I zdarzył się cud

Delikatne dłonie, nieśmiały uśmiech. Taka jest kobieta, która podjęła się rzeczy niewyobrażalnie trudnej - założyła fundację opiekującą się umierającymi dziećmi. Nie zrobiła tego z dobroci serca. Pewnej nocy, siedząc przy łóżku chorego synka, umówiła się z Bogiem: "Jeśli ty uratujesz moje dziecko, ja będę pomagać innym". Gajusz wyzdrowiał, a Tisa Żawrocka dotrzymała słowa. I nawet przez moment nie myślała, na co się porywa. Zdrowy rozsądek to ostatnie, czym się kieruje.

Prześladował ją widok Paulinki. Dziewczynka leżała na onkologii. Nikt jej nie odwiedzał, bo była z domu dziecka. Wtedy Tisa zdecydowała, że założy fundację
Prześladował ją widok Paulinki. Dziewczynka leżała na onkologii. Nikt jej nie odwiedzał, bo była z domu dziecka. Wtedy Tisa zdecydowała, że założy fundację123RF/PICSEL

Ciepłe żółte światło przebija przez matową szybkę w drzwiach. Daje poczucie przytulności, bezpieczeństwa. Za tymi drzwiami hospicjum dla dzieci, dla których los był wyjątkowo bezwzględny. Nie mają szans na życie i nie ma koło nich bliskich. Są sierotami albo ich rodzice poddali się, zrzekli praw. Hospicjum więc to jedyny dom, jaki będą miały. Dom wyjątkowy, nazywany Pałacem. Są tu kolorowe meble na giętych nogach, krzesła, fotele ze "staroci", stoliczki, kredensy, półeczki. W pokoju przeznaczonym dla dziewczynki nad łóżkiem wisi złoty baldachim.

Pałac działa od wczoraj i ma już pierwszego pacjenta. Urodził się i został przyjęty w piątek, więc nazwano go Piętaszkiem. Przyszedł na świat w siódmym miesiącu, kiedy jego płuca i oskrzela nie mogły prawidłowo pracować. Do tego problemy z układem pokarmowym. Rodzice zostawili go w szpitalu. Żyją w biedzie, nie stać ich na opiekę nad tak chorym dzieckiem.

Piętaszek pół roku spędził w izolatce, bo każda infekcja mogła go zabić. A teraz fika nogami i rozgląda się dookoła. Czarne mądre oczy, ciemne włoski, Kubuś Puchatek na śpiochach. Kiedy się nad nim nachylam, mocno chwyta mój palec i próbuje podciągnąć główkę. Tylko respirator i rurki przypominają o tym, w jak ciężkim jest stanie.

Patrzę na Tisę pytająco, bo przecież niejeden taki przypadek widziała. Kiedy wychodzimy na korytarz, pytam tylko: - Da radę?. Tisa mówi krótko: - Da. Podleczymy go i oddamy do adopcji zagranicznej. Tak chorym dzieciom trudno znaleźć dom w Polsce.

A może babcia chłopca, która wciąż się waha, weźmie wnuka do siebie? A może zdarzy się cud? To o nim mamy rozmawiać. Bo od cudu wszystko się zaczęło.

Siedemnaście lat temu lekarze zdiagnozowali u pani synka złośliwego raka. Co w takiej chwili czuje matka?

Tisa Żawrocka: - Kiedyś próbowałam ten czas opisać. Okazało się, że najtrudniejsze momenty wyrzuciłam z głowy. Na tym chyba polega mądrość naszego mózgu. Bo gdy się dowiadujesz, że twoje dziecko umiera, najpierw jesteś w szoku, a potem, żeby nie zwariować, odcinasz emocje. Kiedy mija szok, budzisz się w nowej rzeczywistości, do której zdążyłaś przywyknąć, i po prostu działasz.

- Ja jak przez mgłę pamiętam zieloną torbę, w której zawieźliśmy dziewięciodniowego Gajusza na izbę przyjęć, i słowa pielęgniarki: "Mamy dziecko w ciężkim stanie". Zupełnie nie odniosłam tego do synka. Za chwilę byliśmy na rentgenie. Aparat do prześwietlenia noworodka wyglądał jak przezroczysta rura, którą z trudem się rozchylało. Dziecko wieszało się na haku, z rękami skrępowanymi u góry. Jeszcze nazwa - Bobix.

Mam w duszy przycisk on–off. Kiedy jest trudno, wyłączam moje emocje i po prostu działam.

- Zapadła diagnoza: obustronne zapalenie płuc. Syn dostał antybiotyki, wyzdrowiał, wróciliśmy do domu. I znowu pogorszenie. Więc był oddział siódmy - czyli onkologia dziecięca - w szpitalu na Spornej, sala ósma. Lekarze wiedzieli, co dzieje się z moim dzieckiem, ale mówili językiem, którego nie rozumiałam. Bo co to jest choroba rozrostowa? Nie brzmi groźnie. Jeszcze się łudziłam. A przecież to był rodzaj białaczki, szpik Gajusza nie produkował granulocytów. Przeszczep od nikogo z rodziny nie wchodził w grę, przeszczepu od osób niespokrewnionych wtedy jeszcze nie wykonywano.

- Czułam niewyobrażalną rozpacz, bezsilność i poczucie winy. Bo Gajusz, moje trzecie dziecko, był wpadką. Dowiedziałam się, że jestem w ciąży, a ja przecież zamierzałam rozstać się z jego ojcem, inaczej układać życie. Teraz bałam się pustki, która zostanie po synku. Nie umiałam sobie wyobrazić mojego życia bez Gajusza za tydzień, miesiąc, rok.

To wtedy postanowiła pani wytargować jego życie u Boga?

- W sali naprzeciwko leżała Paulinka. Umierała na białaczkę. Dziwiło mnie, że nikt jej nie odwiedza. Okazało się, że jest z domu dziecka. Odeszła koło Bożego Narodzenia. Potem przypadkowo usłyszałam od salowej: "A wie pani, że ta mała łapała za rękę każdego, kto się nad nią pochylał. Z bólu szczypała tak, że zostawał ślad". To nie dawało mi spokoju.

- Którejś bezsennej nocy, siedząc przy łóżku Gajusza, pomyślałam: "Jeśli mój syn wyzdrowieje, obiecuję ci, Boże, że żadne dziecko nie będzie umierało w samotności". Następnego dnia szok: wyniki syna były dobre. Przez chwilę żyliśmy normalnie, a potem znów pogorszenie. Wróciliśmy do szpitala, a ja przypomniałam sobie o przyrzeczeniu. Już wiedziałam, że stworzę fundację.

- Ze szpitala wypisali nas wiosną. Żeby wynagrodzić starszej córce i synowi rok, przez który walczyłam o Gajusza, wyjechaliśmy całą rodziną na wakacje do Małego Cichego. To było akurat lato, kiedy zdarzyła się "powódź tysiąclecia". Byliśmy odcięci od świata, nie mogłam zrobić Gajuszowi badań. Ale ufałam, że jest dobrze. I było.

- We wrześniu 1997 roku złożyłam w sądzie papiery potrzebne do rejestracji fundacji. Nazwałam ją Gajusz. Dwa lata później powstało hospicjum domowe, które opiekuje się dziećmi w ostatnich miesiącach życia. Mogą je spędzić we własnych pokojach i łóżkach. To znacznie lepsze niż szpitalny oddział.

- Dziś zbieramy również pieniądze z jednego procenta na subkonta podopiecznych, wysyłamy dzieci na leczenie zagraniczne, organizujemy przeszczepy, pomagamy na oddziale onkologii, planujemy pierwszy w Polsce oddział perinatologii. Będzie miał pod opieką kobiety, które zdecydują się urodzić dzieci z wadami uniemożliwiającymi im przeżycie. Prowadzimy dla studentów zajęcia z opieki paliatywnej, spełniamy marzenia chorych dzieci.

Czy Gajusz wie, jak dużo dobrego stało się dzięki temu, że wyzdrowiał? Ma świadomość, że fundacja jemu zawdzięcza powstanie?

- Staram się na to uważać, bo przecież nie jest żadnym zbawicielem. Zresztą taka świadomość mogłaby być dla niego ciężarem. Zaskakuje mnie, bo w każdym innym aspekcie życia jest typowym 17-latkiem, który podważa wszystko. Daj mu mapę nieba, a odda ci poprawioną. Tylko do spraw fundacji podchodzi bez żadnego "ale". Kiedyś przyszedł ze szkoły z szóstką z wypracowania. Miał napisać o osobie, którą najbardziej podziwia. Napisał o mnie, a przecież wciąż słyszę, jaka jestem beznadziejna, jak się na niczym nie znam...

- Czasem trudno mi w to uwierzyć, że Gajusz ma dwa metry wzrostu. Przecież to wszystko zdarzyło się tak niedawno. Ma też mocny charakter. Tak jakby przeżycia z dzieciństwa, których oczywiście nie pamięta, na niego wpłynęły. Razem z naszymi podopiecznymi otwierał Pałac. Dał mi do zrozumienia, że sam zdecyduje, jakie przemówienie trzeba w takiej chwili wygłosić. Przecinając wstęgę, powiedział: "Przy tym Pałacu pałac Poznańskiego, czyli bogatego łódzkiego fabrykanta, może się schować". Uznałam, że to OK.

Przez te wszystkie lata spłaciła pani swój dług z nawiązką. Nie ma pani dość bólu, łez, rozpaczy?

- Prawdziwa tragedia dotyka rodziców, których dziecko odchodzi. Na przykład dziś byłam na pogrzebie Jasia. Choć przeżył kilka godzin, jego mama zdecydowała się go urodzić, chciała przytulić swoje dziecko, ochrzcić, a potem się z nim pożegnać. Mimo że słyszała od lekarzy ginekologów, że "to" nie ma żadnych szans. To ona jest bohaterką, nie ja.

- Wspaniale i precedensowo zachował się szpital im. Madurowicza, w którym Jaś przyszedł na świat. A moja rola sprowadza się do pomocy. No i mam wokół siebie ludzi, którzy to ułatwiają: lekarzy, pielęgniarki, pracowników socjalnych, wolontariuszy. Do mnie należy zdobywanie pieniędzy, walka w urzędach.

- I nie jest tak, że zajmujemy się tylko śmiercią, bo na onkologii dziecięcej widziałam niejeden cud. Na przykład Weronika. Miała guz mózgu w takim miejscu, że lekarze, kładąc ją na stół operacyjny, dawali dwa procent szansy na przeżycie. Dziewczynka żyje. Albo Iwo, który też wywinął się śmierci. Zagrał z Darkiem Basińskim z kabaretu Mumio w naszym spocie telewizyjnym. Jasne, że kilka razy chciałam odejść, bo czułam się wypalona, zmęczona. A potem los decydował, że jednak mam działać. Na przykład Pałacu nie byłoby bez Pawełka.

Dlaczego był aż tak ważny?

- Chorował na rdzeniowy zanik mięśni, ale umysłowo był sprawny. Jego matka, prostytutka, przyjmowała klientów w pokoju za ścianą. Chłopiec był pod naszą opieką, jednak to się nie sprawdzało. Na przykład dzwonił do wolontariuszy, że ma wysoką gorączkę, ale nie może pójść do kuchni po lekarstwa. Kiedy oni przyjeżdżali, matka ich nie wpuszczała. Któregoś razu Pawełek zachorował na zapalenie oskrzeli. I umarł w ciągu dwóch godzin. Jestem pewna, że nie chciał żyć, bo nie było dla niego perspektyw.

- To wtedy zdecydowałam, że dla takich dzieci musi powstać specjalne miejsce, czyli hospicjum stacjonarne. Taki dom na ostatnią drogę życia. Wydawało mi się, że to projekt sensowny i potrzebny. Przeliczyłam się - oprócz zrujnowanego budynku nie dostałam od władz miasta nic.

Pałac jednak powstał.

- W dużej mierze dzięki więźniom. Przypomniałam sobie, że moja ulubiona bohaterka Scarlett O’Hara też zatrudniała więźniów. Dwa i pół roku temu zadzwoniłam więc do dyrektora aresztu śledczego w Łodzi i powiedziałam, o co chodzi. W ciągu trzech dni przysłał mi ekipę ośmiu mężczyzn. Zaczęli od skuwania tynków, zdzierania podłóg. A my z moimi dziewczynami zaczęłyśmy dzwonić.

- Na Pałac złożyło się pięciuset darczyńców, od firm przez prywatne osoby. Wpływały też pieniądze z jednego procenta. Masakryczny był dla nas zwłaszcza styczeń tego roku. Kasa pusta, więc wystąpiliśmy o kredyt. Dzień przed podpisaniem dokumentów okazało się, że potrzebny jest zastaw. Zdecydowałam, że zastawem będzie moje mieszkanie. Może to głupie posunięcie. Ale co miałam zrobić? Dach był dziurawy, nie mogłam dopuścić do tego, żeby nas zalało!

Nie miała pani bezsennych nocy, że naraża rodzinę?

- Nie, nie miałam.

Kilka razy chciała zabrać torebkę i nigdy nie wrócić. Bo sprawy podopiecznych przytłaczały tak bardzo, że nie dawały żyć. Potem zdarzał się cud - dziecko w krytycznym stanie zdrowiało...
Kilka razy chciała zabrać torebkę i nigdy nie wrócić. Bo sprawy podopiecznych przytłaczały tak bardzo, że nie dawały żyć. Potem zdarzał się cud - dziecko w krytycznym stanie zdrowiało...123RF/PICSEL

Nie potrafi pani oddzielać: tu jest moja praca, a tu życie?

- Na początku tego nie umiałam. Nie da się wyznaczać granic, gdy obcuje się z takim nieszczęściem. Kiedy fundacja zaczęła działać, na onkologii pojawiła się informacja o nas oprawiona w złotą ramkę. Jak funkcjonujemy, czym się zajmujemy. Do tego mój prywatny telefon i dopisek: "Dyżuruję przez całą dobę".

- Pamiętam taką sytuację. O piątej rano zadzwoniła wolontariuszka. W szpitalu umarła nasza podopieczna. Dziecko trzeba było umyć, rano miała je odebrać matka. Ale wolontariuszka zapomniała pieniędzy, a mężczyzna, który myje zwłoki, chciał pięć dych. Płakała, nie wiedziała, co zrobić. Oczywiście pojechałam. Tę tabliczkę zdjęłam chyba po trzech latach, kiedy już chodziłam do psychologa. Dziś wyciszam wieczorami telefon i nie daję wszystkim numeru komórki. Choć oczywiście zdarzają się wyjątki.

Czy żyjąc tak, jak pani żyje, da się utrzymać związek? Spotkała pani mężczyznę, który to wszystko wytrzyma?

- Kiedy Gajusz miał trzy lata, zabrałam dzieci i odeszłam do mężczyzny, z którym chciałam być już wtedy, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Mam z nim czwarte dziecko, syna Natana. To on, prawnik, pomagał mi zakładać fundację, bo ja, filmoznawca, nie miałam o tym pojęcia. Zresztą nigdy wcześniej nie pracowałam, byłam mamą. Na początku działaliśmy razem. Ale szybko to mojego mężczyznę przerosło. A ja, zamiast mu pomóc, uważałam, że powinien być silny, brać wszystko na klatę, bo przecież chodzi o takie ważne rzeczy. Pamiętam, jak krzyczał, że nie może być z kobietą, która nawet w łóżku, nad ranem, rozmawia o umierających dzieciach.

Usłyszała pani: albo ja, albo te dzieci?

- Tak, gdy oznajmiłam, że zakładam domowe hospicjum. Kiedy wybrałam nie po jego myśli, powiedział: "Pomogę ci je otworzyć, a potem odejdę". I tak zrobił.

Czy teraz jest obok pani ktoś bliski?

- Tak, ale to nic pewnego.

Pani mężczyźni mają wybór, mogą odejść. Synowie i córka takiego wyboru nie mieli. Często pani słyszała: "Mamo, zależy ci bardziej na podopiecznych niż na nas"?

- Powiedziałam sobie i ojcom moich dzieci, że musimy zorganizować wszystko, na ile jest to możliwe, żeby one jak najmniej cierpiały. Więc kiedy praca w hospicjum rozkręciła się na ful, zawsze była do pomocy pani. Wychodziłam z założenia, że nieważne, kto to zrobi, ale w domu ma być obiad, pełna lodówka, musi być posprzątane. No i bez względu na to, co się dzieje, trzeba zapłacić rachunki. Miałam kłopot, żeby o nich pamiętać, więc któregoś dnia zebrałam się, zrobiłam stałe zlecenia i teraz jest OK. Basia, dziś 24-latka i Juliusz 22-latek, jako dzieciaki mieli mnie bez przerwy.

- Poświęcałam im cały czas, co roku na trzy miesiące wyjeżdżaliśmy do wiejskiej chałupy w górach. Ale potem urodził się chory Gajusz i nasze życie rodzinne stanęło na głowie. Też bardzo się zbliżyliśmy. Z kolei Natan, 13-latek, od zawsze ma pracującą mamę, więc nie zna innej sytuacji. Na szczęście ma też starsze rodzeństwo, które się nim zajmuje.

- Nie wydaje mi się, żeby moje dzieci czuły się samotne, opuszczone. Nie było tak, że zapominałam o klasówkach, szczepieniach, urodzinach. Dałam im tyle, ile mogłam. Kiedyś policzyłam, że na pierwsze wakacje bez rodziny pojechałam, kiedy Baśka miała 17 lat. Wcześniej byłam zawsze, kiedy mnie potrzebowali.

Nie uwierzę, że nie przynosiła pani do domu smutku i złych nastrojów.

- Ostatnio razem ze starszymi dziećmi przeglądaliśmy artykuły, które ukazały się na temat fundacji. Był tam jeden: opisywał chyba najkoszmarniejszy przypadek, z jakim się spotkaliśmy. Babcia wykorzystywała seksualnie wnuki, które miała pod opieką. Próbowaliśmy pozbawić ją praw rodzicielskich. Bez skutku. Basia przeczytała to i powiedziała: "Nie miałam pojęcia, że coś takiego się wydarzyło".

- Czyli przez trzy lata, kiedy sprawa się toczyła, nie zdradziłam się przy dzieciach jednym słowem. Myślę, że to mój sukces. Ale były oczywiście sytuacje, kiedy wracałam po pracy zdołowana. Wtedy mówiłam, że ktoś, kogo bardzo lubiłam, umarł, więc jestem smutna. Ale się ogarnę.

I co pomagało? Pół butelki wina? Podwójny koniak?

- Lubię alkohol, ale on może mi się kojarzyć tylko z imprezą. Na co dzień uważam. Wiem, jak łatwo się uzależnić. Mnie jeszcze łatwiej, bo zawszę mogę sobie wytłumaczyć: mam prawo do kieliszka wina. Wybrałam mniej szkodliwy sposób - kino. To już rytuał: w piątek idę na lekcję rosyjskiego, od lat jeżdżę na Wschód, a potem do kina Charlie. Na jeden film, dwa, czasem trzy.

Ale to chyba za mało, żeby, obcując ze śmiercią dzieci, nie wpaść w depresję.

- Nie dałabym rady bez psychoterapii. Ale wypracowałam też "przycisk" on-off. Kiedy jest bardzo trudno, wyłączam nim emocje i działam. Używam go w świadomy sposób. Czasem jednak zdarzają się sytuacje, w których nie zdążę go uruchomić - wtedy puszczają mi nerwy. I okazuje się, że też jestem człowiekiem, że się rozsypuję.

- Opiekowaliśmy się Nikolą, która umierała w szpitalu. Gdy "to" się stało, zadzwoniła do mnie jej zrozpaczona matka, kobieta z maleńkiej wsi. Miała ileś tam dzieci, była bardzo biedna. Musiała szybko zabierać zwłoki, bo w kostnicy zepsuła się chłodnia. A był lipiec, potworny upał. Do tego sobota. Przez telefon zorganizowałam ludzi z zakładu pogrzebowego i sama pojechałam do szpitala. Nie wiedziałam, że powinnam włączyć przycisk "off". Weszłam do kostnicy i wpadłam w histerię. Na środku obskurnego pomieszczenia stał wózek, a na nim ciałko zawinięte w białe prześcieradło. Nie mogłam przestać płakać. Poległam, a przecież byłam tam, żeby wspierać.

Rozumiem, że takie sytuacje zdarzają się rzadko, bo z reguły daje pani radę. Skąd w pani taka odporność?

- Myślę, że wzięła się z niekoniecznie idealnego dzieciństwa. Z moich obserwacji wynika, że ludzie tacy jak ja dzielą się na dwie kategorie. Jedni dostali w skórę, więc myślą, że życie jest popaprane, a im wszystko wolno. Drudzy udowadniają, że ratunek jest możliwy. No i mają przewagę: od małego wiedzą, jak przejść przez trudne chwile. Ja należę do drugiej kategorii. Co nie oznacza, że jestem wyjątkowa, że jestem aniołem. Po prostu czuję wewnętrzny przymus, żeby coś robić, więc działam.

Co było trudnego w pani dzieciństwie?

- Rodzice wybrali mi imię na cześć bohaterki filmu "Spotkałem nawet szczęśliwych Cyganów", bardzo popularnego w Jugosławii i całym byłym bloku wschodnim. Oryginalne, tylko że tamta Tisa popełnia samobójstwo... Szybko się okazało, że rodzice są za młodzi na dziecko - mieli niewiele ponad 20 lat, więc zdecydowali, że zamieszkam z dziadkami w Sieradzu. Dziadek chorował, był na rencie i nagle dostał na wychowanie dziewczynkę. Poświęcał mi mnóstwo czasu, uczył wierszy. Pamiętam, że jako kilkulatka recytowałam za Mickiewiczem: "Sprawa to niesłychana, pani zabiła pana...".

A uczył panią, że trzeba pomagać, zajmować się słabszymi?

- Nie. Ale jako dorosła kobieta przypomniałam sobie dziewczynkę, którą poznałam w parku. Ruda Kasia wychowywała się w domu dziecka. Pamiętam, że chodziłam do warzywniaka, żeby kupować jej kiszoną kapustę. Miałam wtedy może z siedem lat. Któregoś dnia Kasia nie pojawiła się na górce, a ja wiedziałam, że to dobrze, bo ktoś ją adoptował. W ogólniaku zakochałam się, on ciężko chorował. Spotykaliśmy się przez trzy lata, a potem umarł.

- No i był też ormiański chłopak, który przyjechał na wymianę do mojego liceum. Pamiętam, że kiedy opowiadał o konflikcie jego kraju z Azerbejdżanem, jego czarne oczy robiły się jeszcze bardziej czarne. Uświadomił mi, że gdzieś są ludzie pokrzywdzeni, wykluczeni. Zaprzyjaźniliśmy się, pisaliśmy listy. A potem on poszedł na wojnę w Górnym Karabachu - byłam pewna, że zginął. Ja wyszłam za mąż, urodziłam dzieci. Odzyskałam z nim kontakt po 20 latach, kiedy pojechałam na wakacje do Armenii. Bo ten kraj jakoś mnie ciągnął, musiałam go zobaczyć. Nie przypuszczałam, że te wakacje będą tak ważne.

Usłyszałam od ukochanego mężczyzny: albo ja, albo te chore dzieci. Wybrałam dzieci.

Z jakiego powodu?

- Przypadkowo poznałam dziewczynę, która w Erywaniu zajmuje się tym samym, co ja - opiekuje się umierającymi dziećmi. Tylko że tam odbywa się to w sto razy gorszych warunkach niż u nas. Więc pomagamy, wozimy leki, chcemy zorganizować w Łodzi szkolenie dla tamtejszych lekarzy.

Zastanawiam się, czy czasem robi pani coś, co nie ma związku z chorymi dziećmi, bo z naszej rozmowy to nie wynika.

- Jasne, teraz na przykład z przyjaciółmi spoza fundacji wybieram się na wakacje do Iranu. Kupiliśmy tanie bilety, lecimy. Powiedziałam, że gdybym chciała pójść na onkologię dziecięcą w Teheranie, mają mnie związać. Umiem też być kobietą domową. Gotuję, zapraszam gości, organizuję święta. Przy wigilijnym stole siada moja mama, były mąż, wszystkie dzieci. Śpiewamy kolędy, dajemy sobie prezenty.

A gdyby w nowym roku mogła pani spełnić jedno wyjątkowe marzenie, co by to było?

- Chciałabym pozwolić sobie na słabość, miękkość i zwiewną sukienkę. Walka o Pałac, o pacjentów wyrobiła we mnie mało kobiece cechy, których nie lubię. Powiedziałam o tym podczas psychoterapii. Usłyszałam, że trzeba od czegoś zacząć, więc najpierw powinnam wyrzucić martensy. Są "wojskowe", ciężkie, wiele determinują. Zrobiłam to.

Fakt, dziś ma pani na nogach czerwone pantofle...

- Niestety, zmiana butów wiele nie załatwia. Doszłam do wniosku, że jeśli nie oderwę się od fundacji, nie zacznę robić czegoś innego, nic się nie zmieni. I będzie za późno na normalne życie.

Ma pani plan B? Taki właśnie normalny?

- No nie do końca. Zresztą z tym planem muszę jeszcze zaczekać. Kiedyś wróciłam w podłym nastroju do domu i zaczęłam czytać książkę "Dzieci Groznego". Nie mogłam się oderwać do rana. Autorka, norweska dziennikarka Åsne Seierstad, opisywała dwie wojny w Czeczeni. Na pierwszą pojechała jako 20-latka. Świadkiem drugiej była dziesięć lat później, więc relacjonowała ją z perspektywy dorosłej kobiety.

- Książka zafascynowała mnie tak bardzo, że wtedy, w nocy, postanowiłam: też będę korespondentką wojenną. Jeszcze nie teraz, bo najmłodszy syn ma 13 lat i mnie potrzebuje. Ale kiedy stanie się pełnoletni, ruszę w świat. Wiem, że dopnę swego, bo kiedy ja się na coś uprę, to...

Rozmawiała: Magda Jaros 

PS: Piętaszek z hospicjum nie daje mi spokoju. Tisa jest w Iranie, więc piszę mail: "Co z nim?". Następnego dnia odpowiedź: "Ma się coraz lepiej. Został skandalicznie rozpuszczony. Noszony jest prawie przez cały dzień na rękach i uważam, że dlatego zachciało mu się żyć. A jego mama wystąpiła do sądu o przywrócenie praw... Za to inny maluch czeka na wątrobę do przeszczepu. Postanowiliśmy ze znajomymi się przebadać - jest możliwość przeszczepu od dawcy niespokrewnionego. Może to będę ja?".

Jeśli chcesz pomóc, wejdź na stronę www.gajusz.org.pl. Jeden procent swojego podatku możesz przekazać, wpisując w zeznaniu: Fundacja Gajusz KRS 0000 109 866

TWÓJ STYL 12/2013

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas