Reklama

Amor, zachowaj maniery

– Kocham życie i akceptuję je ze wszystkimi dobrymi i gorszymi doświadczeniami, jakie ze sobą niesie. Może więc po prostu ono jest moją prawdziwą miłością?– mówi Krystyna Tkacz, aktorka.

Czasem myśli: „Fajnie byłoby porozmawiać z kimś o swoim życiu”. Widzieć, że ktoś słucha, wzrusza się nie tylko jej grą, charakterystycznym głosem, ale i pochyla się nad nią, kobietą zwyczajną. Urodzona pod znakiem Ryb (cechy charakterystyczne: wrażliwość, empatia, bogactwo duchowe, duża emocjonalność), ze szczęśliwym, choć nie zawsze łatwym dzieciństwem i czasem bolesną dojrzałością.

– Nigdy nikomu się nie zwierzałam. Nie przyszło mi do głowy, że dla kogoś to może być ważne – mówi Krystyna Tkacz.

Dla wybranych

Jerzy Satanowski, reżyser, kompozytor: – Krystyna to najlepiej śpiewająca polska aktorka. Mało popularna? Ale doskonale znana wśród ludzi kochających teatr, muzykę. Zresztą nie talent i doświadczenie są w tym kraju miarą sławy. Maja Wardyńska, wieloletnia współpracowniczka artystki: – Krystyna Tkacz ma talent na skalę światową, porównywalny z Barbrą Streisand i Lizą Minnelli. Jej wykonania takich pieśni jak „Mein Idische Mame”, songi Brechta „Ballada o seksualnej powolności” czy „Surabaya Johnny” przeszły do historii.

Reklama

To właśnie o Krystynie napisał Tomasz Raczek, że gdyby występowała na Broadwayu, zapewne nie tylko byłaby jego gwiazdą, ale już dawno pisano by utwory specjalnie dla niej.

Jestem szczęśliwa

Mieszkanie w centrum Warszawy (to jej trzeci dom od czasu, kiedy na początku lat 70. przeprowadziła się do stolicy) urządziła w dawnym stylu. Obrazy, stare srebra, tkaniny artystyczne. Klasyczny klimat przełamuje kuchnia z barowymi stołkami i nowoczesnymi szafkami ze szkła: – Latem padają na nie promienie słoneczne, meble mienią się kolorami – żółty, czerwony, niebieski. Pięknie to wygląda – uśmiecha się. Z dumą przedstawia sypialnię i pokój kąpielowy: – Od zawsze o takim marzyłam. Jestem teraz kobietą luksusową – żartuje.

Wrażenie robi toaletka z Desy, na której leżą równo poukładane perfumy, kremy, pędzle.

Okna sypialni wychodzą na podwórze, balkon pełen jest doniczek, i chociaż wszędzie leży śnieg, widać, że właścicielka mieszkania uwielbia sadzić kwiaty. Na półkach w pokoju pełno książek, niemal wszędzie poustawiane zdjęcia członków rodziny. – To moja siostra Ela, tu obok druga – Danusia, a niżej siostrzenice Hania i Jula – pokazuje kolejne osoby z fotografii. Jest też trochę zdjęć z młodości aktorki. – To lata 70., zaraz po tym, jak skończyłam krakowską szkołę teatralną – wskazuje na portret ładnej dziewczyny z włosami zaczesanymi za ucho.

Dziś trochę trudno uwierzyć, gdy mówi, że dawniej miała w sobie tyle niepokoju, choć zawsze wierzyła, że ma talent: – Nie dzwoniłam do reżyserów, nie zabiegałam o role. Zresztą w czasach gdy zaczynałam, to było nie do pomyślenia. Piosenki Kurta Tucholsky’ego w jej wykonaniu, które ukazały się na płycie w styczniu tego roku, to jej pomysł od początku do końca. Lubi powtarzać: „Jestem ze sobą pogodzona, a nawet szczęśliwa. Niczego nie żałuję, wszystko było po coś”.

Proszę bardzo, chociażby jej charakterystyczna chrypka. Co prawda właśnie przez nią nie dostała się do PWST w Warszawie, nie przeszła nawet pierwszego etapu, bo werdykt egzaminatorów brzmiał: „Brak głosu i organiczna wada wymowy”. Nawet potem, gdy studiowała w Krakowie, wciąż kazano jej przynosić zaświadczenia lekarskie, że ma zdrowe gardło i struny głosowe. Dziś ten głos z chrypką jest znakiem rozpoznawczym rozpoznawczym artystki i sprawia, że Krystyna Tkacz jest pieśniarką największego formatu. – Kto by pomyślał, skąd ten głos – mówi. Dzieciństwo?

Jej mama razem z rodzicami i starszą siostrą mieszkała na przedmieściach Wrocławia, miała 20 lat, gdy poznała tatę. Zakochali się. Czasy były trudne, powojenne, jednak im, mimo że stracili wielu bliskich, powodziło się. Po ślubie zamieszkali w dużym domu rodziców mamy. Prowadzili rodzinny interes, znaną wrocławską restaurację. Urodziła się Krysia, trzy lata później na świat miał przyjść chłopiec. Jeszcze w niedzielę mama poszła do kościoła, wieczorem zaczęła rodzić. Nad ranem goniec przyniósł wiadomość, że kobieta i dziecko nie żyją. Krystyna Tkacz pamięta pogrzeb, trumnę, płacz babci, ale najbardziej cierpienie swojego taty. Aktorka przez lata pielęgnuje wspomnienie ojca: zapina jej płaszczyk przed wyjściem na spacer, przytula przed snem, później, gdy już choruje na suchoty, ucieka ze szpitala tylko po to, żeby zobaczyć dziewczynkę.

A potem gdy wyjechały z babcią na wieś, przyszedł telegram, że tata nie żyje. Krystyna długo boi się gdziekolwiek wyjeżdżać. Przecież jeśli to zrobi, z pewnością umrze ktoś z jej bliskich. Jak tata. Trzyletnią Krysię wywieźli do prewentorium, miejsca gdzie obserwowano dzieci, które miały styczność z chorobą zakaźną. Była najmłodsza. Wielka sala, pełno łóżek, ogromne pootwierane okna i ten przenikliwy chłód. Mała Krysia krzyczy z rozpaczy i tęsknoty od rana do nocy. Pielęgniarki dziwią się: „No, ileż można tak krzyczeć!?”. Kilka tygodni później po wnuczkę przyjeżdża babcia. Dziewczynka ma już charakterystyczną chrypkę.

Ćwiczę, ćwiczę

Krystyna Tkacz ma bardzo ładne dłonie. Długie delikatne palce, śliczny kształt paznokci. Ręce są białe jak alabaster i wyglądają jak u młodej dziewczyny. Tadeusz Słobodzianek, reżyser, uznał, że „to jedna z najbardziej niesamowitych aktorek, jeśli chodzi o gesty rąk”. Te dłonie zwracały uwagę od zawsze: „Co pani wyrabia, niech pani założy temu dziecku rękawiczki. Przecież to są dłonie artystki” – zwrócił jej ciotce uwagę jakiś pan w tramwaju.

Przedszkolanki ze współczuciem mówiły o Tkacz „ta sierotka”, bo gdy inne dzieci odbierali rodzice, ona wracała sama. Ale też zwróciły uwagę na przepiękne ręce wychowanki. – Jedna z nich posyłała swoje dzieci na lekcje fortepianu, skierowała tam też mnie, profesorka muzyki zbadała mi słuch, okazało się, że bezbłędnie powtarzam każdy rytm.

Nauczycielka przyszła do dziadków i powiedziała: „Musicie uczyć ją muzyki”. Dziadkowie kupili pianino, zaczęłam regularnie ćwiczyć – wspomina Krystyna Tkacz. Było jasne, że będzie rozwijać edukację w słynnej szkole muzycznej im. Karola Szymanowskiego we Wrocławiu, zwanej kuźnią talentów. Okazało się też, że ma talent aktorski. Gdy recytowała wiersze na szkolnych akademiach, sala zamierała. Któregoś dnia po podobnej uroczystości wezwał ją dyrektor szkoły: „Krysiu, masz głos jak damski Amstrong. I dlatego jesteś taka interesująca, i publiczność słucha cię z zapartym tchem”. Krystyna dostała skrzydeł, zapisała się na kółko recytatorskie, na balet. Babcia nawet o tym nie wiedziała.

– Była szalenie surowa, uważałaby, że to marnowanie czasu. Chodziłam na zajęcia w niedzielę rano zamiast na mszę, a do kościoła dopiero na nabożeństwo wieczorne, babcia cieszyła się, że z takim zapałem biegam do kościoła dwa razy dziennie – wspomina aktorka. Od zawsze pracowita. „Kryśka, wychodzisz na dwór?”, krzyczały koleżanki z podwórka. „Nie, ćwiczę”, odpowiadała i nawet przez chwilę nie było jej żal tych straconych zabaw. – Rzetelność pomogła mi też w aktorstwie, przecież to rzemiosło, wszystko trzeba wypracować. Niestety, moi studenci z Akademii Teatralnej tego nie rozumieją, przychodzą na zajęcia i myślą, że pstryk, zaczną grać. Zawsze tłumaczę: "Podstawa to warsztat".

Może to nie miłość

- Miłość? - zastanawia się, biorąc ze stołu kolejnego faworka i przyrzekając sobie, że już od jutra na pewno będzie się odchudzać. - Nie wiem, dlaczego w Polsce kobiety przekraczając pewną granicę wieku, chyba czterdziestkę, stają się dla mężczyzn niezauważalne. - Ech, co ona opowiada - denerwuje się Maja Wardyńska. - Krystyna niezmiennie podoba się mężczyznom. Kiedyś gościła u mnie na obiedzie. Mój wuj robił wszystko, żeby zwrócić jej uwagę. Błagał o spotkanie tete-a-tete w restauracji. Zaproszenie zostało przyjęte. Podczas spotkania adorator starał się oczarować Krystynę, opowiadając o swoich sukcesach zawodowych. Ona, ponieważ jest osobą skromną, wdzięcznie trzepotała rzęsami, nie wspominając nic o sobie. Wuj promieniał. Przy deserze zjawiła się kelnerka, dźwigając wielką księgę dla VIP-ów i poprosiła Krystynę o wpis i autograf. Ciąg dalszy przemilczmy - uśmiecha się Wardyńska.

Krystyna Tkacz rzadko narzeka, rozczula się nad sobą. Najpierw więc opowie o swoich miłosnych perypetiach, a następnego dnia stwierdzi niemal zawstydzona: - Jechałam do teatru Polonia na próby "Boskiej!" i zastanawiałam się, po co ja to wszystko pani powiedziałam, przecież jestem już inną osobą. Na kanapie leży "Wezwanie do miłości" de Mello z pozaznaczanymi fragmentami. Małżeństwo? - Rozwiodłam się ćwierć wieku temu. Dziś wydaje się nieistniejącym epizodem. Choć szczerze przyzna, że wtedy cierpiała. - Nawet umierałam z miłości - śmieje się. - W końcu "każda miłość jest pierwsza, najgorętsza i najszczersza", jak mówi piosenka. Grzegorza Warchoła poznała w szkole teatralnej. Długo ją zdobywał, taki był na początku uroczy, ciepły. W końcu uległa mrzonkom o cudownej rodzinie, której nie miała, pokochała teściową, krakowski dom Grzegorza.

Długo chciała wierzyć w swoje szczęście. Trudno powiedzieć sobie "nie wyszło, pomyłka". Uciekała w granie. Chociaż ile straciła, ile szans nie wykorzystała przez te jego: "Tego nie wolno przyjąć", "To dla ciebie niedobre". Dobrze, że Bóg obdarzył nas sztuką zapominania - mówi. Twierdzi, że mężczyźni byli, są i będą, ma stos listów od wielbicieli, może kiedyś je opublikuje. - Niektóre są bardzo gorące - dodaje z uśmiechem. Kocha życie i akceptuje je ze wszystkimi dobrymi i gorszymi doświadczeniami, jakie ze sobą niesie. Może więc ono jest jej prawdziwą miłością?

Aktor nie gra, aktor nie żyje

Zaraz po szkole przeprowadziła się do Poznania, w tamtejszym teatrze grała dwa sezony. Jej kariera nabierała rozpędu. Na festiwalu piosenki w Opolu dostała trzecią nagrodę, zaraz po niej propozycję z Warszawy z teatru Rozmaitości. To był trudny okres w życiu - dużo pracowała, w małżeństwie układało się kiepsko. Któregoś dnia do drzwi mieszkania na Ursynowie zapukali Krzysztof Zaleski, Adam Ferency i Marcin Troński. - Nie było wtedy telefonów - wspomina Satanowski. - A my dzień wcześniej obejrzeliśmy w Komedii sztukę, w której Krystyna występowała. Wystawialiśmy "Mahagonny" Bertolda Brechta i pilnie szukaliśmy odtwórczyni głównej roli. Śpiew Krystyny nas powalił. To była wspaniała propozycja, taka szansa, każdy chciał pracować wtedy we Współczesnym. Krystyna Tkacz nie zastanawiała się nawet sekundy.

- To był okres stan wojennego i umowa o przyjęciu na teatralny etat została sformułowana werbalnie - wspomina. "Z jednego bezrobocia przejdziesz na drugie", oświadczył Maciej Englert, dyrektor teatru. Chyba nigdy nie miał powodów, żeby żałować tej decyzji, bo spektakl "Mahagonny" przeszedł do historii teatru. Potem były: Ateneum, filmy, dubbing - choć nie na pierwszym planie, zawsze było ją widać. Widzowie znali ją z Teatru Telewizji, filmów, m.in. "Ucieczka z kina Wolność" Wojciecha Marczewskiego, "Obywatel Piszczyk" Andrzeja Kotowskiego, seriali "Alternatywy 4" i "Zmiennicy" Stanisława Barei. Przygotowywała również własne recitale, chociażby "W drodze pod wiatr", "Ja nie chcę spać" czy "Kalinowe sny". Życie towarzyskie? Wardyńska: - Można spotkać się z nią pod pretekstem wspólnej pracy. Umawiają się więc, że przygotują stronę internetową Krystyny. "Będzie wielkie sprzątanie", postanawia Wardyńska i dźwiga siatkę papierzysk, zdjęć, wywiadów, recenzji. Popijają herbatę, próbują stworzyć logiczną całość. Nagle Tkacz podrywa się. "Wino?", proponuje. Odkorkowują butelkę, po kilku kieliszkach zaśmiewają się do łez, atmosfera pracy gdzieś wyparowała. Od tej pory, gdy chcą się spotkać i pogadać, żartują: "Posprzątamy?".

Lubię, jak się dzieje

- Cześć, Burciu - mówi Krystyna Tkacz do słuchawki. - To córka Eli, siostrzenica, ukochana Hania, od kilku lat mieszka w Niemczech - tłumaczy. Uważnie słucha: - Nie, nie możesz dawać się tak wykorzystywać. - Uwielbiam poczucie humoru cioci, jej dystans, rozmawiamy codziennie, opowiadamy sobie, co robiłyśmy, ciocia ma w sobie tyle ciepła i zawsze potrafi obiektywnie spojrzeć na moje sprawy - zwierza się później Hania Konarska. Żal jej, że już nie spędzają razem każdych świąt, ciotka nie wbiega do mieszkania ubrana kolorowo z półmiskiem przepysznych przygotowanych przez siebie śledzi. Nie przynosi stosu prezentów, nie śpiewa i nie bawi licznymi dykteryjkami.

- No dobrze, Burciu, koniecznie zadzwoń wieczorem - prosi Krystyna siostrzenicę i odkłada słuchawkę. Próbuje zepchnąć ze stołu Amora, jednego z dwóch perskich kotów. - Ależ one są rozpieszczone - przeprasza. - Amor! Nie bądź bezczelny. Teraz zachowaj maniery, proszę. W przedpokoju wielka torba śmieci. Wczoraj aktorka wróciła w nocy ze spektaklu, nie zdążyła ich wynieść. Ostatnio jest bardzo zajęta. Wylicza: - "Klan wdów" w Prezentacjach, nie wiem, dlaczego ten spektakl nie jest reklamowany, nie ma żadnych recenzji, dziesięć lat to gramy, a jak znajduje się w repertuarze, w jeden dzień wykupione są wszystkie bilety. "Boska!" w Polonii, do tego gościnnie w Ateneum, Teatrze na Woli, Bajce. - I jeszcze "Pajęcza sieć" w Syrenie, moim macierzystym teatrze. Jak tego dużo. I recital. Ale lubi to życie pełne wydarzeń, te kontakty z ludźmi, zawodowe wyzwania, nie przeraża jej nadmiar obowiązków. - Jeśli już jestem zmęczona otaczającym zgiełkiem, szczęśliwie dobijam do portu - pokazuje na swoje mieszkanie. I dodaje: - "My home is my castle", jak mawiają Anglicy.

Katarzyna Troszczyńska

PANI 03/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy