Reklama

Inni niż myślisz - część trzecia

Łyk kawy. Papieros. Krzysztof Kiersznowski jest już gotowy do rozmowy. - Zastanawiałem się, kim jest aktor charakterystyczny - zaczyna, zaciągając się dymem. - To już pojęcie przestarzałe. Podobnie jak amant. Cały ten podział skończył się wraz z pojawieniem się w kinie takich ludzi jak Al Pacino czy De Niro.

Sam nie uważa się za aktora charakterystycznego. – W szkole teatralnej zachwycano się, że w jakiejś etiudzie potrafiłem tak pięknie znęcać się nad kolegą – mówi z typowym dla siebie żartobliwym dystansem. – Dla wszystkich było oczywiste, że ze względu na swój wygląd będę grać gestapowców i wszelkiej maści łotrów, zbirów i bandytów. Tak mnie zazwyczaj obsadzano. Dziś myślę, że miałem wielkie szczęście, bo role czarnych charakterów są zazwyczaj ciekawsze i dają większe pole do popisu.

Na czwartym roku studiów dziekan Maria Kaniewska udzieliła mu rady, którą wziął sobie do serca i zapamiętał na całe życie: „Nie staraj się być groźny ani brutalny, wręcz przeciwnie, bądź ciepły i nieśmiały”. Kiedy trafił na plan filmu „Vabank” w reżyserii Juliusza Machulskiego, cały czas o tym pamiętał. Potem weszło mu to już w krew. Prywatnie jest typem dżentelmena. Kulturalny, serdeczny, wrażliwy, ze wspaniałym poczuciem humoru, z miejsca zjednuje sympatię.

Reklama

Był ulubieńcem Juliusza Machulskiego. – Już na etapie pisania scenariusza „Vabanku” reżyser umieścił mnie w obsadzie. W sumie zagrałem w jego jedenastu projektach, jestem chyba rekordzistą – opowiada aktor i dodaje, że wiele Machulskiemu zawdzięcza. Szczególnie w czasach, gdy nie dostawał żadnych propozycji. Z żoną, Francuzką, mieszkał wtedy w Dublinie i właściwie nie pracował. Role w „Vabanku”, a potem w „Kilerze” wydobyły go z aktorskiego niebytu i przyniosły mu olbrzymią popularność. Zwłaszcza postać Wąskiego, z którą do dziś jest kojarzony. Jak się okazuje, nie tylko w Polsce.

Podczas naszej rozmowy w kawiarni do stolika podchodzi nieznajomy mężczyzna: „Oglądam cię w Chicago” – zwraca się do aktora. – „Dziękuję ci za wszystkie role i życzę wielu następnych”. Krzysztof Kiersznowski twierdzi, że w niektórych filmach wystąpił, bo szukano nagłego zastępstwa. Ktoś nie mógł, ktoś zrezygnował. I padało na niego. Przypadkiem znalazł się w obsadzie „Statystów” Michała Kwiecińskiego i dostał nagrodę za rolę drugoplanową na festiwalu w Gdyni. Tym razem wcielił się w małomiasteczkowego fotografa, człowieka o złotym sercu. I to był strzał w dziesiątkę.

– Ku swojemu zaskoczeniu coraz częściej gram role dobrych. Od dwóch lat także w serialu „Barwy szczęścia”. Jestem tam znoszącym wszelkie humory żony kochającym mężem – śmieje się Kiersznowski. Choć jego własne małżeństwo nie przetrwało, udało mu się stworzyć dobre relacje z dziećmi. Syn, prawnik, mieszka we Francji, córka kończy Akademię Sztuk Pięknych w Bejrucie. – Może przyjedzie na stałe do Polski – rozmarza się ojciec. Uczucia zawsze były dla niego na pierwszym miejscu. Więzi rodzinne i przyjacielskie. Tak się jednak złożyło, że z własną mamą miał trudną i skomplikowaną relację, która zaważyła na całym jego życiu. W pełni uświadomił to sobie dopiero niedawno. Aktorstwo było jej idée fixe. Ze wszystkich sił dążyła do tego, by ukochany jedynak, którego sama wychowywała, spełnił jej marzenia.

– Wreszcie po latach zrozumiałem, skąd się brało moje fatalne samopoczucie w szkole aktorskiej – wyznaje Kiersznowski. – Byłem strasznie spięty. Ze stresu prawie w ogóle się wtedy nie odzywałem. Cierpiałem katusze. Nie chciałem być aktorem! Może dlatego, że sam żył pod presją, jest na to wyczulony. Niedawno był w agencji aktorskiej. W środku tłum kobiet z dziećmi w różnym wieku. Niektóre płaczą, a mamusie zaślepione własną ambicją nie reagują na ich protesty. Każda chce, żeby to jej pociecha wygrała casting. – Na ten widok dostałem gęsiej skórki – mówi aktor. – Czy one nie widzą, że robią dzieciom krzywdę?

Coraz częściej wraca myślami do przeszłości. Tym razem własnej i swojej rodziny, bo historią interesował się od zawsze. Jego konikiem są dzieje milicji i policji. Wie na ten temat wszystko, kolekcjonuje książki i stare dokumenty. Znajomi, znając jego pasję, przynoszą mu różne akcesoria: raz pieczęć z posterunku w Bydgoszczy z 1930 roku, innym razem policyjną pałkę. Sam Kiersznowski nie lubi przemocy, ma raczej łagodny charakter i unika konfliktów. W pracy tylko raz się zbuntował, kiedy podczas jakiejś produkcji niesprawiedliwie zaniżono mu stawkę. W akcie protestu ogolił się na łyso. A potem przyszedł na plan i powiedział: „O, przepraszam, zapomniałem”.

Magda Rozmarynowska

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy