Jedna z największych powojennych tragedii. Co się stało na jeziorze Gardno?

18 lipca 1948 roku na jeziorze Gardno zatonęły dwie łodzie, na których pokładach znajdowały się 42 osoby. 25 z nich poniosło śmierć. Były to głównie harcerki, przebywające na letnim obozie w Gardnie Wielkiej. Wypadek uważa się za najtragiczniejszą katastrofę na wodach śródlądowych w Polsce. Okoliczności wypadku w książce „Otchłań” odtwarza Jacek Koprowicz.

Wycieczka, która miała być atrakcją, skończyła się tragicznie (zdj. ilustracyjne)
Wycieczka, która miała być atrakcją, skończyła się tragicznie (zdj. ilustracyjne)123RF/PICSEL

Dla dziewczynek, przebywających na wakacjach w Gardnie Wielkiej, przejażdżka łodzią do nadmorskich Rowów miała być niedzielną atrakcją. Pracownicy miejscowego gospodarstwa rybnego przygotowali dla nich dwie łódki: większą, motorową, która mogła pomieścić ok. 14 osób i mniejszą, pozbawioną napędu, przeznaczoną dla 7 pasażerów. Na dwa pokłady weszło jednak ok. 40 osób. Oprócz harcerek, ich nauczycielki i dorosłej opiekunki były to miejscowe kobiety, sternik i mechanik. Większa łódź holowała mniejszą na krótkim łańcuchu, na pokładach nie było odpowiednich środków ratunkowych.

Przeciążone łodzie od początku rejsu niebezpiecznie się kołysały. Po niedługim czasie mniejsza zaczęła przeciekać, a silnik dużej uległ awarii. Wylewanie wody czerpakami i próba przenoszenia dzieci z jednego pokładu na drugi nie odniosły zamierzonych skutków. Wręcz przeciwnie...

Wypadek, do którego doszło w odległości ok. kilometra od brzegu, do czasu zatonięcia promu "Jan Heweliusz" w 1993 roku, był najtragiczniejszą katastrofą w ruchu wodnym po II wojnie światowej w historii Polski.

Przebieg wypadku, a także następujące po nim wydarzenia w książce "Otchłań" opisuje Jacek Koprowicz. Poniżej publikujemy jej fragment.

Trudno uwierzyć, że w tym sielskim miejscu doszło do tragedii
Trudno uwierzyć, że w tym sielskim miejscu doszło do tragediiJan WlodarczykAgencja FORUM

Silnik gaśnie i kuter zatrzymuje się w odległości około stu metrów od Diabelskiej Wyspy, ale Stokrotki nadal śpiewają refren harcerskiej piosenki:

- Czuj, czuj, czuwaj, czuj, czuj, czuwaj,

Rozlega się dokoła.

Czuj, czuj, czuwaj, czuj, czuj, czuwaj,

Radosne echo woła...

Przestają śpiewać, gdy dziób łodzi płaskodennej ponownie uderza w burtę kutra. A one raz jeszcze spadają z ławek. Temu spadaniu towarzyszy przeciągły pisk, bo łódź odchyla się na  wyciągniętym zardzewiałym łańcuchu.

- Szajse! Szajse! - W ciszy, która teraz zapada, wścieka się na kutrze Michel, gdy tymczasem przemoczone harcerki w łodzi płaskodennej ponownie siadają na swoich miejscach.

Michel próbował uruchomić silnik z SHL, ale ten nie daje oznak życia. Nie krztusi się już nawet tym charakterystycznym jak u astmatyka dychawicznym kaszlem, co dawało szansę na reanimację.

- Kaput! - obwieszcza Michel śmierć silnika.

- Spróbuj raz jeszcze - mówi Derbich.

- Teraz, zamiast próbować, rzucamy kotwicę. - Michel unosi głowę i patrzy przez lewe ramię. - I płyniemy na wyspę.

- A co z nimi? - zastanawia się Derbich, na co Michel wzrusza ramionami. - Umiecie pływać? - pyta najbliższe harcerki.

- Nie - zaprzeczają zgodnym chórem.

Nadal nie mają świadomości, czy to, że umieją albo nie umieją pływać, ma jakikolwiek wpływ na rozwój wydarzeń, bo wylewanie wody z kutra traktują jak świetną zabawę.

- Tylko Joanna i Ewa umieją pływać - informuje panna Ewelina, która wraz z dwoma siostrzenicami w czerwonych kapelusikach w białe kropeczki wyszła na pokład z przybudówki.

- Co tam się dzieje? - pyta Joanna, obserwując wydarzenia na kutrze.

- Nic takiego - uspokaja ją Derbich. - Mamy drobną awarię i musimy wylać wodę z pokładu.

A wody jest coraz więcej. Sięga już kolan obu ośmiolatek w czerwonych kapelusikach.

- Na co czekacie? - pyta Michel. - Bierzcie naczynia i wracajcie do wylewania wody za burtę.

Z chichotem, uważając to za atrakcję podczas wycieczki, wracają do wylewania wody.

- Za dużo was nabraliśmy - zwierza się Derbich pannie Ewelinie.

- I co teraz? - pyta opiekunka bardziej z ciekawości niż troski, że coś im grozi.

- Zaraz jakiś kuter wypłynie z portu albo wróci z połowów na Bałtyku - wyjaśnia Derbich - i nas zabierze. - W jego głosie nie ma cienia paniki.

- Ach, tak. - To ją uspokaja, bo ona też pierwszy raz w życiu wypłynęła na taką przejażdżkę i nie ma żadnych złych doświadczeń z wodnym żywiołem. - Tu chyba nie jest głęboko? - pyta na wszelki wypadek. - Bo dno widać. - Jakieś dwa, może dwa i pół metra - uspokaja ją Derbich.

Ale nie dodaje, że to głębokość lustra wody. A dno, które widać z pokładu, to czarny muł, którego warstwa nad rzeczywistym dnem zalega na około półtora metra, więc razem to cztery metry.

- Wszystko dlatego, że mam dobre serce. I wam uległem - przypomina okoliczności, które doprowadziły do awarii. - To wasza wina, że zabrałem was za dużo - kończy wątek winy i kary.

- Jak to długo potrwa? - pyta nieopatrznie panna Ewelina.

- Co?

- Kiedy ten kuter, o którym pan mówił, wróci z połowu?

- Nie wiem! - irytuje się Derbich, nabierając kolejne wiadro wody. - Ale niedługo - zapewnia. - Proszę wracać z dziewczynkami do przybudówki. Plączą się tu niepotrzebnie. Panna Ewelina posłusznie zabiera siostrzenice, którym woda podchodzi już do kolan, co je tak bawi, że chichocząc, pluskają się w niej jak w płytkim basenie, i przerywając im zabawę, prowadzi je do przybudówki.

- Przecież dziś niedziela - uświadamia koledze Michel, kiedy rozbawione czerwone kapturki odchodzą.

- To co z tego? - Derbich powraca do wylewania wody za burtę.

- Jak to co? - dziwi się Michel. - W niedzielę nikt tu nie pracuje. I żadnego kutra nie ma na Bałtyku.

Derbich właśnie wylał wiadro wody za burtę. Potem się odwraca. I obaj stoją naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy.

- Rozumiesz, co to znaczy? - pyta Michel.

Do tragedii doszło na jeziorze Gardno, kilometr od brzegu
Do tragedii doszło na jeziorze Gardno, kilometr od brzeguJan KUCHARZYK/East NewsEast News
Przeciążone łodzie zatonęły  (zdj. ilustracyjne)
Przeciążone łodzie zatonęły (zdj. ilustracyjne)123RF/PICSEL

- U nas jest mało wody - informuje Joanna dokładnie wtedy, gdy ten już wie, co to znaczy, i stoi na wprost Michela z pustym wiadrem w rękach. - Może wam pomóc? - proponuje Joanna, wstając z ławki na pokładzie łodzi płaskodennej.

- Nie ruszajcie się! - powstrzymuje ją Derbich, patrząc z góry, bo pokład łodzi płaskodennej jest nieco niżej. - Jedna więcej i kuter nasz przeciążenia nie wytrzyma - tłumaczy swoje zdenerwowanie, kalecząc składnię.

- Co się wtedy stanie? - Stefa słyszy odpowiedź i zaciekawiona podnosi głowę znad wizjera exakty, gdyż cały czas fotografuje.

- Jak to co? - dziwi się Derbich, że żadna harcerka tego nie rozumie. - Pójdziemy na dno.

- Na dno - powtarza Stefa, jakby doznała olśnienia.

Albo nie zdawała sobie sprawy z tego, co się może wydarzyć. Albo odwrotnie, w pełni zdawała. Ale dla niej niebezpieczeństwo, które im teraz grozi, nie jest najważniejsze.

- Zdrowaś Mario, łaski pełna.... - Joanna zaczyna się modlić.

Ewa siedzi między nimi jak widz w teatrze na najlepszym miejscu w pierwszym rzędzie. Obok niej stoi modląca się Joanna. Za nią Stefania, balansując ciałem, żeby się nie przewrócić, patrzy w wizjer exakty i od czasu do czasu naciska migawkę. A pozostałe uczestniczki przedstawienia tak jak ona siedzą na ławkach widowni i czekają.

Nie czekają długo. Naprężony metalowy łańcuch nagle wiotczeje pod wpływem fali powstałej na skutek wylewania wody z kutra, która rozbujała łódź. Łódź płaskodenna, poddając się sile bezwładu, przesuwa się w stronę kutra. I ponownie uderza w niego dziobem. Tym razem harcerki nie dają się zaskoczyć. Trzymając się oburącz ławek, zostają na swoich miejscach. Po tym zderzeniu łódź nie odchyla się jak poprzednio, ale sunie wzdłuż lewej burty tak długo, aż zatrzymuje ją naprężony  łańcuch. Wtedy staje wtulona w kuter.

- Za dużo ich tu. - Poziom wody na pokładzie kutra mimo wysiłku całej załogi wciąż się podnosi. - Za dużo... - powtarza Michel.

- Musimy się ich pozbyć, żeby zmniejszyć ciężar. - Derbich podsuwa rozwiązanie. - To jedyna szansa.

Wszystko teraz dzieje się bardzo szybko. Derbich i Michel jak w transie chwytają w pasie harcerki, podnoszą i jak worki przerzucają przez burtę do łodzi bez silnika. I na pozór uwalniając się od problemu, wpadają w jeszcze większe tarapaty. Łódź obciążona dodatkowo wieloma kilogramami żywej wagi gwałtownie nabiera wody przez rozszczelnione dno. I zaczyna tonąć. Harcerki są w pułapce, ponieważ nie umieją pływać. Wybucha panika, której ani Joanna modląca się do Matki Boskiej o pomoc, ani obaj mężczyźni blokujący wejście na kuter nie są w stanie opanować. Dziewczęta, rozpychając się i przeraźliwie piszcząc, wracają na pokład kutra. Ale nie tylko one. Rzucają się tam pozostałe pasażerki łodzi. Na miejscach zostają tylko Joanna, Ewa i Stefa, która nie przestaje fotografować.

Kuter pod ciężarem niemal całej drużyny Stokrotek stłoczonej na rufie traci sterowność i odchyla się od poziomu. Dziób pozbawiony balastu się unosi. Dziewczęta tracą równowagę, ale próbują jakoś utrzymać się na pokładzie. Nie jest to łatwe.

Najpierw odchylenie pokładu od poziomu jest niewielkie. Dwadzieścia? Może dwadzieścia pięć stopni? Ale szybko rośnie. Gdy dochodzi do czterdziestu pięciu stopni, żony Derbicha i Michela, a w ślad za nimi ich mężowie, skaczą do wody i płyną do Wyspy Diabelskiej. To ostatnia chwila na bezpieczną ewakuację. Minutę później odchylenie od poziomu przekracza osiemdziesiąt stopni. Wtedy harcerki, czepiając się czego się da, piszcząc przy tym przeraźliwie, wspinają się jak alpiniści w górach po urwistym, niemal pionowym stoku, w nadziei dotarcia do wiszącego nad ich głowami dziobu kutra. Nie każdej się to udaje. Jedne opadają szybko i znikają pod wodą. Inne tuż nad jej powierzchnią zastygają wczepione w pokład i wciąż walczą o życie.

Kiedy woda w łodzi płaskodennej dociera do krawędzi burt, Ewa nadal siedzi w pierwszym rzędzie na ławce, która zrównała się z powierzchnią jeziora, i obserwuje finał widowiska, jakby nie dowierzając, że za chwilę na czarnym ekranie pojawi się napis koniec. A Joanna, stojąc, nadal modli się do Matki Boskiej w nadziei, że ta zmieni ich przeznaczenie. Tylko Stefa jest w swoim żywiole. Nie umie pływać, ale to nie jest teraz ważne. Zanurzona do pasa, z exaktą ponad powierzchnią wody, jak w transie  naciska spust migawki, starając się uchwycić najlepszy kadr. Patrzy na licznik. Naświetliła już trzydzieści dwie klatki negatywu. W kasecie zostały jeszcze cztery. Dlatego przestaje robić zdjęcia, ufna, że jeszcze zdarzy się coś nadzwyczajnego. Coś, co wszystko przewyższy.

I zdarza się. Kuter staje pionowo, a potem nieruchomieje. I kiedy wydaje się, że to już koniec popisu, kuter wpada w dygot. Ten atak okazuje się bardzo skuteczny. Stokrotki odpadają od pokładu i po krótkim locie wpadają do wody. Wtedy Stefa naciska migawkę. Trzy przedostatnie klatki zostały naświetlone. Została 36. Ostatnia. Wpatrzona w wizjer Stefa czeka cierpliwie.

Po wstrząsach kuter, uwolniony od większości harcerek, jak na zwolnionym filmie zaczyna się obracać wokół osi. Po obrocie o dziewięćdziesiąt stopni ponownie nieruchomieje. Kilkumetrowa smycz łącząca kuter z łodzią napręża się i utrzymuje go na uwięzi. Nie trwa to długo. Na szczęście, opadając, kuter nie zwala się całym ciężarem na łódź i nie miażdży jej pasażerek, ale przewraca i pada obok lewej burty. Zanim z hukiem uderza o powierzchnię jeziora, płosząc ptaki na Wyspie Diabelskiej i wzbudzając wysoką falę, Stefa po raz ostatni naciska spust migawki. Choć zmieciona z pokładu łodzi opada na dno jeziora, to tonąc ze swoją ukochaną exaktą, Stefa jest pewna, że zrobiła zdjęcie życia. Wraz ze Stefanią do wody wpadają Joanna i Ewa. Ich ciała najpierw przebijają się przez dwumetrową warstwę czarnego mułu, a dopiero potem lądują na piaszczystym dnie.

Jacek Koprowicz w swojej książce opisuje okoliczności tragedii sprzed lat
Jacek Koprowicz w swojej książce opisuje okoliczności tragedii sprzed latmateriały prasowe

Jacek Koprowicz, "Otchłań", wyd. Mando

Wstęp i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas