Reklama

​Jestem niewinna

Obwinianie się o byle co zabiera nam nawet pięć godzin tygodniowo. Jak zrzucić gorset poczucia winy i odetchnąć z ulgą?

Niedawno na scenie Teatru WARSawy odbyła się prapremiera spektaklu "Wasza wysokość" w reżyserii Katarzyny Kalwat według tekstu 26-letniej Anny Wakulik, która ma już za sobą debiut dramatopisarski na prestiżowej scenie Royal Court Theatre w Londynie. "Wasza wysokość" to sztuka inspirowana życiem himalaistki Wandy Rutkiewicz (w tej roli znakomita Jadwiga Jankowska-Cieślak).

"Nie czuję się winna", mówi Wanda w obliczu oskarżeń mediów o śmierć młodego towarzysza górskiej wyprawy. Wydaje się silną kobietą. Ale konferencja prasowa spowoduje w niej jakieś wewnętrzne tąpnięcie. Powrócą wyrzuty sumienia związane z dawnym wypadkiem przyjaciółki. Pojawi się też dawny partner, który skutecznie wzbudzi w Wandzie następne wątpliwości. Aktor Henryk Niebudek doskonale pokazał ten rodzaj gniewu, który jest powściągliwy i zarazem manipulacyjny. I nagle w tym spektaklu o wysokogórskich wspinaczach proces obwiniania zaczyna się toczyć jak lawina.

Reklama

Już nic nie jest tak, jak to sobie wyobrażamy. Bo nagle widzimy, że niezgoda nie tylko rujnuje, ale też... buduje. Nasze związki wcale nie tak rzadko cementowane są właśnie poczuciem winy. A to tyleż mocne, co niebezpieczne spoiwo.

Wojna ze sobą

Kiedy rozmawiam z Elżbietą (47 lat), od razu zauważam, że często wyraża się pogardliwie o swoim mężu Irku: "ten niezdolny pianista" albo "grajek". Jednocześnie z pewną dumą obwieszcza, że w przyszłym roku będą obchodzić dwudziestolecie ślubu. Kiedyś wspólnie zdecydowali, że Elżbieta jako finansistka będzie pracowała, a Irek, absolwent szkoły muzycznej w klasie fortepianu, zostanie w domu, by zająć się ich malutką córeczką. Wszystko wydawało się idealne. Ona robiła karierę, doskonale zarabiała i niczego im nie brakowało. A on wychowywał dziecko i prowadził dom.

Układ był nietypowy, ale się sprawdzał. Do czasu. Od kilku lat w tym domu toczy się wojna. Ale ona również nie jest typowa. Nie ma awantur, cichych dni czy też kulturalnych dysput o wzajemnym rozczarowaniu i niedopasowaniu. Związek rozpada się w kompletnej ciszy. Małżonkowie nie prowadzą na ten drażliwy temat żadnych rozmów. Zamiast dialogu są dwa równoległe monologi. Wewnętrzne. Każde z nich ma siebie za przeciwnika.

Elżbieta nieustannie oskarża się, że przeinwestowała w korporacyjną karierę. Jej kontakty z córką są bardzo złe. Nastolatka bywa wobec niej opryskliwa, wypomina matce nieobecność i dorobkiewiczostwo. Trzyma za to sztamę z ojcem - artystyczną duszą. Elżbieta czuje się wykluczona. Coraz trudniej dogaduje się z mężem.

Irek przytył, stał się mrukliwy, a kiedy ona chce się zwierzyć z kłopotów w pracy, to już nawet nie udaje, że go to interesuje. Dowiaduję się, że przez jakiś czas chodzili na rodzinną terapię, ale nie dało to żadnych rezultatów.

- To już same zgliszcza po dawnym uczuciu - stwierdza Elżbieta, a ja pytam, co ją w takim razie trzyma w złym związku. Wtedy natychmiast przyznaje, że poczucie winy. Wobec córki i męża. - Byłam nieobecną matką, a mężczyznę obsadziłam w roli niańki, bo tak mi było wygodnie - mówi.

Zauważam, że gdyby to ona została w domu z dzieckiem, pewnie nie uważałaby tego za szczyt poświęcenia i życiową katastrofę. Niby przyznaje mi rację, ale chyba nie jest do końca przekonana. Samooskarżenia nadal są górą.

Irka również pytam, dlaczego jest z Elżbietą. Jego wypowiedź zaskakuje szczerością. Wcale nie skarży się na los pana domu na pełnym etacie. Ale za to z pewnością w głosie wyznaje, że podobają mu się młode kobiety:

- Takie ciepłe, w sumie proste i cudownie naiwne.


Dlatego Irek ma marzenie. Chciałby wyprowadzić się do matki, która właśnie owdowiała i została sama w dużym mieszkaniu. Dlaczego więc zwleka i nie funduje sobie sequela kawalerskiego życia? W odpowiedzi słyszę, że choć uwiera go to małżeństwo, to przynajmniej wyrządza krzywdę tylko sobie.

- Gdybym odszedł, miałbym piekielne wyrzuty sumienia. Nie dość, że całe życie żona mnie utrzymywała, to jeszcze wiem, jak bardzo Elżbiecie zależy na pozorach. Zawsze dbała, żeby wszystko w jej życiu wyglądało na udane. Nawet oszukiwała koleżanki, że ja pracuję. Bo z zewnątrz mogłoby wyglądać, że jestem darmozjadem, którego ona utrzymuje. Ale praca bardzo ją wyniszcza. Elżbieta potrzebuje się w domu wyciszyć i lubi mieć wszystko podane na tacy, a ja jestem zawsze do usług - uśmiecha się Irek.

Obydwoje patrzą na siebie przez pryzmat szkodliwych stereotypów na temat męskości i partnerstwa. Żyją grzecznie razem, chociaż wcale tego nie chcą. Na przykładzie tej pary doskonale widać, jak poczucie winy skutecznie wpasowało się w lukę po miłości. Obwinianie się działa tu jak magnes przyciągający do siebie kobietę i mężczyznę. Można i tak, ale czy nie szkoda życia?

Sama sobie winna

Inna historia. Bardzo typowa. Anka, 48 lat. Na pierwszy rzut oka - sympatyczna i radosna. Jednak nagle stwierdza, że powinna nazywać się Pani Porażka. Opowiada, że nigdy jej się nie udaje to, co innym przychodzi bez trudu. Jej koleżanki jakoś ogarniają pracę i dom i jeszcze mają czas o siebie zadbać. Ona nigdy się nie wyrabia.

- Jestem żałośnie jednozadaniowa. Jak chcę się przyłożyć w pracy, to tracę z oczu synów i męża. Jak chcę być supermamą, to coś się natychmiast wali w firmie - twierdzi.

Zwierzeniom Anki towarzyszy nagła zmiana nastroju. Już się nie uśmiecha, broda jej drży, a palce szarpią rękawy swetra. Jeżeli już mamy niemądrze bawić się w pseudonimy, to zamiast Pani Porażka proponuję dla niej przydomek Pani Niezawiniona Wina.

Już w samym sposobie opowiadania Anki o sobie widać, gdzie może tkwić problem. Przesadza i dramatyzuje. Używa słów "nigdy" i "zawsze". Do tego uporczywie porównuje się z innymi. Oczywiście na swoją niekorzyść. Bo jakże mogłoby być inaczej?

- Skąd właściwie wiesz, że koleżanki ze wszystkim sobie radzą? Z pobieżnej, zewnętrznej obserwacji ich życia? A może same tak deklarują? Może nie mają twojej, Anno, skłonności do przesady? Umieją zobaczyć również to, co się im udaje? Niewykluczone, że mają inną sytuację finansową. Silniejsze wsparcie rodzinne? Potrafią prosić o pomoc? - dopytuję.

Kreślę różne scenariusze. Próbuję uelastycznić myślenie Anki o sobie, bo jej samoocena jest zbudowana z gotowych półfabrykatów. Ona się nie rozgląda. Nie szuka racjonalnych przyczyn. Uwzględnia tylko te informacje, które pasują do gotowej tezy: sama sobie jesteś winna. A kobieta, która ma trudności ze zrozumieniem siebie, trudno sobie wybacza.

Następny cytat z wypowiedzi Anki: "Jak chcę być supermamą...". A co, zwykłą mamą to już nie łaska być? Po co być naj, skoro wystarczy być dobrą, co już dawno stwierdzili psychologowie.

Anka sama się zdradziła, że odczuwa przymus bycia kobietą wielozadaniową. Chciałaby być jak inne. I jest!

- Jesteś dokładnie taka sama jak większość pracujących kobiet - mówię. One również przeżywają nieustanne wyrzuty sumienia, że zaniedbują dziecko i męża. Że kupują ciasto w sklepie, a mogłyby je upiec. Że sprawdzają zeszyty w metrze, zamiast spokojnie w domu. Że w tygodniu widzą dziecko ledwie godzinę rano i dwie godziny wieczorem. Że pod koniec dnia są zmęczone i w łóżku odwracają się do mężczyzny plecami. A przecież skłania je do pracy sytuacja finansowa, a nie tylko ambicje zawodowe. I choć nie wiem jak by się starały, to i tak zawsze znajdzie się coś, za co będą mieć do siebie pretensje. Ale czy zawsze uzasadnione? Jak można sprostać roli matki całodobowo obecnej fizycznie przy dziecku i osoby, która musi zapewnić rodzinie godziwe warunki życia? Nie zawsze możemy i chcemy liczyć na męża czy ojca dziecka.

Zresztą tatuś, który przez godzinę bawi się z nim w parku, już postrzega siebie jako dobrego ojca. A kobieta może się dwoić i troić na wszystkich możliwych frontach, a i tak zawsze znajdzie dla siebie jakieś "ale". Poczucie winy to raniący odprysk po dążeniu do perfekcji. Wyrzuty sumienia doskonale sprawdzają się w roli mentalnego pastucha. Pilnują, byśmy cały czas dawały z siebie wszystko kosztem nas samych.

Czy za chroniczną, codzienną "produkcję" poczucia winy odpowiada jedynie kulturowy przekaz, że my musimy się poświęcać w domu, a mężczyzna to może, co najwyżej, nam pomóc? Bywa, że poczucie winy wzmacnia ochoczo system wychowania.

Anka od dziecka wiedziała, że chwalić się nie wypada i że zawsze znajdzie się coś, co można zrobić lepiej. To wpajał jej ojciec. Oczywiście, dla jej dobra. Kiedy po urlopie macierzyńskim wróciła do pracy, jej młodszy synek miał kilka miesięcy. Opiekę nad wnukami przejęli jej rodzice będący na emeryturze. Tyleż pomocni i oddani, co surowi.

Kiedy Anka zarobiła swoje pierwsze większe pieniądze, kupiła wymarzone meble do pokoju dziecięcego. Ojciec szybko zgasił jej radość:

- Co to za szafa? To ma być szafa dla chłopaka?! Płytka i biała. Babska.

A matka dodała, że rano po jej wyjściu Maciek bardzo płacze. Ance było przykro. Meble przestały cieszyć, a praca powoli stawała się jednym wielkim wyrzutem sumienia. Rodzice Anki spełniali funkcję wadliwego termostatu. Nawet jak Anka czuła ciepło, to oni zawsze jej wmawiali, że jest zimno. Jej mąż też miał swoje do dodania. Lubił nią zdalnie posterować, ale w przeciwieństwie do rodziców każdą naganę opakowywał w złotko miłych uczuć. Zaczynał zwykle przedmową:

- Boję się o ciebie... Kto ci powie prawdę, jeśli nie ja... Dobrze ci radzę... Nie odbieraj tego źle, ale zachowałaś się jak kompletna idiotka. No i mamy kłopoty.

"Mamy kłopoty" - liczba mnoga. Anulka, złe dziecię, nabroiła, a pan mąż musi to teraz posprzątać. Dobrze chociaż, że Anulka żałuje za swoje niegrzeczne zachowanie. Warto uważać na ludzi, którzy są katalizatorami naszego poczucia winy. Rodzice byli zapewne umęczeni opieką nad wnukiem. Może chcieli powiedzieć, że im trudno, ale zamiast się dogadać i ustalić inne warunki pomocy, prościej im było znaleźć sobie kozła ofiarnego w osobie córki. Łatwiej komuś coś wytknąć niż przyznać, że się nawaliło.

A wywody pana męża? Anka mogła je odbierać w kategorii dobrych rad. Ale to nie była troska, tylko toksyna. Mąż nie tyle podpowiadał, co zrobić, ile zasiewał niepewność. Wzmacniał w Ance poczucie bezradności. Napędzał lęk, że sobie nie poradzi. To przykład biernej agresji. Ten, któremu się podpowie, by czuł się winny, staje się podatniejszy na manipulację. Można go bardziej podporządkować, wymusić na nim uległość czy zmianę decyzji. Właśnie dlatego ten wir przesadzonych wyrzutów sumienia jest niebezpieczny.

Życie czy sala rozpraw?

Decyzja należy do ciebie. Naprawdę. Bo czyż nie jest tak, że bez względu na to, jaki jest bilans naszych sukcesów i porażek, to powód do wypominania i tak się zawsze znajdzie? Niby już wiemy, że nie musimy być idealne, ale w praktyce trudno zatrzymać ten przykry szum samooskarżających myśli. Coraz częściej obserwuję u kobiet poczucie winy do kwadratu. Obwiniają się o to, że się obwiniają!

Bo zazwyczaj mamy już świadomość, że istnieje coś takiego jak wewnętrzny krytyk, który żywi się potrzebą osiągnięć, bycia ukochaną i docenioną. Jesteśmy z siebie niezadowolone, że nie umiemy odpuścić, zdystansować się i po prostu sobie pożyć. Niekiedy pocieszamy się, że niezadowolenie ma nas mobilizować i trzymać w ryzach. Ale to nie żaden doping, tylko bolesna karykatura samodyscypliny.

Poczucie winy odbiera energię i radość życia. Oczywiście wywołuje ponuractwo, nadmierną drażliwość oraz uruchamia przesadne kompleksy. Pojawiają się stany lękowe, obniżenie nastroju oraz dolegliwości psychosomatyczne. Takie samooskarżenia wpływają negatywnie nie tylko na nastrój, ale też na myślenie czy zachowanie.

Silnie obwiniająca się osoba może nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, że pozostaje na uboczu. Że nie włącza się w nurt życia. Zaniedbuje związki z ludźmi i bieżące obowiązki. A to z kolei rodzi nowe konflikty i aktywuje... nowe poczucie winy. Co z tym zrobić? Po pierwsze, przyjrzeć się swoim reakcjom. Czy zawsze są adekwatne i racjonalne? Niektóre kobiety mają tendencję do przesadnego reagowania poczuciem winy. Niezależnie od swoich kompetencji i rzeczywistego wpływu na sytuację. W myśl zasady: co złego, to ja! Być może odkryjemy ten masochistyczny pierwiastek w swojej osobowości, co pomoże nam skuteczniej i zdrowiej radzić sobie w konfliktowych sytuacjach. Sprawniej działać bez niepotrzebnego zadawania sobie bólu.

Branie wszystkiego na siebie wcale nie świadczy o heroicznej dorosłości, dobrym wychowaniu czy o wewnętrznej sile. To znak, że lubimy z siebie robić kozła ofiarnego i nawet o tym nie wiemy. Czas to zmienić. Nie zawsze jesteśmy autorkami scenariusza, który realizujemy. Po drugie, dobrze jest uświadomić sobie, że poczucie winy zwykle pojawia się w trudnych sytuacjach. W momentach silnego zmęczenia psychicznego i fizycznego. Często towarzyszy chorobie i odchodzeniu bliskich ludzi. Wyrzuty sumienia to typowe symptomy żałoby i poczucia straty. Niezależnie od tego, jak bardzo się starałyśmy, mogą pojawić się natrętne samooskarżenia, że na przykład nie dość często bywałyśmy w szpitalu albo że mogłyśmy zrobić więcej, inaczej. W ten właśnie sposób tworzą się fałszywe wspomnienia zbudowane jedynie z tego, co zaniedbałyśmy.

Zadręczamy się, że nie możemy wprowadzić korekty do przeszłości. Teraz wiemy, że powinnyśmy zachować się inaczej. Może do czegoś się przyznać albo za coś podziękować. Ale ta wiedza po szkodzie wcale nas nie wzbogaca. Wprost przeciwnie: poczucie winy sprawia, że proces regeneracji się przeciąga. Przebiega nie tylko znacznie dłużej, ale i trudniej. Poza tym w wewnętrznym krytyku trzeba zobaczyć nie trenera, ale prokuratora. Złego prokuratora. Wyjątkowo stronniczego i niesprawiedliwego. I należy przerwać jątrzący prokuratorski monolog i samej dorwać się do głosu. Do własnego głosu. Zamiast się oskarżać, wystarczy się życzliwie obserwować. Starać zrozumieć swoje złe wybory i niedociągnięcia, bo właśnie to uruchamia dobrą zmianę.

Zamiast stawać na baczność pod pręgierzem niepotrzebnej krytyki, lepiej poluzować sztywny gorset aspiracji. Odpuścić. Mniej od siebie wymagać, mniej się dręczyć. Przyjąć wreszcie, że jesteśmy kobietami, a nie cyborgami. I właśnie dlatego nie jesteśmy idealne. Żadna z nas nie jest. Niektóre tylko bardziej przekonująco się prezentują.


Tekst: Zyta Rudzka

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama