Jeden dzień w Gdyni
Na najważniejszym festiwalu polskiego kina całymi dniami ogląda się filmy. Ale tak samo ważne jak projekcje są… lans na deptaku, branżowe bankiety i tajne imprezy w pokojach hotelowych. Tuż przed 38. edycją zdradzamy, jak wygląda drugie życie bohaterów festiwalu. Plotki, anegdoty i wpadki specjalnie dla TS opowiadają gdyńscy bywalcy.
Środa, czwartek rano
- Mój debiut w Gdyni? ’87 rok. Pokój jednoosobowy, waletował u mnie mąż - opowiada nam aktorka Małgorzata Pieczyńska. - Było ciasno, ale fantastycznie. Do dziś opuściliśmy tylko jeden festiwal, kiedy rodziłam syna. Nawet gdy mieliśmy dom w Gdyni, mieszkaliśmy w hotelu. Bo nigdzie nie ma takiego towarzystwa. Pierwszy festiwal w ’74 roku odbył się - uwaga! - w Sopocie i Gdańsku. Partyjna elita mieszkała w Grand Hotelu, filmowcy w akademikach. Było ciasno, ale radośnie: bo festiwal w ogóle udało się zorganizować!
Dlaczego wybór padł na Trójmiasto? Sopot to sprawdzony kulturalno- -rozrywkowy adres (Opera Leśna!). Pomysł przypłynął też ze świata: z Cannes, Wenecji, San Sebastian. Najważniejsze festiwale odbywają się w kurortach - tam łatwiej stworzyć atmosferę i zaprosić gwiazdy. Ale w tamtych czasach od "glamour" ważniejsza była polityka. W ’80 roku festiwal wystartował w czasie podpisywania Porozumień Sierpniowych. Podobno sam Andrzej Wajda pojechał do Stoczni Gdańskiej odebrać od Lecha Wałęsy symboliczną zgodę na otwarcie festiwalu. Rok później reżyser zdobył Złote Lwy (i Złotą Palmę w Cannes!) za Człowieka z żelaza: film o strajku, przełomie, atmosferze tamtych dni. Wałęsa zagrał w nim epizod. Trzy miesiące później wybuchł stan wojenny, więc festiwal odwołano. Wrócił dopiero po dwóch latach, a w ’87 roku ministerstwo przeniosło go do Gdyni. Władza chciała oddzielić filmowców - fizycznie i duchowo - od "Solidarności".
Dziś czasy się zmieniły, zwyczaje mniej. Środowisko nadal mieszka w hotelu relikcie. I tęskni za atmosferą tamtych lat, poczuciem misji. - Nastrój na festiwalu? Nostalgiczny. Jak w latach 70. głównie pije się wódkę. Szczególnie starsi reżyserzy. Ale nie ma już tej wspólnoty. Nie rozmawiamy o naszych filmach - mówi Holland.
- Do Gdyni przyjeżdża się z dwóch powodów. Pokazać film albo towarzysko - opowiada Magdalena Cielecka. To tu zaczęła się jej kariera, gdy w ’95 roku dostała nagrodę za Pokuszenie Barbary Sass. - Prosto z gali poszłam na bankiet. Tańczę ze swoim ówczesnym chłopakiem. Podbiega jakaś pani. Zdenerwowana. Pyta, czy to ja jestem Cielecka. Okazało się, że to festiwalowa księgowa. Czekała na mnie od czterech godzin z nagrodą pieniężną. A ja o niej po prostu nie wiedziałam.
Doskonałe popołudnie
artuje koło 9. Ostatni kończy się po 23. Ogląda się cały dzień. Za wybór filmów od trzech lat odpowiada dyrektor artystyczny festiwalu, dziennikarz i krytyk Michał Chaciński. Doradzają mu fachowcy: dyrektor artystyczny firmy Gutek Film Jakub Duszyński i filmoznawca, prof. Marek Hendrykowski. W poprzednich latach w tym gronie była też reżyserka Joanna Kos-Krauze, ale w tym roku nie brała udziału w ocenie - film jej i męża Krzysztofa, Papusza, zgłoszony jest do konkursu głównego.
Listę tytułów akceptują reprezentanci PISF, Stowarzyszenia Filmowców Polskich, TVP, Ministerstwa Kultury, prezydenta Gdyni i marszałka województwa pomorskiego. Selekcja to dla środowiska sprawa wciąż kontrowersyjna. Bo jeszcze trzy lata temu do programu trafiało prawie wszystko. - Większość starszych filmowców uważa, że pokazanie ich tytułu w konkursie należy im się jak psu micha - mówi osoba z branży. Na liście bywało więc dwadzieścia i więcej pozycji. Chaciński ograniczył to o połowę, o Złote Lwy walczy teraz około 12, 15 filmów.
Od kilku lat wszystkie festiwalowe filmy mogą obejrzeć też "cywile". Multikino w Centrum Gemini leży kilkaset metrów od hotelu Gdynia. Na seansach, szczególnie wieczornych, komplet. Są i gwiazdy. - Od dziesięciu lat autograf bierze ode mnie ta sama osoba, Żaneta. Pamiętam małą dziewczynkę, dziś to maturzystka. Co roku pewien pan prosi, żebym po festiwalu zostawiła mu swoją akredytację. To pewnie rodzaj kolekcjonerstwa. Często też pretekst, żeby podejść, porozmawiać - opowiada Grażyna Torbicka.
Filmowcy i dziennikarze najczęściej oglądają tytuły konkursowe w Teatrze Muzycznym. - Mamy tam ulubione miejsca. Pierwszy rząd po przerwie: najwięcej przestrzeni na nogi i najłatwiejsza ewakuacja, jeśli filmu nie da się oglądać - zdradza Małgorzata Pieczyńska. - Nie gadamy w trakcie projekcji, wiadomo. Ale czasem przerzucamy się uwagami. Najlepsza w tym jest Hanka Bakuła, jej komentarze są inteligentne i trafne, często złośliwe, zawsze dowcipne - mówi aktorka.
W Gdyni obowiązuje niepisana zasada: twórcom mówi się tylko o zaletach filmu. Nawet jeśli trudno je dostrzec. Kto się wyłamie, ma przeciw sobie całe środowisko. Przekonała się o tym Anna Mucha. Razem z Maciejem Orłosiem prowadziła konferansjerkę. Debiut Piotra Uklańskiego zapowiedziała: "Zaraz zobaczymy, czy lepiej debiutować późno, czy wcale". Reżyser komedii Francuski numer, Robert Wichrowski, usłyszał, że tytułu filmu nie należy "mylić z francuskim numerkiem, który jest o wiele lepszy". Trzeciego dnia - żeby zostać w stylistyce wybranej przez aktorkę - festiwal "odpędził natrętną Muchę". Zastąpiła ją Tamara Arciuch.
Parę osób, mały czas
Po seansach zaczynają się rozmowy o filmie. Najważniejsze - w zespole jurorów. Wieloosobowym, międzynarodowym. - Budowanie tego grona trwa miesiącami. Najlepszy moment? Miesiąc, dwa przed festiwalem - mówi Michał Chaciński. - Nie można zapraszać do jury za wcześnie, bo wtedy ta osoba prawie na pewno zrezygnuje w ostatniej chwili - tak się dziwnie składa. Idealny skład? Kilku reżyserów, aktor, operator, scenograf, kostiumograf. Czasem pisarz. Zagranicznych jurorów festiwal sprawdza, czy nie są trudni, konfliktowi.
- Rok temu jury szybko się zgrało. Nobliwy brytyjski aktor Stephen Rea został nawet "Stefciem" - uśmiecha się Chaciński. Choć festiwal rusza w poniedziałek, jurorzy oglądają filmy już od niedzieli, żeby nie musieli zaliczać po pięć tytułów dziennie. I oczywiście mieszkają z dala od Teatru Muzycznego. Zachcianki? Brak. Sensację wzbudziła jedynie Alicja Bachleda-Curuś, jurorka AD 2010, która przechadzała się po deptaku w towarzystwie ochroniarzy. Zabrała ich nawet do Piekiełka, słynnego baru w hotelu Gdynia (o barze za chwilę). Odizolowana od reszty gości, szybko zniknęła.
- Szefowanie gdyńskiemu jury to niewdzięczna rola. Robiłam to już w ’93 roku. Pierwszy raz w międzynarodowym składzie - wspomina Agnieszka Holland, która w tym roku też będzie w jury. - Nagrodziliśmy dwa filmy. Komercyjny, który zrozumiało całe jury (Kolejność uczuć Radosława Piwowarskiego - red.).
I artystyczny, którego nie zrozumiał nikt, nawet Polacy, ale czuliśmy, że jest wyjątkowy (Przypadek Pekosińskiego Grzegorza Królikiewicza - red.). Nie było żadnych nacisków, choć słyszałam, że w latach 90. wpływ na werdykt chciał mieć organizator, TVP. Obiecałam sobie, że to jednorazowe doświadczenie. Zmieniłam zdanie, bo festiwal ma nową formułę, chcę ją wspierać. Werdykt. Najbardziej drażliwy element festiwalu. W czasach PRL-u nagrody przyznawała głównie... partia.
W roku ’79 w konkursie był debiut Agnieszki Holland Aktorzy prowincjonalni. Dla jury najlepszy. - Przed ogłoszeniem wyników telefon z KC. Zmieńcie werdykt. Koledzy się ugięli. Tylko Sławek Idziak zgłosił votum separatum - wspomina reżyserka. Nagrodę dostali Janusz Kijowski za Kung-fu i Filip Bajon za Arię dla atlety. Dwa lata wcześniej o Lwy Gdańskie walczy Człowiek z marmuru Andrzeja Wajdy, ale władza nie zgadza się na jego wygraną. Laureat, Krzysztof Zanussi, buntuje się, nie odbiera statuetki. Wajdę nagradzają dziennikarze. Poza oficjalną galą, nielegalnie. Zamiast dyplomu reżyser dostaje cegłę, jeden z najważniejszych rekwizytów w jego filmie.
W ’91 i ’96 nie przyznano Grand Prix. Gdy pięć lat temu Złote Lwy wygrała Mała Moskwa, werdykt skrytykowała większość środowiska. Trzech z dziewięciu jurorów wycofało się z niego. Publicznie. Trzy lata później międzynarodowe jury nagrodziło Essential Killing. Faworyt publiczności i prasy to Róża. Znów protesty. Główny argument? Obcokrajowcy nie zrozumieli filmu, nie powinni oceniać naszego kina. Zdarzały się dobrze przyjęte decyzje: Złote Lwy dla Placu Zbawiciela Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Czy Rewers Borysa Lankosza. Debiutujący reżyser wygrał festiwal podwójnie. Na jednej z imprez poznał swoją obecną żonę.
Jeszcze nie wieczór
- Pierwsza rzecz, z którą kojarzy mi się festiwal w Gdyni, to gala rozdania nagród. Prowadziłam ją przez wiele lat. Przebieg bywał dramatyczny. Nie tylko z powodu kontrowersyjnych wyników. Do ostatniej chwili wydłużała się lista pozaregulaminowych nagród. Telewizja nadawała galę na żywo. Pojawiał się problem, jak to wszystko zmieścić. Potem: przemówienia laureatów. Zawsze za długie. Jak im przerwać, ale być miłym? Okropny stres - wspomina Grażyna Torbicka. Wyniki rzadko pozostają tajemnicą. Pierwsze przecieki pojawiają się już w piątek wieczorem. Jury nie może czekać z werdyktem do ostatniej chwili - trzeba ściągnąć do Gdyni laureatów. Bo twórcy czasem wyjeżdżają tuż po pokazie swojego filmu. Podobno zdarzało się, że jeśli laureat nie mógł wrócić do Gdyni na czas, nagrodę dostawał... ktoś inny.
Kilkanaście lat temu ktoś z biura festiwalowego zadzwonił do niewłaściwej osoby. Film się zgadzał, nazwisko aktora już nie. Pomyłka wyszła na jaw dopiero na gali. W największym napięciu na ogłoszenie wyników czekali ci, którzy przyjechali na cały festiwal. - Do ostatniej chwili nic nie wiedziałem. Naprawdę! - mówi reżyser nagrodzonej Złotym Lwami w 2010 roku Różyczki, Jan Kidawa-Błoński. - Na uroczystość przyszedłem w czarnej marynarce i białej koszuli. Smoking? Pasuje do Cannes, nie do Gdyni.
No właśnie... moda. Reżyser Jacek Bromski w książce A statek płynie... wspomina, że już w latach 70. obowiązywał "mundur filmowca". Dżinsy i amerykańska kurtka wojskowa. Radosław Piwowarski mówił, że nosiło się pionierki, dżinsy i na oko było niedomytym. Na szczęście - dla twórców - nie było wtedy tak czujnych paparazzich. Ani "policji mody" w kolorowych magazynach. Jeszcze kilka lat temu po nagrody niektórzy filmowcy wychodzili w wymiętych koszulach i butach sportowych. Panie w garsonkach i z torebkami na ramionach. Teraz aktorki mogą liczyć na wsparcie fachowców: na parterze hotelu Gdynia atelier pod koniec festiwalu otwiera Maciej Zień.
Makijaż i fryzury? To już działka fachowców - wcześniej z L’Oréala, w tym roku z firmy Kryolan. Wystylizowane gwiazdy ruszają czerwonym dywanem do Teatru Muzycznego. Od dwóch lat pochód jest reżyserowany. Wstęp na dywan mają tylko najważniejsi goście. - Chodziło o to, żeby nie pojawiali się tam celebryci niezwiązani z festiwalem - tłumaczy Michał Chaciński.
Trzecia częśc nocy
Gdy w kinach kończą się ostatnie projekcje, rozkwita życie nocne. Rozkład przyjęć - podobny od kilku lat. Poniedziałek: bankiet galowy w hotelu Gdynia. We wtorek do klubu w Gemini zaprasza dyrekcja festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. Środa to impreza szkół filmowych. Czwartek i piątek - przyjęcia Studia Munka, PISF albo Canal+. Sobota: bankiet kończący festiwal, najbardziej oblegany. Zaproszenia czekają na gości w skrytkach w Teatrze Muzycznym. Kto ich nie ma, może próbować wejść "na nielegalu". Jak?
Na znajomych, którzy są w środku, na pewność siebie, przez kuchnię w restauracji, na zaproszenie podrabiane. Wszystkie metody zostały sprawdzone! Małgorzata Pieczyńska wspomina: - Szliśmy całą grupą na bankiet organizowany przez wojewodę. Zaproszenia zostawiliśmy w hotelu albo komuś oddaliśmy. Zakładaliśmy, że wejdziemy na "twarz". Ale ochrona nie chciała nas wpuścić. Awanturowaliśmy się. Najbardziej oburzona była Ewa Wiśniewska. Interweniował elegancki mężczyzna: przepraszał za sytuację. Mówił, że też zapomniał zaproszenia i ochrona nie chciała go wpuścić, dopóki się nie wylegitymował. A był to ś.p. Maciej Płażyński, wojewoda gdański, organizator bankietu - mówi aktorka. Żaden z tych sposobów nie działał w latach 90.
Na przyjęcia na fregacie Dar Pomorza, organizowane przez Canal+, wchodzili tylko ci z zaproszeniami. A chcieli wszyscy. - Nawet gwiazdy biły się o te zaproszenia - wspomina bywalec, który chce zostać anonimowy. - Było o co. To był wtedy chyba jedyny bankiet z rozmachem. Świetna muzyka, jedzenie, szampan z najwyższej półki. Pewien aktor przeholował z musującym trunkiem i schodząc na ląd, wpadł do wody. Ostatnim - prawie - przystankiem na trasie festiwalowej jest bar w podziemiach hotelu Gdynia. Czyli Piekiełko. Ciasne, ze ścianami obitymi czerwoną tkaniną, wypełnione dymem z papierosów (tam nadal można palić!), z diabelnie drogim alkoholem. Dawniej - oczywiste miejsce najdzikszych balang i tańców do rana. Najgorętsza atmosfera? Między północą a drugą nad ranem.
Szczegóły? Nikt nie chce zdradzać, nawet anonimowo. Bo co się dzieje w Piekiełku, zostaje w Piekiełku. Balowali tam głównie filmowcy, ludzie "z miasta" przychodzili rzadko. Choć nikt przy wejściu nie robił selekcji. - Pamiętam, jak w połowie lat 80. na pewnym bankiecie pojawił się mężczyzna ubrany w smoking wysadzany diamentami - wspomina reżyser Jan Kidawa- -Błoński. - Wszedł w obstawie, po której było widać, że nie ma nic wspólnego ze sztuką. Ewentualnie ze sztukami walki. Wszyscy do niego podchodzili, czapkowali. Okazało się, że ten człowiek, bogaty właściciel firmy gazowej, założył firmę produkcyjną w Gdyni, kupił nowoczesny sprzęt. Filmowcy jeździli zwiedzać, oglądać. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że zatrzymała go milicja...
Innym barwnym gościem spoza branży był "Nikoś". Przedstawiał się jako biznesmen. Tyle że najważniejsze interesy robił w trójmiejskim półświatku. Zagrał niewielką rolę w Sztosie Olafa Lubaszenki. W ’96 roku został zastrzelony. Jeszcze kilka lat temu festiwalowy tydzień w Piekiełku inaugurowały występy artystyczne - taniec człowieka gumy i striptiz kobiety z wężem. Dziś bar działa na pół gwizdka, bo branża bawi się na bankietach. Do Piekiełka schodzi się w ostateczności. Dobrze mieć wtedy przy sobie iPhone’a, bo gdy o czwartej rano pracę kończy didżej, błyskawicznie rekrutuje się jego zastępcę.
- Część imprez przenosi się do nadmorskich barów. Albo na plażę, gdzie czasem się zasypia - mówi Magdalena Cielecka. After party odbywają się też w pokojach hotelowych. Najlepsze imprezy organizował syn znanego reżysera. - Na dziesięciu metrach kwadratowych z pięćdziesiąt osób. Gospodarz tańczy na telewizorze - wspomina jedna z uczestniczek. - Nad ranem część towarzystwa padała, jak stała. Byle się chwilę zdrzemnąć. Festiwal bawi się do piątej, szóstej i często prosto z balu rusza na śniadanie. Bo Gdynia przez jeden tydzień w roku jest miastem, które nigdy nie śpi.
Ola Salwa
Korzystałam z książki A statek płynie... pod redakcją Bożeny Janickiej.
38. Festiwal Filmowy w Gdyni: 9-14 września
TWÓJ STYL 9/2013