Artur Andrus: Klnę tylko w aucie
Niełatwo wyprowadzić go z równowagi i namówić na zwierzenia. Nam udało się to drugie. Znany radiowiec i satyryk zdradził, jaki jest prywatnie.
Nie lubi pan mówić o swoim życiu, prawda?
Artur Andrus: - Wolę wypowiadać się na temat innych, na swój temat skromniej. Wolę innych od siebie. Oni na przykład wiedzą, co powiedzieć o życiu.
Ale rozumie pan, że w tej rozmowie nie unikniemy tego tematu?
- Podejrzewam, że będzie mnie pani pytać... Ale nie muszę odpowiedzieć.
Wychowywał się pan w Solinie, Bieszczadach, w domu nad jeziorem. Jak to możliwe, że nie jeździ pan na nartach i nie pływa?
- Pewnie właśnie dlatego... A na nartach od jakiegoś czasu już jeżdżę. Może bez stylu i leniwie, ale znajduję w tym wielką frajdę.
Pewnie mały chłopiec z Soliny nawet nie marzył o karierze w show-biznesie?
- Byłem nieśmiałym chłopcem. Gdy mi pani powiedziała, że mam wyrecytować wierszyk na akademii, nie wypadało odmówić. Kułem na pamięć i mówiłem. W ogóle byłem kujonem i chyba nudnym dzieckiem: żadnych ucieczek z domu, żadnych bójek... Na pewno nie chciałem być strażakiem - jak większość małych chłopców, bo w Solinie nie było straży pożarnej. Nie miałem z czego czerpać wzorca. Pewnie chciałem być żołnierzem lub lekarzem... Bo wojsko było niedaleko, a ośrodek zdrowia na miejscu. A zacięcie kabaretowe pojawiło się po raz pierwszy, w liceum w Sanoku, gdzie już z własnej i nieprzymuszonej woli prowadziłem radiowęzeł, przygotowywałem akademie, więc pewnie to we mnie tkwiło.
Wybrał pan taki zawód, aby mieć pieniądze i być gwiazdą?
- Pewnie każdy rozpoczynający studia dziennikarskie młody człowiek o tym marzy. Dziś studenci chcieliby być drugimi Tomaszami Lisami albo Monikami Olejnikami - w zależności od płci, gwiazdami i celebrytami. Przez moment też o tym pomyślałem. Na szczęście szybko pochłonęło mnie radio, a tam nie ma miejsca na gwiazdorzenie. Największą zaletą tego zawodu jest możliwość poznawania unikalnych osobowości. Pieniędzy na dom, jacht czy samochód można dorobić się gdzie indziej. Ale takich ludzi jak Czubaszek, Grodzieńska, Młynarski, Poniedzielski, Kobuszewski i wielu innych trudno byłoby spotkać, uprawiając inny zawód.
Ale miło być osobą medialną, rozpoznawalną?
- Nie zastanawiam się nad tym, czy jestem uważany za gwiazdę medialną, bo w tym zawodzie jutro mogę nią nie być. Telefon przestaje dzwonić i "gwiazda" przestaje świecić. Po drugie o tzw. "gwieździe" można mówić po trzydziestu latach jej kariery ekranowej, gdy pokazuje się nadal i to na przyzwoitym poziomie. Moją gwiazdą jest radio, które lubię. Przychodzę do pracy z przyjemnością, sympatią, a konsekwencją radia jest to, co robię poza nim. Na estradzie stanąłem dlatego, że przyjechałem jako radiowy reporter i ktoś powiedział - w radiu mówisz o kabaretach, to może wyjdź i zapowiedz jakiś kabaret. I tak to się zaczęło.
A co z miłością? Kiedy po raz pierwszy się pan zakochał?
- W przedszkolu. Byłem w grupie marchewek i spotkaliśmy się w piaskownicy z muchomorkami. Popadniemy zaraz w banały. O prywatnym życiu mogę mówić w mniejszym, zaprzyjaźnionym gronie. Oczywiście są ludzie, którzy uwielbiają stanąć przed kamerą, spotkać się z dziennikarzem i wykrzyczeć wszystko na temat swojego życia, a na koniec dodać "kocham was!!!". Ja do nich nie należę. Swoich widzów, czytelników, słuchaczy darzę sympatią i szanuję. Słowo "kocham" zostawiam na sytuacje bardziej prywatne.
Jest pan stały w uczuciach?
- Tak, chyba tak. Nie wykonywałem w życiu takich wolt, żeby mówić o sobie inaczej.
W przyjaźni również?
- Bardzo pielęgnuję przyjaźnie. Uważam, że to zjawisko jest tak rzadkie, że należy je pielęgnować. Dlatego nie można mieć wielu przyjaciół. Jeśli tych prawdziwych ma się kilku - to już jest sukces. Fakt, że tak dobrze zarabiają w dzisiejszych czasach psychoterapeuci, to tylko wynik zaniedbywania, nie pielęgnowania przyjaźni.
Wydaje się pan być taki poukładany, dobrze wychowany... A może to po prostu asekuracja?
- Chce pani powiedzieć, że nie dowalam, nikogo nie chcę skrzywdzić, że moje teksty są za grzeczne? Ale ja inaczej nie potrafię. Mam taki sam sposób mówienia zarówno prywatnie, jak i na scenie. Ani dobre wychowanie, ani asekuranctwo. Staram się wyśmiewać zjawiska, nie ludzi. Nie lubię agresji, za dużo mamy jej w codziennym życiu.
Czy w ogóle jest coś, co może pana wyprowadzić z równowagi?
- Oczywiście, że się wkurzam! Najczęściej dopada mnie to w samochodzie. Gdy prowadzę, bywam nawet wulgarny, że aż sam siebie potrafię zadziwić. Bo wszyscy oczywiście jeżdżą gorzej ode mnie (śmiech). I klnę w samochodzie. Ale nie mam czegoś takiego, że gdy się zdenerwuję wpadam w furię, rzucam szklankami, tłukę serwis od babci. Bo wiem, że potem musiałbym to odkupić, a jestem skąpy... W porywach furii mogę co najwyżej zmiąć papierek. To szczyty mojego wybuchu.
Ale nie żałuje pan pieniędzy na dobre samochody, które wciąż pan zmienia?
- Nie wydaję pieniędzy na model silnika i skórzane fotele! Samochód ma być wygodny, sprawny, żebym po sześciu godzinach podróży mógł wejść na scenę wyprostowany, bez obawy, że po zejściu z niej wyląduję w warsztacie z jakąś usterką. Dlatego, jeśli istnieje taka konieczność, zmieniam auto, ale nie z powodu nowinek motoryzacyjnych.
Po koncercie drink, kolacja... Pełen relaks?
- Moje sposoby na relaks są banalne. Bywa, że po powrocie do domu siadam przed telewizorem, który sobie gra, a ja staram się o niczym nie myśleć. Ten wysiłek musi spłynąć z człowieka. Czasami zdarza się spacer. Bywa też jakiś alkohol nieduży. Bo na festiwalach, dużych imprezach, spotyka się znajomych... Myśli pani, że chirurg po długiej operacji odreagowuje inaczej? Na przykład od razu siada przed komputerem, żeby się dokształcić? Chociaż to może jest pomysł? Może po występach zacząłbym przeglądać jakieś nowości chirurgiczne? A chirurg niech sobie pośpiewa.
Gdyby dzisiaj musiał pan z zrezygnować z uprawianych przez siebie zawodów i zostawić tylko jeden, który okazałaby się dla pana najważniejszy?
- Z estrady i telewizji mógłbym zrezygnować bez większego bólu. Trudno byłoby mi rozstać się z radiem. Radio jest dla mnie najważniejsze.
Renata Czerwińska
SHOW 4/2015