności wiąże się z religią, nie z orientacją seksualną. Nasz dom był wobec religii, łagodnie mówiąc, sceptyczny. Pewnego dnia ksiądz zaczepił na ulicy mnie i brata i zaczął dopytywać, dlaczego nie byliśmy na mszy. Miałem poczucie winy. A na lekcji religii - chodziłem, jak wszyscy - siostra powiedziała, że jestem bezbożnikiem. Dzieci się ze mnie śmiały. Wtedy zauważyłem, że nie dokońca pasuję do otoczenia. To sprawiło, że zacząłem uciekać we własny świat. Początkowo miał do niego dostęp mój brat. Była między nami mała różnica wieku, więc żyliśmy prawie jak bliźniacy. Ale jako nastolatek uciekł z domu i zamieszkał w klasztorze Hare Kryszna. Już nigdy nie wrócił. Dzisiaj dzieli nas ponad dwa tysiące kilometrów, on od dawna mieszka we Włoszech.

Ty jako nastolatek.

- Powoli zamykałem się w grupie najbliższych znajomych, unikałem zabaw i gier, które fascynowały moich kolegów i koleżanki. Siedziałem w książkach, głównie podróżniczych. Czytałem o Nowym Jorku, Francji, Afryce. Zacząłem marzyć, że wyjadę do innego kraju, wszystko będzie inaczej. Krótko później zacząłem dojrzewać i odkrywać, że jestem gejem. To doświadczenie inności było znacznie mocniejsze. Zauważyłem, że dzieje się ze mną coś, co prawdopodobnie nie dzieje się z kolegami. Kiedy oni z fascynacją opowiadali o dziewczynach, ja zaczynałem myśleć o chłopakach. Kompletnie nie byłem na to przygotowany. Straszne doświadczenie.

Ktoś był blisko ciebie, dawał ci wsparcie?

- Nie. Wychowywałem się w sytuacji, która nie pomagała, rodziców dzielił silny konflikt. Nie było przestrzeni, żeby opowiedzieć o sobie. Oni mieli własne poważne problemy. To było dla mnie i dla moich braci - bo urodził się trzeci - stresujące. Wiedziałem już, że tak jak moi koledzy chodzą z dziewczynami, ja nigdy nie będę chodził z chłopakiem. Czułem wielki brak kogoś, komu mógłbym się zwierzyć. Miałem przyjaciela, ale wiedziałem, że TEGO nigdy nie będę mógł mu powiedzieć.

A więc życie do środka?

- Tak. Imigracja. Myślę, że dzisiaj wciąż tak żyje wiele osób homoseksualnych.

Gdy pokazano w kinach przełomową Filadelfię z Hanksem i Banderasem grającymi gejów, miałeś 17 lat. Pionierskiego stowarzyszenia Lambda, które pomaga gejom i lesbijkom, nie było jeszcze przez następne cztery. Jak sobie radziłeś?

- Funkcjonowały stereotypy. Kiedy moja mama dowiedziała się, że jestem gejem, powiedziała, że umrę na AIDS. Bo ona oglądała Filadelfię i wie: każdy gej umiera na tę chorobę. Obraz był mniej więcej taki: Ci mężczyźni chodzący z torebką "pederastką", z apaszką na szyi, umawiają się w dworcowych toaletach. Faktycznie istniały tzw. pikiety, czyli miejsca, w których geje spotykali się na przypadkowy seks. Wszystko było ukryte. W książkach nawet uznani seksuolodzy pisali, że homoseksualizm to choroba, którą można leczyć za pomocą elektrowstrząsów - właśnie to o sobie przeczytałem. 

- Możesz sobie wyobrazić, co czuje młody chłopak, który się dowiaduje, że jest tak poważnie "chory"? Koledzy używali określeń "pedał", "ciota" i oznaczało to kogoś najgorszego. Nie wiedzieli, że mają kogoś takiego obok siebie. Ojciec oglądający mecz "ciota" i "cwel" mówił o zawodniku, który spaprał strzał. To mnie zniechęciło do grania w piłkę nożną, zacząłem biegać. Poczułem, że gra zespołowa nie jest dla "pedała". Pewnie dzisiaj koledzy tak by o mnie nie mówili, ale wtedy nie było litości.

Można powiedzieć, że wtedy przyznanie się wymagało większej odwagi?

- Nie wiem, czy to była odwaga. Ja po prostu odczułem niesprawiedliwość. Nikogo nie krzywdzę, a mimo to nie mogę głośno opowiedzieć o swojej miłości. Pomyślałem, że mam tylko jedno życie i jeżeli chcę przeżyć je na swoich warunkach, muszę być sobą. Żebym umierając, nie stwierdził: "Robert, cholera, schrzaniłeś życie. Udawałeś kogoś, kim nie jesteś". To był punkt zwrotny.

Musiałeś, stając przed lustrem, powiedzieć: Jestem gejem. Przeszło przez gardło?

- Długo nie. To było cholernie trudne. Bałem się zdefiniować siebie, nawet w myślach wymówić słowo "homoseksualista". A gdy wypowiadałem, byłem zmrożony. Nie wyobrażasz sobie, jakie to słowo miało wtedy ładunek. Moją mamę także przerosło, nie umiała go użyć.

Kiedy się dowiedziała?

- Byłem w liceum. Zakochał się we mnie chłopak, który wydzwaniał do domu. Wyjawił mamie swoje uczucie. Ona najpierw nie rozumiała. Potem już musiałem wyjaśnić, przyznać, co się dzieje. Ale to było chyba łatwiejsze niż wewnętrzny coming out. Zresztą wciąż nie wszystko mam uporządkowane. Nie zawsze, nie wszędzie czuję się komfortowo. Zdarzają się sytuacje, kiedy wiem, że dla własnego bezpieczeństwa pewnych rzeczy zrobić nie mogę. Na przykład spontanicznie złapać mojego partnera za rękę. Bo może mnie spotkać coś niemiłego. Ja, o którym wszyscy wiedzą, że jest gejem, nie robię takich rzeczy. A wydawałoby się: Kto jak nie Biedroń?

Chronisz się przed nieprzyjemną reakcją ludzi, ale mam wrażenie, że z drugiej strony bardzo ich lubisz. Masz opinię człowieka sympatycznego, życzliwego.

- Kocham być wśród ludzi. W obronie własnej unikam jednak konfliktów. Na przykład wczoraj. Jechaliśmy z Joanną ze Słupska, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Dwie panie za ladą kłóciły się ostro, przy klientach. Czułem się niekomfortowo, więc załagodziłem ten konflikt.

Przecież nie dotyczył ciebie?

- Ale nie mogłem go znieść. Zresztą sytuacja była traumatyczna, bo w pobliżu tej stacji był wypadek. Minęliśmy przykrytego płachtą człowieka w kałuży krwi. Powiedziałem tym paniom: Czy naprawdę warto się kłócić, kiedy obok właśnie ktoś zginął?

Czyli asekurujesz się, unikasz starć?

- Tak i zastanawiam się, skąd mi się to wzięło. Myślę, że już z dzieciństwa. Kiedy byłem mały, łagodziłem konflikty rodziców. Musiałem doprowadzić do tego, żeby oni się nie kłócili, żeby ojciec nie uderzył. Śpiewałem, uśmiechałem się, robiłem wszystko, żeby rodzice się uspokoili. Dziś nie znoszę hejtu. To jedyna rzecz, wobec której jestem nietolerancyjny. Blokuję obraźliwe komentarze. Musiałem stworzyć sobie taki świat. Odcinam się, żeby przetrwać, nie stracić busoli, którą się kieruję. Otaczam się ludźmi, w towarzystwie których czuję się komfortowo. W moim środowisku, fachu to jest trudne. Może dlatego w sejmie doceniano to, że szukałem dialogu, tego, co łączy. Polityczny boks mnie nie interesował, choć niewykluczone, że tego się spodziewano: Będzie biegał z tęczową flagą i wtykał ją w oko adwersarzom. Tak nie było.

Kto wspiera cię dziś?

- Mój partner. Krzysztof robi coś, co mnie szalenie denerwuje, ale też pomaga w życiu. Interesuje się moimi sprawami i dużą część własnej energii, potencjału inwestuje w moją działalność.

Nie rozumiem, co tu może denerwować?

- Bo on ma też swoje życie, karierę prawnika. Jesteśmy ze sobą 14 lat. Przez cały ten czas to on najczęściej dawał, a ja korzystałem. Ciąży mi poczucie, że Krzysztof coś traci. Padł ofiarą wymuszonego outingu. Mniej więcej rok temu został zaproszony do telewizji śniadaniowej. Była tam także Elżbieta Radziszewska, wtedy minister do spraw równouprawnienia. Dyskutowalii kiedy w pewnym momencie jej zabrakło argumentów, powiedziała: "Ale przecież pan też jest gejem!". Wiedziała, że Krzysztof jest moim partnerem, ale o tym nie mówi. I wtedy go wyautowała. Nigdy mi tego nie wypominał, ale wiem, że bywa mu ciężko.

Byłeś członkiem Stowarzyszenia Lambda, zorganizowałeś Kampanię przeciw Homofobii. Kiedy zacząłeś myśleć, że chciałbyś pomóc innym?

- Rzeczywiście, chciałem zawalczyć, zacząć zmieniać świat. W wywiadzie może ładnie by zabrzmiało, że z pobudek altruistycznych. Ale chodziło mi przede wszystkim o stworzenie warunków sobie samemu. Zaangażowałem się społecznie i politycznie. Oczywiście nigdy nie marzyłem, że będę posłem, prezydentem miasta. Nigdy! Ja chciałem tylko normalnie żyć.

Masz świadomość, że wpływasz na konkretnych ludzi?

- Piszą do mnie. Każdego dnia dostaję listy od dzieciaków, które odkrywają, że są gejami, lesbijkami. Piszą, że mieszkają w Szczecinku, Krośnie, w Warszawie albo maleńkiej wsi. Czują, że nie są sami. Ja tego nie miałem. A wiem, jak by mi to pomogło. W pewnym momencie, jako nastolatek, chciałem popełnić samobójstwo. Dlatego że jestem gejem. I nie miałem obok nikogo. Tylko pamiętnik, który pisałem.

Pamiętnik nie odpowie, a Biedroń reaguje na listy.

- Wystarczy, że się wie: jest ktoś, z kim będzie można o tym porozmawiać. Mama, która deklaruje, że jest otwarta, i jeśli się okaże, że syn jest gejem, nie będzie dramatu. Kolega, który głośno mówi że "lesbijki są OK". Świat zakłada,że wszyscy będziemy heteroseksualni, że to jest naturalna rzeczywistość. A my - geje i lesbijki - musimy się do tej rzeczywistości dopasować.

Jaka jest twoja definicja sukcesu?

- Tego, co robię, nie traktuję jako sukcesu. Życie zawodowe oczywiście mnie fascynuje. Ale ono jest tylko wypadkową mojej tożsamości i charakteru. A ja chcę być sobą. Wiele lat temu mama powiedziała mi coś nieprzyjemnego, że wszyscy moi koledzy zrobili kariery, poukładali sobie życie zawodowe, ja - nie. Uważała, że tak się stało, ponieważ przyznałem się, że jestem gejem. Płacę za to cenę. Dziś uważam, że warto ją było zapłacić. Nie wyszedłem na tym tak źle.


Rozmawiała Agnieszka Litorowicz-Siegert

02/2016 Twój Styl

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas