Reklama

Bartek Kasprzykowski: To nie są czasy łatwe dla miłości

Warto mieć dobry humor. Pielęgnować ważne uczucia. Być czujnym na złudzenia, jakie podsuwa nam współczesny świat. Bartek Kasprzykowski, aktor i wnikliwy obserwator, mówi o swoich refleksjach i roli śmiechu w życiu i na scenie. Bo przecież z siebie samych się śmiejemy...

Katarzyna Droga, Styl.pl: Został pan podobno "Tatuśkiem"? Słyszałam, że grany przez pana Władek, właściciel pizzerii z nowego serialu Polsatu o ojcach, to człowiek porywczy i wybuchowy. Pan jest podobnym raptusem?

Bartek Kasprzykowski: - Nie przyznałbym się, gdybym był takim człowiekiem, jak Władek. Byłoby mi chyba wstyd. Ale cieszę się, że ta postać jest tak odległa ode mnie, że mogę sięgnąć do różnego rodzaju wzorców i postaw, które do tej pory tylko obserwowałem. Mogę wykreować człowieka skrajnie od siebie różnego i to mi się bardzo podoba. Tylko pewne odruchy i miłość ojcowska Władka są podobne, natomiast jego tradycyjne podejście, zachowanie egzotyczne jak kotlet schabowy, jest zupełnie z innej bajki niż to, co ja prywatnie uprawiam i znam.

Reklama

A jakie pan miał męskie wzorce rodzinne? Wyniósł pan z domu dobre przykłady?

- Zdecydowanie tak. Dziadek i ojciec byli wspaniałymi mężczyznami, byli dla mnie wzorami, jeśli chodzi o to, jakie rodziny stworzyli i jacy byli wobec swoich dzieci i wnuków. Mogę mówić o czułym męskim podejściu. Tak, że jeśli chodzi o wychowywanie dzieci, dostałem naprawdę dobry przykład.

Jak pan wspomina Szczecin, miasto swojego dzieciństwa? Tęskni pan czasem za nim?

- Szczecin dla mnie to przede wszystkim moje Osiedle Słoneczne na Prawobrzeżu i jego bliskość z Puszczą Bukową, tam przebiegała najfajniejsza część dzieciństwa. Szczecin to także Zamek Książąt Pomorskich, gdzie spotykałem się z młodymi poetami w ramach KLAN-u, czyli Klubu Ludzi Artystycznie Niewyżytych, to mnie wtedy fascynowało. Moje liceum i wszystkie te sentymenty, do których chętnie wraca się pamięcią... Natomiast od pewnego czasu wiedziałem, że ucieknę ze Szczecina. Nie dlatego, żeby był więzieniem, ale czułem, że chcę spróbować czegoś nowego. I zostawiłem Szczecin za sobą. Moi rodzice też przenieśli się do Warszawy, więc bywam tam coraz rzadziej, ale kiedy już jestem, lubię przejść się tymi uliczkami, obowiązkowo zajrzeć do słynnego Pasztecika, pospacerować Aleją Fontann, wśród platanów pod Urzędem Miejskim, czy Wałami Chrobrego.

Zostały panu przyjaźnie z młodzieńczych czasów? Czy męska przyjaźń jeszcze istnieje?

- Teraz są trudne czasy dla przyjaźni. Kiedy patrzę na widnokrąg przyjaciół wokół mnie, widzę, że z przeszłości, z czasów około studenckich i wcześniejszych, tak naprawdę pozostały szczątki. Życie bywa nieprzewidywalne, trudne, stawia nas w różnych sytuacjach. A przyjaźń nie jest taka łatwa, co jest smutnym wnioskiem, bo jeżeli z przyjaźnią jest źle, to z miłością też jest trudno. Te uczucia są dość podobne. Stabilność związków w dzisiejszych czasach też jest różna, często się zdarza, że to mężczyzna opuszcza gniazdo rodzinne.

- Współpracuję często z Fundacją Szkoła Otwartych Serc z Malborka, tam takich historii, w których mężczyzna nie wytrzymywał presji i kłopotów w rodzinie, odchodził, zostawiał żonę z dzieckiem, jest sporo. Więc nie są to łatwe czasy także dla miłości. Nie chcę narzekać, ale wydaje mi się, że powinniśmy przykładać do tego tematu większą wagę, uczyć dzieci - przykładem i rozmową - czym tak naprawdę jest związek. Pokazać, że to nie jest to, co widzą w serialach czy filmach, lecz namacalna, wspaniała, ale trudna rzecz. Nie kupi się jej w sklepie internetowym, nie dostanie "za free", tylko trzeba zbudować od podstaw. I pielęgnować.

Chyba za szybko poddajemy się pierwszym kryzysom i zamiast coś naprawiać - wyrzucamy?

- Może po prostu ulegamy złudzeniu, że życie stało się bardzo łatwe i że zawsze można wczytać grę jeszcze raz.

Kryzys przyjaźni pokazuje film, który zrobiliście podczas pandemii z Piotrem Wereśniakiem. Jaki ma tytuł i kiedy można będzie go zobaczyć?

- Sam chciałbym wiedzieć. Jest w postprodukcji i rzeczywiście opowiada o przyjaźni, która została poddana testowi odmiennych poglądów, co jest dzisiaj bardzo aktualne. Roboczy tytuł to "Między oczy", a trzeba powiedzieć, że proces produkcji tego filmu był wyjątkowy. Zrobiliśmy go w absolutnie minimalnej obsadzie i ekipie. Gdyby policzyć wszystkich, to pracowało nad nim 12 osób, z czego czworo aktorów, więc ekstremalnie mały zespół. Moim zdaniem to był bardzo udany eksperyment. Z ciekawością czekam na ten film, ale ze względu na pandemię trudno mówić o konkretach.

Zatem czekamy. W spektaklu z pana udziałem "Telewizja kłamie" pojawia się z kolei temat kłamstwa medialnego. Jak szukać prawdy w obecnym zalewie informacji?

- Generalnie żyjemy w dobie dezinformacyjnej. Niedawno mówiło się, że głównym naszym zasobem jest informacja, a teraz, kiedy obserwuję co się dzieje, mam wrażenie, że głównym towarem jest właśnie dezinformacja. Żeby ocenić, czy coś się stało tak czy inaczej, czy się w ogóle stało, to trzeba informacje konfrontować i polegać na swoim doświadczeniu.

- W "Telewizja kłamie" zajmujemy się kłamstwem telewizyjnym, ale nie tylko w aspekcie politycznym. Tu chodzi o samą ideę telewizji, o to, że przyjmujemy to, co widzimy na małym ekranie za prawdę. Bo kiedy oglądamy prezentera, który wygląda jak milion dolarów i uśmiecha się białym garniturem zębów, nie mamy pojęcia, że te zęby są sztuczne, a marynarka zapięta z tyłu na agrafki, żeby świetnie leżała. Widzimy tylko fasadę. Zgadzamy się na to, oglądając teleturniej, debatę polityczną, czy telewizję śniadaniową, podobnie jak w internecie klikamy "akceptuję" - nieważne co, byle przejść dalej. Z telewizją jest podobnie, a nasz spektakl pokazuje, na co się tak naprawdę zgadzamy i co naprawdę oglądamy.

Także parodie znanych ludzi telewizji...

- Bawimy się w parodie postaci podobnych do znanych prezenterów, aby pokazać, że to jest blisko, widzimy to codziennie. Natomiast nie celowaliśmy w postaci rzeczywiste, bo nie chcieliśmy, żeby to zdominowało spektakl. Nie konkretni ludzie, tylko iluzja, kłamstwo mają skupiać uwagę widzów.

Śmiech to stary, dobry oręż w poprawianiu świata. Jaki jest pana stosunek do śmiechu jako narzędzia aktorskiego i siły w życiu?

- Uważam, że to bardzo ważna rzecz. Ludzie poważni są w gruncie rzeczy trochę niepoważni, bo trudno z powagą traktować kogoś, kto tego z góry wymaga. Jesteśmy ludźmi i wszyscy jesteśmy ułomni w jakiejś sferze, wszyscy jesteśmy równi w swoim człowieczeństwie, więc wymaganie nadmiernej powagi lub brak poczucia humoru na swój temat jest porażką i pierwszym stopniem do upadku. Śmiech nas przed tym broni, cały czas przywołuje do porządku. Jak powiedział Gogol: "Z kogo się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!".

- Trzeba mieć świadomość, że to my jesteśmy zabawni, i kiedy śmiejemy się z tego, co widzimy na ekranie, z tego głupiego Kowalskiego, który się potyka na prostej drodze, tak naprawdę śmiejemy się z siebie, bo często w takich sytuacjach bywamy. Jeśli chodzi o sztukę, uważam, że komedia jest najtrudniejszą z form i najmniej skutecznie używaną w Polsce. Mamy bardzo mało naprawdę dobrych komedii i mało komediowych aktorów. Wynika to z tego, w jaki sposób podchodzi się do gatunku już na etapie produkcji. Nie szuka się nowych talentów komediowych, tylko zatrudnia się "nazwiska". A one często mogą być bardzo dobre w dramacie, ale w komedii polegną.

Generalnie bliższe są nam dramaty narodowe.

- Lubimy płakać, nosić żałobę i stawiać pomniki, a tak naprawdę mamy świetne poczucie humoru i na tym powinnyśmy się skupić.

Pan jako aktor woli role komediowe?

- Mam poczucie, że dzielenie ról na komediowe lub dramatyczne jest sztucznym zabiegiem, stosowanym po to, żeby usystematyzować to, co widz ogląda, ułatwić mu wybór. Natomiast aktor do roli w komedii powinien podchodzić jak do każdej innej. Komedię tworzy kontekst, umiejscowienie bohatera w danej sytuacji, z jego zespołem cech, wad, zalet i tak dalej. Jeżeli aktor ma takie nastawienie, że zagra śmiesznie, już jest w pułapce, bo wychodzi wtedy żałośnie albo jego gra staje się wygłupem, co dzisiaj uchodzi, ale bardziej w kabarecie niż w komedii.

Jakie książki pana kształtowały w tych nastoletnich czasach? Pytam, bo promował pan czytelnictwo dzieci w ramach kampanii "Mała książka - wielki człowiek".

- Książki były dla mnie zawsze szczególnie ważne. Najbardziej literatura science fiction, począwszy od Lema, Tolkiena i Franka Herberta. "Diuna", "Władca Pierścieni", "Hobbit" czy "Simmarilion" były kamieniami milowymi w moim czytaniu, a potem przyszło mnóstwo innych rzeczy związanych z fantastyką, którą lubiłem i lubię do dzisiaj. Dziewięćdziesiąt procent książek, które kupuję, należy do gatunku science fiction. Czuję się źle, jeśli przez jakiś czas nie kupię książki, nawet jeśli miałby to być komiks. Mam poczucie, że coś mnie omija i moje poczucie bezpieczeństwa na tym cierpi. Czytanie jest mi bliskie, staram się też to zaszczepić u moich dzieci.

Myśli pan, że książka nie zginie, mimo tego co się jej wieszczy?

- Książki nie trzeba ładować, książka nie potrzebuje zasięgu, można ją po prostu wziąć do ręki. Książkę się dotyka, jest namacalna, wydaje mi się, że to bardzo ważna rzecz. Teatrowi też wróżono śmierć w związku z rozwojem kina, książce wieszczy się koniec w związku z internetem, a ja myślę, że to wszystko są czcze pogróżki.

Wiem, że jest pan fanem sportu, kibicem, mistrzem scrabble. A jak z tą aktywnością na co dzień?

- Najbliższy jest mi nordic walking, który uważany jest za sport dla ludzi starszych, ale to kompletnie błędne podejście do tematu. To bardzo ciekawa i rozwijająca dyscyplina, wystarczy powiedzieć, że uruchamia 90 procent mięśni ciała. W joggingu już tak nie jest, więc bieganie jest właściwie mniej skuteczne. Staram się jak najczęściej wychodzić na sześciokilometrowe spacery w szybkim tempie, lubię krótkie, za to wysiłkowe dystanse.

- Niestety mój zawód sprawia, że nie mogę tego robić regularnie. Kiedy wstaje się o piątej rano, wraca wieczorem, są dzieci, rodzina, trudno wybrać się jeszcze na półtorej godziny "na kijki". Nie potrafię tego wcisnąć w harmonogram. Zastępuję to czasem w domu rowerkiem i tutaj mam świetny patent: kiedy potrzebuję tej godziny ruchu, a przy okazji chcę coś jeszcze zrobić, to wsiadam na rowerek, włączam telewizor, odpalam konsolę, komputer czy grę i czas mija jak z bicza strzelił. Fantastyczne, polecam!

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy