Jerzy Stuhr: To może być moja najważniejsza rola

- Choroba sprawiła, że mój kokon egocentryzmu zaczął pękać. Otworzyłem się na ludzi - mówi Jerzy Stuhr w rozmowie ze Styl.pl.

Jerzy Stuhr: "Dopiero w chorobie człowiek dowiaduje się, jakim bagażem energii dysponuje"
Jerzy Stuhr: "Dopiero w chorobie człowiek dowiaduje się, jakim bagażem energii dysponuje"materiały prasowe

Izabela Grelowska, Styl.pl: W książce "Myśmy się uodpornili. Rozmowy o dojrzałości" - zapisie rozmowy z księdzem Andrzejem Lutrem, mówi pan, że "sztuka prowadzi do wolności" i że właśnie ze względu na to dążenie do wolności został pan aktorem. Co to znaczy?

Jerzy Stuhr: - Po latach przekonałem się, że sztuka jedynie "prowadzi" do wolności, ale nie doprowadza. Jako młody chłopak myślałem, że będę wolny. Ale wolnym nie będzie się nigdy, jedynie idzie się w tym kierunku. A co to oznacza? Że kierujesz się tylko swoimi wyborami, bez żadnych zewnętrznych nacisków i podpowiedzi. Wtedy stajesz się częściowo wolny. Tworzysz tylko to, czego potrzebę sam czujesz. Wyrażasz siebie.

- To ma dobre i złe strony. To piękne, że nie podlegam nikomu. Jestem sam. Ale to też brzemię podejmowanych samotnie decyzji. Wiem, że nikt mi nie pomoże, że sam muszę za wszystko wziąć odpowiedzialność artystyczną. To jest uciążliwe. To mnie często bolało.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że rozpoczęcie współpracy z Krzysztofem Kieślowskim i film dały panu więcej wolności. Czy w filmie jest więcej wolności niż w teatrze?

- Troszkę zweryfikowałbym to zdanie. Kieślowski mi dał wolność w tym sensie, że jako młody człowiek nagle uwolniłem się z pewnych teatralnych więzi: z kostiumu, z tekstu, którego nie wolno było przeinaczyć, szczególnie jeśli był wierszem. Miałem na myśli tego rodzaju ograniczenia. Nagle pojawił się film, w którym mogę zmieniać kwestię, byle sens się zgadzał. Mogę wystąpić ubrany tak, jak jestem teraz.

Nowe środki.

- Tak. Otworzył się przede mną nowy świat. To na pewno. Ale teatr też daje wiele. W teatrze kreujesz. W filmie nie miałem nigdy takiego poczucia kreacji. Raczej wykonywałem pewne zadania. Może dwa, trzy razy trafiło się, że dostałem taki obszar wolności, że mogłem sobie eksperymentować. Dziś powiedziałbym, że Krzysztof Kieślowski bardziej mną pokierował, niż że mi coś podpowiadał.

- Chciałem być aktorem teatralnym, to teatr był moim żywiołem. Byłem wykształcony do teatru, a nie do filmu. W filmie jestem właściwie samoukiem. A on mi nagle pokazał - popatrz, w tym dziale twórczości możesz wypowiedzieć się bardziej osobiście na tematy, które nas wszystkich dotyczą. I to było fascynujące. Powiedziałbym, że Krzysztof bardziej pomógł mi w życiu niż w sztuce. Był mądrym człowiekiem i wielokrotnie zwracałem się do niego o rady. Ale w działaniach artystycznych, jeśli na to głębiej spojrzeć, zawsze jesteś sam.

Powiedział pan też kiedyś, że film jest raczej materią sztuczną, a teatr wymaga prawdy, uczciwości. Nadal pan tak myśli?

- W filmie można okłamać. Wlejemy specjalny olejek do oka i aktor będzie płakać rzewnymi łzami, a ludzie będą się wzruszać. W teatrze, na scenie to już jest trudniej zrobić. Żeby przekonać człowieka na żywo, jeszcze nie swoim tekstem, potrzebna czegoś więcej. W filmie pomaga wiele rzeczy: kamera, zbliżenie, rodzaj oświetlenia, a na koniec montaż.

W rozmowie z księdzem Lutrem, która jest w znacznym stopniu o przemijaniu, mówi pan, że to literatura unieśmiertelnia, że najważniejsze jest słowo pisane. To zabrzmiało, jakby pan, jeden z najwybitniejszych aktorów i pedagog, trochę tego aktorstwa nie doceniał...

- Oczywiście. W rankingu gatunków sztuki literaturę zawsze będę stawiał wyżej. Być może wiąże się to z moim wykształceniem. Jestem filologiem i to we mnie zostało, mimo że poszedłem w innym kierunku. A wracając do tej wolności... Kiedy zacząłem pisać, nagle poczułem, że obszar wolności jest większy. Bo ja jestem z moimi twórczościami strasznie ograniczony.

Ale teatr ze swoją ulotnością odpowiada naturze życia, które też dzieje się tu i teraz.

- Metaforycznie mówiąc, tak. To mi się nawet podoba. Nie lubię oglądać swoich starych filmów, bo widzę błędy, których już nie poprawię. A przedstawienia teatralne gdzieś się ulatniają. Zostają w legendzie.

Mówi pan też, że bycie artystą to wejście w pole ryzyka i samotności. To natura bycia artystą? Cena, jaką artysta płaci?

- Jedno i drugie.

A wydaje się, że aktorstwo to zawód niezwykle towarzyski...

- To pozory. Jesteśmy ludźmi dość zamkniętymi w sobie. Z zewnątrz może to wyglądać inaczej, bo czasem odreagowujemy w duchu towarzyskim, ale to tylko odreagowanie.

- Jesteśmy zamknięci, bo jesteśmy bardzo skupieni na sobie. Można to postrzegać jako egocentryzm. Dlaczego ja jestem tak skupiony na sobie? Bo szukam w sobie energii, którą później w teatrze, czy przed kamerą, muszę z siebie wydać. I czasem tej energii już nie starcza w relacjach z najbliższymi.

Ale chociaż aktor musi być samotnikiem i egocentrykiem, panu się udało stworzyć bardzo trwałą rodzinę. Nie tak częste zjawisko w środowisku aktorskim.

- Jest jeszcze kilka takich przykładów. Wszystko zaczyna się od szczęścia w doborze partnera, który sam, a później jeszcze z dziećmi, rozumie wszystkie te stany: stresy, napięcia, oddalenie się psychiczne i fizyczne. Jeśli to się uda, to wtedy jest szczęśliwie. Myślę, że dzieciom, chociaż z daleka, bo nie było mnie z nimi na co dzień, to jednak pokazywałem kawałek uczciwej pracy, której byłem poświęcony. I to ich też kształtowało. Najpierw imponowało, później chcieli mnie naśladować.

Wszyscy są artystami, może przez to lepiej rozumieją te stany.

- Na pewno tak. Moja żona jest muzykiem, wykonawcą. Też była poddawana tym napięciom, jakie wiążą się ze sprawdzeniem się przed publicznością. I przez to rozumiała moje. A ja jej. Wiedziałem, że w dniu koncertu, lepiej do niej nie podchodzić. A ona w dniu premiery mówiła dzieciom: "Zostawcie teraz ojca samego".

Jerzy Stuhr i ks. Andrzej Luter, autorzy książki "Myśmy się uodpornili. Rozmowy o dojrzałości"
Jerzy Stuhr i ks. Andrzej Luter, autorzy książki "Myśmy się uodpornili. Rozmowy o dojrzałości"materiały prasowe

Mówi pan o samotności artysty. W rozmowie z księdzem Lutrem opowiada pan o jeszcze innym rodzaju samotności. Samotności, jakiej uczy choroba.

- To osobny rozdział. Niespodziewany. Nikomu nie życzę zdobywania takiego doświadczenia. Do chorowania trzeba mieć strasznie dużo siły. Ksiądz mnie pytał, czego się boję. A ja odpowiedziałem, że nie śmierci. Jestem do niej właściwie przygotowany. Boję się, czy przetrzymałbym cierpienie. Wiem, co ono znaczy. I nie jestem pewien, czy byłoby mnie jeszcze stać na taką siłę, jakiej wymaga choroba.

- Dwa razy w życiu mnie było stać. Wydobyłem z siebie nieprawdopodobne pokłady energii. To była dla mnie nauka. Choroba uczy, daje zupełnie inne doświadczenie. Nagle mój kokon egocentryzmu zaczął pękać. Otworzyłem się na ludzi. Zacząłem ich bardziej rozumieć, nawet jeśli się z nimi nie zgadzałem. Znacznie wzrósł mój współczynnik empatii i tolerancji.

Podzielił się pan swoimi bardzo prywatnymi emocjami dotyczącymi choroby.

- Zobaczyłem, że to jest potrzebne. Mój przykład i podejście, czasami bardzo niekonwencjonalne, wpływają na ludzi. Zdarzało się, że dzwonił do mnie lekarz i mówił: "Dam panu do słuchawki mojego pacjenta, niech mu pan coś powie, bo pana posłucha, a mnie nie", a ja nawet nie wiedziałem, na co choruje ten człowiek.

Przypomina to nieco misję aktorską. Odkrywa pan swoje emocje, by pokazać innym pewną drogę.

- Tak, tylko to się dzieje na polu niezwykle poważnym. Nie że brawa i idziemy na kawę po spektaklu. Tu jest poważnie, można być komuś naprawdę potrzebnym. Zauważyłem to w ostatnich latach. Może to nawet ta najważniejsza rola w moim życiu?

Ksiądz Andrzej Luter w tej rozmowie bardzo dużo mówi o wierze i religii, a pan w tych momentach więcej milczy.

- Ksiądz jest specjalistą, ja nie mam takich przemyśleń. Moje myśli zawsze szły w kierunku kreacji artystycznej. A ksiądz roztrząsał sprawy egzystencjalne o wiele głębiej.

- Powiedziałem mu kiedyś, że jak byłem chory, to wyznaczyłem sobie trasę do kościoła w Gliwicach. Myślałem wtedy: "Jak dojdę dzisiaj do kościoła i się nie spocę, to znaczy że jest lepiej". Uciekałem ze szpitala i codziennie pokonywałem tę trasę, a potem przesiadywałem w kościele. Ksiądz zapytał, o czym wtedy myślałem. Odpowiedziałem: "A tak... Co tam dzieci robią. Co u syna, jaką rolę będzie grał. O tym, że wnuczka się ma urodzić, o takich rzeczach myślałem". A ksiądz na to: "To właśnie pan się modlił". Zaskoczyło mnie to, ale też uzmysłowiło, że wiara jest mi potrzebna. Przeżywana na mój sposób, dość prosty i nieskomplikowany. Ale jest potrzebna.

Mówi pan o mobilizacji siły, która występuje w chorobie. I chociaż to trudne doświadczenie, zaczął pan później bardzo intensywnie pracować.

- Dopiero w chorobie człowiek dowiaduje się, jakim bagażem energii dysponuje. Traci ją, ale jednocześnie ciągle jej poszukuje. Uzmysławia sobie: "Nie. Jeszcze mam siłę wstać, wziąć pióro, napisać coś". Granica ciągle jest jeszcze gdzie indziej. A później, kiedy stan zdrowia się poprawia, to wiemy już do jakich granic możemy prowadzić swoją aktywność życiową. Zauważyłem też, że jak nie mam nic, czym mógłbym się zająć, to się zaczynam gorzej czuć.

Zagrał pan niedawno Lecha Wałęsę w Teatrze Łaźnia Nowa. Za tę rolę straszliwie pana kąsają prawicowe media.

- Na to byłem przygotowany. Lubię grać tę rolę i mam poczucie, że ludzie chcą mnie w niej wysłuchać. Rzadko się to zdarza. Te trzysta osób, nawet jak się ze mną nie zgadza, bo czasem to czuję, to jednak jest zaciekawione tym, co mam do powiedzenia.

To trudna rola?

- Nie. Pewna zagraniczna dziennikarka spytała mnie, jak przygotowywałem się do tej roli. Odpowiedziałem, że pracuję nad nią ponad trzydzieści lat. Zagranie Wałęsy sprawiło mi satysfakcję. Do tego ten język. Trochę nawet zmieniałem autora, kiedy czułem, że Wałęsa by tak nie powiedział. Kąsania oczywiście były. Ale wczoraj się dowiedziałem, że zostaliśmy włączeni z tą sztuką w centralne uroczystości w Gdańsku 4 czerwca. Jedziemy na sześć spektakli do Teatru Szekspirowskiego. Gramy jeszcze na festiwalu R@Port i na festiwalu w Cieszynie, więc czerwiec będzie pełen Wałęsy.

A Lech Wałęsa już pana widział w tej roli?

- Nie. Myślę, że może w Gdańsku zobaczy. To też emocjonujące, bo w tej sztuce nie jest wyidealizowany. Ze sceny padają słowa megalomańskie: "Bo to jest domena królów, a ja jestem królem! Ostatnim królem tej ziemi! Z koroną lub bez, nie ma znaczenia". Bohater często się zapędza, ale jest pomnikiem historii. Czasem nie może tego udźwignąć, przyznaje się zresztą do tego: "Robiłem błędy, myliłem się, ale zawsze dążyłem w kierunku, który sobie wyznaczyłem".

A teraz odkrywa pan zupełnie nowe światy, bo spotykamy się Operze Krakowskiej. To już drugi spektakl operowy w pana reżyserii. Co pana skłoniło, żeby się wziąć za operę?

- Wie pani, za reżyserię już się od czasu do czasu brałem. To co umiałem zrobić, to robiłem. Ale zawsze szukałem takiego teatru, z jakiego wyrosłem. Teatru totalnego. Pamiętam Stary Teatr w latach siedemdziesiątych. Na scenie osiemdziesiąt osób w "Dziadach", statyści, dekoracje. To były ogromne przedsięwzięcia. Byłem młodziutki i uczestniczyłem w tym wszystkim. "Noc listopadowa", Konieczny, muzyka, orkiestra, chór. I tak było sztuka w sztukę! A potem teatr marniał coraz bardziej, pieniędzy nie było. Teatr stawał się coraz bardziej ubogi, ale nie w sensie Grotowskiego. Pojawiło się dużo prywatnych przedsięwzięć. A ja szukam takiego teatru, żeby jeszcze młodość mi wróciła! A w operze jest orkiestra, scenografie wysokie na osiem metrów, chóry, balety, soliści. Lubię taki teatr.

- Jest jeszcze druga przyczyna. Oglądałem dużo oper komicznych i zauważyłem, że najlepsza jest muzyka. Śmieszna i dowcipna. Ale te inscenizacje... Widać było, że reżyserzy często nie mają tego wyczucia humoru, którym ja jako aktor bawiłem ludzi całe życie. Znam zasady, które pozwalają wydobyć śmiech widzów. Zauważyłem, że mogę śpiewakom coś doradzić, wprowadzić jakieś śmieszne sytuacje. Pomyślałem, że w tym dziale mogę się poruszać. Dlatego robię już drugą włoską operę komiczną. Dość słabo czytam nuty, ale znam język włoski i jestem bez przerwy na bieżąco z tym, co oni śpiewają. Mogę dużo podpowiedzieć. A zauważyłem, że reżyserzy oper często nie znają włoskiego. I to słychać.

Operę reżyseruje się inaczej?

- Tak. Bardziej się ją organizuje. Nie można przeskoczyć pewnych zasad. Nie można śpiewakowi powiedzieć, żeby stanął tyłem do publiczności. I takich momentów jest dużo. Kiedy przychodzi piękna aria, to widzisz, że ze swoimi pomysłami reżyserskimi musisz się wycofać. Bo na pierwsze miejsce wchodzi muzyka i śpiewak.

A czego widzowie mogą się spodziewać po "Cyruliku Sewilskim"?

- Trochę radości. Będzie piękna muzyka, pomysłowa scenografia, śliczne kostiumy.

 Zdradzi pan jakieś szczegóły dotyczące tego wydania "Cyrulika Sewilskiego"?

- Na pewno rzeczą niekonwencjonalną, dla tych, którzy tę operę znają, będzie to, że po raz pierwszy zobaczą na scenie zakład fryzjerski. Nigdy tego nie było. Nawet w libretcie tego nie ma: "Gdzie ta twoja fryzjernia? - Tam pod numerem piętnastym znajdziesz cztery peruki...". Nigdy nikt się nie pokusił, a widziałem kilkanaście inscenizacji, żeby pokazać na scenie, jak się goli, czesze... A przecież to są fascynujące rzeczy. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy fryzjerzy rządzą światem.

"Myśmy się uodpornili. Rozmowy o dojrzałości"
"Myśmy się uodpornili. Rozmowy o dojrzałości"materiały prasowe

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Kilka słów o Jerzym Stuhrze...Interia.tv
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas