Bogusław Linda: Męskie rozmowy
Lubię czuć ten wiatr naokoło, włożyć bandankę, jakieś okulary i przejechać się na zakupy do miasta, a przy okazji mieć zabawę, że jadę sobie między samochodami - mówi Magdzie Umer w książce "Zły chłopiec" Bogusław Linda.
Magda Umer: Czy ty masz coś takiego dziwnego w mózgu, że się nie boisz?
Bogusław Linda: Nie, wręcz przeciwnie. Bardziej się boję niż inni ludzie, bo gdybym się nie bał, już bym nie żył. A tylko odważni głupcy tak umierają.
O ile dobrze rozumiem twoją miłość do prawdziwych koni, to zupełnie nie rozumiem tej do koni mechanicznych. Kiedy na to zachorowałeś?
- Oj, wcześnie. Kiedy robiłem prawo jazdy, od razu zrobiłem na samochód i motor. Jeździłem wuefemką. Wtedy były jeszcze emzetki, junaki i czeskie jawy. A wiele lat później gdzieś przyuważyłem motor kolegi i on mi się strasznie podobał... To była mała czarna honda w typie harleya. Uwielbiałem ten wiatr we włosach! A później zostałem twarzą Harleya V ROD - i tak to trwa...
Ale słyszałeś o tym, że motocyklistów nazywa się potocznie dawcami organów?
- Tak, ale to jest mowa o motocyklistach sportowych - to są ci jeżdżący na tych motorach, na których siedzi się, mocno wychylając do przodu...
I to oni szukają śmierci?
- Na tych ich motorach, zdaje się, nie da się jeździć wolno. Trzeba mieć wiatr w klatę, żeby ręce nie bolały, jak się tak niewygodnie siedzi. Można pojechać dwieście, nawet trzysta na godzinę. Ja tego nie robię. Na harleyu siedzi się trochę podobnie jak w siodle. Ja na moim siedzę prawie na glebie.
Czyli na ziemi. I nie jeździsz na te rajdy motocyklowe z innymi szaleńcami?
- Nie. Tu także jestem samotnikiem. Po prostu lubię czuć ten wiatr naokoło, włożyć bandankę, jakieś okulary i przejechać się na zakupy do miasta, a przy okazji mieć zabawę, że jadę sobie między samochodami. I one stoją w korku, a ja nie.
I masz zaufanie do tych samochodów?
- Nie mam.
Bo ja, jako kierowca samochodu, ciągle widzę jakiegoś szalonego motocyklistę, który na mnie najeżdża. Boję się was, w tych waszych czarnych ubraniach.
- Ale ja mam motor, który wydaje taki dźwięk, że kierowca auta dobrze wie, że nadjeżdżam. To są harleyowskie głębokie silniki, które "brumią" i bardzo je słychać.
Niestety.
- To męska zabawa. I chociaż bolą ręce i kręgosłup, to jest piękna przygoda!
Przygoda w roli głównej... coś mi się teraz przypomniało... W naszym środowisku od lat opowiada się o waszej żeglarskiej eskapadzie na Karaiby, w trakcie której zasłynąłeś z niebywałej odwagi. Dlaczego była ci potrzebna?
- Przez wiele lat pływałem na jachcie po Karaibach, z szyprem kapitanem Piotrowskim, jako jego pierwszy kapitan. Trochę uczyłem ludzi nurkowania i dzięki temu miałem darmowe wakacje. I kiedyś ten kapitan powiedział, żebym zaprosił sobie jakichś kolegów artystów z Polski. Więc zaprosiłem kolegów, z którymi miałem właśnie zamiar niedługo założyć wspólną knajpę: Marka Kondrata, Wojtka Malajkata i Zbyszka Zamachowskiego. Myślałem, że będziemy mieli sporo czasu, aby porozmawiać na temat tego przedsięwzięcia i bliżej się poznać, bo znaliśmy się dotąd tylko z pracy...
I byliście wtedy największymi gwiazdami kina...
- No tak... to był nasz czas. Marek Kondrat ucieszył się szczególnie, bo miał dla nas gotowy plan założenia Prohibicji. I na przełomie marca i kwietnia wszyscy tam się znaleźliśmy.
Tam, to znaczy gdzie?
- Na Bahamach. Startowaliśmy z Nassau. Na nasze nieszczęście trafiła nam się najgorsza od dziesięciu lat pogoda - deszcze i zimno. Pływało się marnie, łódka była biedna, chłopaki też się trochę pochorowali na chorobę morską. Strasznie kiwało, a starych sprutych żagli nie rozstawiliśmy z oszczędności. Pływaliśmy głównie na motorze i było to bardzo dziwne, schizofreniczne pływanie na Bahamach...
I jak doszło do tych mrożących krew w żyłach wydarzeń?
- Któregoś dnia była lekka sztormowa pogoda. Ciągnęliśmy za sobą ponton...
Po co?
- Bo to są bardzo płytkie wody i łódką nie można dopłynąć do brzegu, tylko pontonem. A tam są jeszcze te ogromne kamienie pod wodą i trzeba być bardzo ostrożnym, zwłaszcza w taką okropną pogodę - wiatr, piana, mętna woda, pod którą nic nie widać... Fala na trzy, cztery metry, czyli jeszcze nie taka duża, ale zapowiadająca się na większą... No i nam się w śrubę okrętu wkręciła linka holownicza od pontonu. Nawinęła się cała! A my na tej łódce płyniemy, żartujemy, opowiadamy sobie anegdoty, wiesz, takie śmichy-chichy na lekkim rauszu.
- I nagle ja patrzę, a nasza łódka dryfuje i nikt nie może odpalić motoru... Wszyscy lekko narąbani, a płyniemy prosto na widoczną rafę koralową. Żagli nie mamy, bo są sprute, a zresztą nie byłoby już czasu na ich postawienie. Idziemy prosto na rafę. Groza. Wokół pełno rekinów. Uświadomiłem sobie, że jedynym gościem, który może coś zrobić, jestem ja, bo mam butlę tlenową. A żeby uruchomić silnik, trzeba było poprzecinać nawiniętą linę cumową pod spodem, pod łódką, gdzie dołem idzie ten główny bolec do śruby, no wiesz...
No nie wiem, ale opowiadaj!
- Na tym bolcu była nawinięta lina. Sporo zwojów. Podpłynąłem tam z butlą, tylko wcześniej nie przewidziałem, że będę musiał nurkować i butla nie była naładowana. Wskaźnik na czerwonym...
Na rezerwie.
- Tak, na rezerwie, to się zdarza. Na nabijanie butli już nie było czasu, szliśmy prosto na rafę, a rekinów od ch***... Ja się więc zdecydowałem wskoczyć, przytroczony liną do jachtu, żeby nie odpłynąć - bo wiesz, prądy morskie nie są za bardzo bezpieczne...
To wiem.
- Tam trochę walczyłem o życie... i pod łódką nożem nurkowym ciąłem tę linkę... ale to było trudne, bo łódka nie stała w miejscu, tylko latała wypornościowo w górę i w dół. Na trzymetrowej fali leci w górę, a ja zostaję w miejscu i co chwilę zderzam się z tym rozkołysanym potworem.
Mógł cię zabić...
- Niestety tak. I cały czas musiałem ciąć i walczyć o to, żeby zdążyć przed katastrofą.
I rekinów od...
- No od tego właśnie... Ciąłem i ciąłem, i uciąłem sporo... ale przy ostatnim zwoju odcięło mi oddech. Przerażenie. Pierwszy raz to przeżyłem... to jest sekunda i koniec. Nie ma możliwości wykonania następnego oddechu! Wyplułem ustnik i zacząłem się jakoś wydobywać dzięki linie. Wykończony, bo butla, kamizelka, wszystko było bardzo ciężkie. Bez powietrza. Słabłem.
Chryste Panie!
- Jakoś ostatkiem sił wypłynąłem na powierzchnię i co widzę?! Mumin, czyli Zbyszek Zamachowski, stoi sobie spokojnie i mnie fotografuje!!! Ja do niego: "Ty ch***, ja się topię, rzuć mi natychmiast linę...", a on fotografuje! W końcu mnie jakoś wyciągnęli, ale ledwo żywego. Całkowicie opadłem z sił.
Ale czy oni w ogóle mieli świadomość grozy tej całej sytuacji?!
- Skąd. Nie mieli i jedynie to ich usprawiedliwia. A potem przez lata opowiadali, jak uratowałeś im życie. I to była wasza pierwsza i ostatnia eskapada żeglarska? Oj tak. A kiedy już po tym szczęśliwym uratowaniu się zaproponowałem im popływanie z rekinami w porcie, bo mieliśmy taką okazję - nikt nie chciał przeżyć tej przygody.
I ja ich rozumiem.
- Ja nie bardzo... Ale wiesz... zostaje wspomnienie przygody... i tylko to się liczy.
A potem miałeś z nimi przygodę restauracyjno-kapitalistyczną?
- Tak. Cztery lata próbowaliśmy mieć wspólną restaurację Prohibicja. Bolesne dla was słowo. I boleśnie się skończyło...
A jak się zaczęło?
- Po prostu myśleliśmy, że skoro mamy przedsiębiorcę, który chce w nas zainwestować, to opłaci się otworzenie knajpy... No i nowa przygoda. Mieliśmy genialne miejsce przy placu Zamkowym, które załatwiła Beata Tyszkiewicz, i wszyscy na początku bardzo się do tego zapaliliśmy.
I przez jakiś czas to był modny adres. Ale potem nastąpiło brutalne zderzenie marzeń z raczkującym kapitalizmem?
- Właśnie coś takiego. Po prostu okazało się, że jeżeli się tego samemu naprawdę nie prowadzi, to nie ma takiego sposobu, żeby cię, po pierwsze, nie oszukali, a po drugie, żeby ten cały interes wyprowadzić na prostą.
Poza tym ludzie chyba myśleli, że jak to jest wasze, to wy tam cały czas będziecie siedzieli i jako gwiazdy pierwszej wielkości cieszyli oczy wielbicieli swoimi sławnymi obliczami?
- Chyba tak, a przecież to było niemożliwe. Każdy pracował. Najbardziej udzielał się Wojtek Malajkat, ale i on po jakimś czasie dał za wygraną. Prohibicja miała filie w Zakopanem, Łodzi i Krakowie. Po czterech latach zakończyliśmy tę wstydliwą działalność. Nic na tym nie zarobiliśmy, ale i nic nie straciliśmy. Kolejne doświadczenie życiowe.
Przygoda jest sensem twojego życia.
- Tak.
To opowiedz teraz o cyklu niebywałych przygód, czyli o tak zwanym Projekcie X. Wtedy, kiedy w Polsce kręcono Ogniem i mieczem, w którym miałeś zagrać Bohuna - rolę jakby dla ciebie stworzoną, ty zrezygnowałeś i zająłeś się sportami ekstremalnymi. Dlaczego?
- Nie zagrałem Bohuna, chociaż była to rola wymarzona, ale nie mógłbym ci szczerze powiedzieć dlaczego, więc nie mówmy o tym wcale. Na szczęście w tym samym czasie dostałem pieniądze z drugiego programu Telewizji Polskiej na zrobienie cyklu poświęconego propagowaniu turystyki ekstremalnej. I zwiedziliśmy cały świat!
Czyli - ahoj, przygodo!
- Otóż to. Miałem świetną ekipę zapaleńców - samych komandosów i górali, ratowników TOPR, wspaniałych operatorów i dźwiękowców. Co to było za przeżycie. Trzynaście dyscyplin!
Umiałbyś wymienić wszystkie?
- Spróbuję: po pierwsze, wyścigi z psami husky we włoskich Alpach, po drugie, nurkowanie zimowe, potem nurkowanie letnie w Egipcie i w Meksyku, piąte - spadochroniarstwo i tak zwane swobodne spadanie (AFF), po szóste - jazda konna w Argentynie na Pampie, siódme - kajaki górskie i dalej: kanioning, rafting, czyli spływ szybką rzeką, przejście przez busz, dżunglę w Wietnamie, w Złotym Trójkącie i jeszcze coś - ale jednak sobie nie przypomnę.
Niesamowite. I nic się wam nie stało podczas tych wyczynów?!
- Niestety, stało się. Jechaliśmy tam w ogóle bez żadnej dokumentacji i mieliśmy trochę przygód. Ja miałem naderwane mięśnie brzucha i rozwaloną kostkę, szef TOPR-u Robert Janik złamał kręgosłup, a operator i dźwiękowiec połamali poważnie nogi. I wszyscy byli jakoś poranieni, to była naprawdę męska przygoda. Ale po tych przeżyciach mój przyjaciel TOPR-owiec Andrzej Ziarko, z którym robiliśmy to wszystko, wcale nie zniechęcił się do ryzyka, założył własną firmę w Bariloche w Argentynie. Kręciliśmy tam jeden odcinek, zakochał się w tym miejscu i został. I do dzisiaj prowadzi wyprawy na całym świecie...
- Ta adrenalina dawała nam poczucie niebywałego szczęścia. Każdy z nas miał duszę sportowca, rywalizowaliśmy ze sobą... pięknie było. Ciągle w podróży, nie wiedziałem, jak się pakować... co chwila zmiana klimatu i pory roku.
A dzisiaj, po dwudziestu latach, uprawiasz jeszcze jakieś sporty ekstremalne, oprócz jazdy na motorze?
- Nie. Wiem, że jestem starszy i że to ryzykowne... Chociaż ostatnio latałem nad Warszawą na motor gliderze (połączenie spadochroniarstwa z paralotniarstwem).
Na bungee skakałeś?
- Tak.
To może ty masz coś takiego dziwnego w mózgu, że się nie boisz?
- Nie, wręcz przeciwnie. My mamy coś takiego, że bardziej się boimy niż inni ludzie, bo gdybyśmy się nie bali, już dawno byśmy nie żyli. Tylko odważni głupcy tak umierają.
Bez wyobraźni?
- Tak. Ludzie wykonujący zawody wysokiego ryzyka to osoby wyjątkowo rozważne. Boją się i bardzo dbają o swoje zdrowie. Ja też czasami się boję, ale strach jest niezależny ode mnie. Miałem na przykład takie dni, kiedy wychodziłem w góry i wiał halny, to bałem się podejść na pięć metrów do przepaści. A następnego dnia podchodziłem i balansowałem nad przepaścią na jednej nodze. Bo tego dnia dopiero moja psychika mi na to pozwalała.
Tak niewiele o sobie wiemy.
- Właśnie.
Mnie się wydaje, że ty jesteś takim odważnym i dzielnym człowiekiem, że gdybyś na przykład był na Titanicu, to pierwszy organizowałabyś pomoc, tratwy dla dzieci, kobiet i chorych. Tak samo w sytuacji awarii w samolocie. Pierwszy brałbyś dzieci na ręce i podawał maski spanikowanym matkom... To jest moje wyobrażenie ciebie na podstawie tego, co zagrałeś w filmach.
- Tak możemy sobie zagrać, bo takimi chcielibyśmy być, ale nikt nie wie, jak zachowałby się naprawdę w sytuacji zagrożenia.
Czyli możliwe, że pierwszy wsiadłbyś do tej tratwy, żeby siebie ratować, zostawiając zapłakane kobiety i dzieci?
- Mam nadzieję, że tak by nie było, ale nie wiem tego na pewno.
Projekt X jest zarejestrowany na DVD.Ja oglądałam kilka odcinków z moim młodszym synkiem Frankiem, był nieprzytomny z przejęcia... Może wtedy on też, na moje nieszczęście, zasmakował w sportach ekstremalnych...
- I bardzo dobrze. Wtedy człowiek jest naprawdę szczęśliwy.
A wiesz, że ja potem pracowałam długo ze świetną montażystką Grażynką Gradoń, która montowała te twoje programy, i opowiadała, jak bardzo była zaskoczona twoją kulturą i serdecznością w czasie pracy. Skromnością. Inaczej sobie ciebie wyobrażała jako człowieka.
Ludzie często myślą, że jestem taki jak na ekranie. A to nie zawsze tak jest.
Fragment książki "Zły chłopiec".