Ewa Minge: Efekt czarnego motyla
Kiedy była na samym szczycie, usłyszała diagnozę: nowotwór. Ewa Minge przez wiele lat ukrywała chorobę, ale z trudnej walki o życie wyszła zwycięsko, zakochała się i mówi: „Zaczynam nowy rozdział”.
Jak na "nadwiślańską Donatellę Versace" wygląda wyjątkowo skromnie. Kiedy spotykamy się w warszawskim mieszkaniu jej najlepszej przyjaciółki, tuż przy Dworcu Centralnym, Minge ma na sobie proste spodnie i sportową bluzę. Ubrana jest cała na czarno. Nawet jedyna ozdoba, czyli nieliczne cyrkonie na długich, wypielęgnowanych paznokciach, jest grafitowa. Makijaż? Tylko pociągnięte tuszem rzęsy i bezbarwny błyszczyk na ustach. Uwagę przykuwa za to brak miedzianych loków, które były znakiem rozpoznawczym projektantki. Jej włosy są teraz brązowe.
- To dla mnie duża zmiana, bo zawsze byłam ruda. Z pewną przerwą. W drugiej klasie ogólniaka przefarbowałam się na czarno. Potem byłam bakłażanowa, innym razem czekoladowobrązowa. Aż mając trzydzieści lat, pojechałam do Stanów i chciałam tam zrobić odrosty. Fryzjerka zapytała: "Masz takie piękne rude włosy, po co je farbujesz?". Zaproponowała, że przywróci mi naturalny kolor. Mój angielski był wtedy słaby, tylko połowę rozumiałam, więc kiwnęłam głową i powiedziałam: "Thanks". Po jakimś czasie znowu byłam ruda. I zachwycona! - śmieje się Ewa.
- Ogniste loki stały się nieodłącznym elementem mojego image’u. Jednak po latach ten kolorowy, nieco "przebrany" wizerunek zaczął mnie drażnić. Nie chciałam być już tak widoczna - dodaje 47-letnia projektantka. I podciąga rękaw bluzy, pokazując inną zmianę: wytatuowanego czarnego motyla. Kolejne, różnej wielkości, pokrywają niemal całe ciało Minge: uda, ramiona i plecy.
Cały ten hejt
Pierwszy był motyl na łydce. Zrobiła go w lipcu 2015 roku, dzień po powrocie z Paryża. Podczas Haute Couture Fashion Week prezentowała w pięciogwiazdkowym hotelu Shangri-La swoją nową kolekcję. O pokazie pisały entuzjastycznie m.in. francuskie "Marie Claire", "Madame Figaro" i "L’Express" oraz brytyjski dziennik "Daily Telegraph".
- Kiedy już po wszystkim stanęłam na tzw. ściance i popatrzyłam na nieprawdopodobny tłum zgromadzonych gości, dziennikarzy, blogerów i fotoreporterów, to pomyślałam: jestem tu, gdzie chciałam. Udało mi się zbudować prawdziwie luksusowy dom mody. Teraz przyszedł czas na zrealizowanie kolejnego marzenia, mojej największej pasji - mówi. A tą pasją wbrew pozorom nie jest moda, tylko... pomaganie.
- Filantropka? To nie ja. Raczej egoistka, bo pomoc innym sprawia mi przyjemność - zapewnia ze śmiechem Minge.
Zawsze lubiła zbawiać świat. Kiedy była nastolatką i babcia wyganiała ją do kościoła, ona udawała, że wybiera się na mszę, a zamiast tego szła do domu dziecka.
- Jestem na swój sposób wierząca, ale uważam, że od modlitwy ważniejsze są czyny. Nie klęczenie w kościele, ale przy potrzebującym człowieku - twierdzi.
Gdy założyła własną firmę, zaczęła wspierać kolejne osoby, które ją o to poprosiły. Jedną z nich był 30-letni Grześ cierpiący na zespół Downa. Opiekunka społeczna napisała do niej, że chłopak rysuje sukienki, i poprosiła projektantkę o przesłanie zdjęcia z autografem. Zamiast tego Minge zaprosiła ich oboje do malutkiego Pszczewa na granicy Wielkopolski i Ziemi Lubuskiej, gdzie działa jej firma, i nauczyła Grzesia projektować. Przed powrotem do domu dostał w prezencie od niej maszynę do szycia, manekin krawiecki i mnóstwo materiału. Dwa lata później pokazała jego sukienki na Politechnice Warszawskiej.
- To, co się wtedy działo na zapleczu, wyciskało wszystkim łzy z oczu. Chłopak był niesamowicie zestresowany, więc cały czas trzymał Ewę za rękę i wszędzie z nią chodził. A po wszystkim popatrzył jej głęboko w oczy i zapytał wzruszony: "Wyjdziesz za mnie?". Ona pokazała mu inne, kolorowe życie - opowiada Elżbieta Czaplejewicz, która od niemal 20 lat organizuje pokazy przyjaciółki.
Jedną z modelek była wtedy inna podopieczna projektantki, jeżdżąca na wózku Agata. Efekt? Hejt. I nagłówki w prasie krzyczące: "Minge chce zarobić na niepełnosprawnych". Ewa stwierdziła więc, że lepiej pomagać po cichu i się nie wychylać. Jednak teraz, po 10 latach, postanowiła założyć w Zielonej Górze, w której mieszka, fundację. Profesjonalną instytucję wspierającą ludzi chorych na raka. Sygnuje ją swoim nazwiskiem, a do współpracy zaprosiła gwiazdy ekranu, estrady, dziennikarstwa i sportu. Na budowę tego miejsca przeznaczyła cały dochód ze swojej linii haute couture. Dlaczego zdecydowała się wyjść z cienia? - Coraz więcej osób przychodzi do mnie, prosząc o wsparcie, a ja sama nie daję już rady - tłumaczy.
A Czaplejewicz dodaje: - To, co zrobiła Ewa, to był pełen spontan. W lipcu podjęła decyzję o stworzeniu fundacji, a już teraz, w niesamowitym tempie, powstaje wielka korporacja. Ale ona tak pracuje. Pamiętam, jak robiłam jej pierwszy pokaz w Warszawie. Trzy tygodnie przed imprezą zadzwoniłam z pytaniem, jaka będzie kolekcja, bo muszę dobrać odpowiednią muzykę. A ona stwierdziła: "Jeszcze nie wiem". Umierałam z przerażenia. Sukienki przyjechały na dwie godziny przed pokazem, wszystko na tip-top. Dlatego gdy teraz przed wyjazdem do Paryża mówi, że ma tylko pięć projektów, a potrzebnych jest na przykład piętnaście, to mam pełen luz. Wiem, że da radę.
Swój pierwszy projekt sprzedała jednak znacznie wcześniej. Miała 14 lat, kiedy zrobiła baleriny z tenisówek i pokruszonych bombek z choinki. Włożyła je na szkolną dyskotekę i posypały się zamówienia od zachwyconych koleżanek. Potem były jeszcze bluza z żółtych ręczników i czerwone spodnie z ufarbowanego w garnku prześcieradła. Zamiłowanie do sztuki wyniosła z domu. W niewielkim mieszkaniu, na 35 mkw., zmieściły się dwie sztalugi - jedna duża, druga mniejsza dla Ewy. Tata był dyrektorem w domu kultury, mama, z wykształcenia artysta plastyk, w wolnym czasie malowała i projektowała dla siebie ubrania, które potem szyła u krawcowej.
- Nigdy żadnej sukienki nie kupiła w sklepie. Kochała oryginalne stroje. Córka ma to po niej - mówi jej ojciec Zbigniew Butkiewicz. - Mama była najlepszą przyjaciółką Ewy i nawet kiedy ta wyprowadziła się z domu, a potem wyszła za mąż, to rozmawiały przez telefon codziennie. I opowiadały sobie wszystko.
Taki model wychowania Ewa przeniosła na synów. Obaj są już dorośli, ale ona wie o ich problemach, sukcesach i dziewczynach. Nie musi nawet pytać, sami jej wszystko mówią.
Mama Rambo
Choroba Wiesławy Butkiewicz trwała siedem miesięcy i choć Szczecinek dzieli od Zielonej Góry ponad 300 km, Ewa była przy mamie przez cały ten czas.
- Nowotwór towarzyszy mi od dawna. Na moich rękach odeszła najpierw mama, potem ukochana kuzynka oraz przyjaciółka. W listopadzie pożegnałam w ten sposób kolejną osobę. To człowieka zmienia - wyznaje projektantka.
Choroba dopadła też ją.
- Dopiero teraz zaczynam o tym mówić, bo jestem zdrowa. Choć tego nigdy nie można wiedzieć w stu procentach. Wcześniej nie chciałam obciążać bliskich. Ojciec, bardzo ze mną związany, miał trzy elektrody w sercu, a dla dorastających synów byłam jedynym oparciem. Nie mogłam im zabrać z trudem zbudowanego poczucia bezpieczeństwa. Tak się złożyło, że byłam najsilniejszym ogniwem w rodzinie, więc musiałam pozostać silna - mówi.
- Zawsze wydawało mi się, że mama jest niezniszczalna. Nazwaliśmy ją nawet z bratem Rambo. I dajemy jej kwiaty nie tylko na Dzień Matki, ale i na Dzień Ojca - opowiada 24-letni Oskar, starszy syn Minge.
- Tak naprawdę długo nie było wiadomo, co mi jest. Czemu ważę zaledwie czterdzieści parę kilo i ciągle źle się czuję - wspomina Ewa.
Na początku myślałam, że to wynik stresu. Ale kiedy uciekłam od męża tyrana i myślałam, że wszystko już zaczyna się układać, to okazało się, że mam poważne problemy z krwią. Nowotwór. I że może mnie zabraknąć. W pracy robiła dobrą minę do złej gry i nie zwolniła tempa.
- Nie mogłam iść na zwolnienie lekarskie, bo nie miałabym pieniędzy ani na leczenie, które trwało aż pięć lat, ani na chleb dla dzieci. Ale dzięki temu, że byłam ciągle zajęta, nie miałam czasu na myślenie o chorobie.
Siła strachu
Synowie Ewy dowiedzieli się o wszystkim przez przypadek. Podsłuchali rozmowę telefoniczną mamy.
- Ktoś zadzwonił do mnie z pewnego tabloidu z informacją, że widziano mnie, jak wychodzę od onkologa, i zapytał, czy to prawda, że mam raka. Żaliłam się akurat przyjaciółce i krzyczałam, że to straszne, przepraszam za wyrażenie, sk...stwo, a Oskar i Gaspar to usłyszeli - opowiada projektantka.
Przyznaje, że ogólnokrajowa dyskusja o jej wyglądzie była dla niej trudna do zniesienia.
- Człowiek po chemii jest apatyczny, skwaszony i nieprzytomny. Ma minę, która sugeruje, że nienawidzi całego świata. Na twarzy pod skórą zbiera się limfa, która sprawia, że wygląda się tragicznie. A przecież nie można nic powiedzieć, wytłumaczyć. Dlatego to, co pisały media, rodziło frustrację i bolało. Ale nie miałam siły na walkę z nimi i odpuszczałam - wspomina Minge. - Ja przez to wszystko przechodziłam publicznie, ale to samo przeżywają ludzie w małych środowiskach. Moja mama przed wyjściem z domu szykowała się przez dwie, trzy godziny, żeby zamaskować śmierć. Malowała się starannie i wkładała dwie pary rajstop, żeby nie było widać, jak chude ma nogi. Mówiła: "Nie chcę, żeby ktokolwiek zobaczył, że jestem chora, żeby ktokolwiek mi współczuł".
Ewa była silna, ale kiedy przychodził słabszy moment, lęk uderzał ze zdwojoną siłą.
- Przez pięć lat budziłam się codziennie o 3.15 w nocy. Mokra ze strachu. Żadne antydepresanty, nic nie pomagało. Bo emocje, które się gromadzą, w końcu muszą znaleźć ujście. Najgorsze było to, że nie miałam z kim się nimi podzielić. Bywały momenty, że myślałam: niech już umrę, będę miała przynajmniej święty spokój. Ale przetrwałam i dzięki temu wiem, że nic nie jest w stanie mnie złamać.
Wszyscy eks z kwiatami
Nie jest siłaczką z wyboru, zmusiło ją do tego życie. Pierwszym poważnym testem było małżeństwo. Ojca swoich synów poznała na urodzinach koleżanki. Ujął ją tym, że miał gitarę i śpiewał romantyczne szanty. Pracował jako nawigator na statku i kiedy wypłynął w morze, pisał do niej piękne listy. Po pół roku wrócił i się pobrali. Ale happy endu nie było. Jak mówi projektantka, jej mąż pomylił dom z koszarami wojskowymi. "Tak ma być, bo ja tak chcę", "nie, bo nie"- to słyszała najczęściej. Synów wychowywał twardą ręką, nie stronił od przemocy. Dlatego Ewa zdecydowała się odejść, kiedy Oskar miał 10 lat, a Gaspar - 7. Potem już staranniej wybierała partnerów.
- Ze względu na pracę zawsze sporo jeździłam, więc poznawałam wielu mężczyzn i wielu się mną interesowało, składało różne propozycje. Ale nie mogłabym związać się z kimś tylko po to, żeby nie być samą - mówi Ewa.
Od czasu rozwodu była w trzech poważnych związkach, jednak za każdym razem wiedziała, że to relacja z określonym terminem ważności. Czy jak sama mówi: "nie na zestarzenie się".
- Życie jest krótkie, więc jeśli okazuje się, że on na przykład kocha góry, a ja wolę morze, to przychodzi moment, że trzeba się rozejść. Jeśli mój mężczyzna mówi mi po dwóch latach bycia razem, że jego celem jest posiadanie klubu nocnego i że chciałby w nim spędzać każdy wieczór do osiemdziesiątki, a ja marzę o siedzeniu na wsi, kupieniu pieca do wypalania ceramiki i robieniu ogórków na zimę, to nie spotkamy się w połowie drogi - twierdzi Minge.
Za każdym razem to ona odchodziła. Jednak ze swoimi byłymi partnerami do dziś utrzymuje dobre relacje.
- Na premierze mojej książki w maju stałam otoczona trzema mężczyznami. Znajomi podchodzili do mnie i pytali, kim oni są, a ja przedstawiałam: "To jest mój jeden eks, to drugi, a to trzeci". Wszyscy z kwiatami. Wiem, że mogę na nich liczyć w każdej sytuacji. Nie mają do mnie żalu, bo odchodziłam, zanim zdołałam ich w jakikolwiek sposób skrzywdzić. Zanim zaczynałam rozglądać się za kimś nowym. Decydowałam się na rozstanie, żeby móc ochronić przyjaźń.
Pitbul w owczej skórze
W mężczyznach imponuje jej... męskość. Dlatego zawsze szukała samca alfa. Takiego, przy którym ona, twarda babka, będzie mogła poczuć się słaba. Jednak zewnętrzna siła po jakimś czasie okazywała się pozorna, była zwykłym stroszeniem piórek.
- Mój przyjaciel twierdzi, że mężczyzna, aby zdobyć kobietę, nauczy się nawet fruwać. A przynajmniej będzie udawał, że umie. Ale jak już ją zdobędzie, to skrzydła raptem znikną. Kilkukrotnie przekonałam się, że ma rację - mówi Ewa.
Mężczyzna, z którym teraz dzieli życie, na początku wydawał się jej łagodny, wręcz miękki. Był zupełnie inny niż jej poprzedni partnerzy. - Delikatność i słabość do mnie odbierałam jako słabość życiową - przyznaje. - Tymczasem okazało się, że to pitbul w owczej skórze. Przy nim mogę poczuć się jak mała dziewczynka. Oczywiście, jeśli zaszłaby taka potrzeba, to włożę zbroję i będę waliła mieczem na prawo i lewo, ale mam świadomość, że nie muszę, bo jest ktoś, kto zrobi to za mnie. To nie było uczucie od pierwszego wejrzenia. Najpierw pojawiła się przyjaźń.
- Moja sekretarka Dorotka powiedziała mi kiedyś: "Pamiętaj, po wielkim wybuchu zostają tylko zgliszcza. A prawdziwa miłość przychodzi powoli". Wtedy nie rozumiałam, dlaczego tak uważa, ale teraz się z nią zgadzam - stwierdza Minge.
- Po raz pierwszy jestem z kimś, kto jest tak podobny do mnie. I kto ma podobne oczekiwania. A ja tyle w życiu przeszłam i tak wiele błędów popełniłam, że dziś bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z tego, czego chcę.
Kiedy dopytuję czego, Ewa zastanawia się chwilę i odpowiada: - Już wiem, jak smakuje sukces. Sprawdziłam, jak to jest latać prywatnym samolotem czy pływać prywatnym jachtem. Ale choroba sprawiła, że stałam się innym człowiekiem. I zaczynam od nowa. Ja zresztą jestem taką Babą Jagą i interesuję się numerologią, a ostatnio odkryłam, że rozpoczynający się wkrótce rok to dla mnie początek nowego dziewięcioletniego cyklu - śmieje się. - Chciałabym mieć dużo wolnego czasu i napisać kolejną książkę, już nie biograficzną. Mam w szufladzie kilka pomysłów. Marzę też o tym, żeby uciec z Zielonej Góry na jeszcze większą prowincję. Mieć dom w środku lasu, do którego wracałabym po pracy i w którym odcinałabym się od świata. Chciałabym po prostu zwolnić. Czy kiedyś zrealizuję to marzenie? Teraz na pewno nie. Mam jeszcze trochę do zrobienia. Moja fundacja to na razie małe dziecko. Muszę je porządnie wychować i oddać losowi wszystko dobre, co mi podarował.
Iga Nyc
PANI 1/2016